„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Antoni Maślanka Budowniczy i prezes spółdzielni niewidomych we Wrocławiu i -bierutowie Przewodniczący Zarządu Głównego PZN w latach 1977-1981 przewowdniczący zarządu Okręgu PZN na Dolnym śląsku
Moje Wspomnienie o Antonim Maślance Dnia 14 marca bieżącego roku, w poniedziałek rano, we Wrocławiu, zmarł Antoni Maślanka. Przez 8 lat z górą (1976-85) byłem Jego zastępcą w spółdzielni Dolsin i chyba dlatego poproszono mnie, żebym napisał moje wspomnienie o Antonim. Nie chcę ja namalować pośmiertnej laurki, ale chciałbym podjąć próbę aprzekazania kilku momentów z życia żywego człowieka. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu był On człowiekiem bardzo znanym w naszym środowisku - głównie jako Prezes Zarządu dynamicznie rozwijającej się Dolnośląskiej Spółdzielni Niewidomych „Dolsin” we Wrocławiu-Leśnicy. Oprócz tej funkcji dwadzieścia, trzydzieści lat temu Antoni Maślanka piastował wiele funkcji w ramach tak zwanej działalności społecznej będąc: Prezesem Zarządu Okręgu Dolnośląskiego PZN, Prezesem Zarządu Głównego PZN w Warszawie, Przewodniczącym Rady Nadzorczej Regionalnego Związku Spółdzielni Inwalidów we Wrocławiu, członkiem jeszcze przynajmniej dwóch rad nadzorczych związków spółdzielczych. Poza naszym środowiskiem był przez wiele lat Przewodniczącym Rady Dyrektorów zakładów pracy we Wrocławiu-Leśnicy i być może piastował jeszcze jakieś funkcje, których już nie pamiętam. Kim był i jakim był człowiek, któremu powierzano tyle obowiązków? Zapewne był kimś, kto emanował energią i kto nie bał się pracy i bardzo licznych trudności. Antoni Maślanka urodził się 15 września 1921 roku, w Pogwizdowie (woj. Krakowskie). Kiedyś powiedział: „Mój tatuś był górnikiem”. O rodzicach mówił: „Mój tatuś, moja mamusia”, co w Jego ustach brzmiało raczej niesamowicie, bo głos miał potężny jak dzwon. Zdaje się, że ojciec dość wcześnie odumarł rodzinę. Jako młody chłopak Antoni pracował ciężko przy robotach leśnych. W roku 1939 stracił wzrok. Po wielu smutnych przejściach, podjął pracę przy warsztacie szczotkarskim w roku 1949. W 1956 roku, kiedy w Polsce działo się wielkie, gomułkowskie naprawianie socjalizmu, Antoniego na walnym zgromadzeniu w spółdzielni wybrano Prezesem Zarządu i kierownikiem przedsiębiorstwa. I wtedy, pod koniec lat pięćdziesiątych, spotkaliśmy się po raz pierwszy. Moje pierwsze wrażenie, to wyjątkowo delikatna dłoń i oczywiście ten potężny głos. Nawet na dużych salach podczas zjazdów spółdzielczych Antoni nie potrzebował wzmacniaczy. Nie był wysoki. Mówił, że to z powodu krótkich nóg. Rzeczywiście. Był mocno zbudowanym, mocnym mężczyzną, a ta Jego moc przydawała się bardzo, gdy jako kierownik spółdzielni w początkowej fazie jej rozwoju brał na plecy wór ze szczotkami i ruszał w poszukiwaniu odbiorców. A potem w tym worku targał do spółdzielni zdobyte surowce. W przypływie szczerości opowiedział mi kiedyś, że jeżeli z tych podróży wracał z niczym, padał na posłanie i po prostu z bezradności płakał. Dodajmy, że łzy bardzo nie pasowały do tej osoby. Głębokie zainteresowanie zaopatrzeniem i zbytem pozostało Prezesowi Maślance na zawsze. Czuwanie nad tym uważał za swój pierwszy obowiązek nawet wtedy, agdy w spółdzielni funkcjonował już fachowo przygotowany pion administracyjno-handlowy, i kiedy na placu czekało kilkadzieścia samochodów. Prezes lubił podróże. Jedną noc jechał pociągiem do celu, cały dzień załatwiał sprawy, w nocy wracał, Jego przewodnik padał ze zmęczenia przed bramą do spółdzielni, a Prezes po krótkiej toalecie w domu, natychmiast zjawiał się w pracy i rozpoczynał „urzędowanie „. Co chwila otwierały się drzwi Jego gabinetu, w drzwiach ukazywała się głowa i ten potężny głos z tonem nawet lekkiej irytacji wołał: „Pani Kaziu! Niech tu szybko przyjdzie”... Wystraszona pani Kazia fruwała jak fryga, dzwoniła, szukała wzywanych pracowników, a w drzwiach gabinetu znowu pojawiała się głowa i wołała: „No gdzie jest ten kierownik”. I nie daj Boże, żeby któryś z Jego zastępców pod nieobecność Prezesa udzielił wołanemu na dywanik kierownikowi choćby dzień urlopu. Nie wolno! Prezes Mawiał: „Gdybym nie miał zastępców, to bym oszalał. Ja muszę wyjeżdżać, a wy tu pilnujcie”. Tak mówił, ale zastępcy mieli bardzo ograniczone prawo do podejmowania decyzji. O wszystkim chciał decydować sam. Wynikało to na pewno z Jego dynamicznego temperamentu, ale również z specjalnego poczucia odpowiedzialności. Kiedyś powiedział: „Nie będzie tak, że wy będziecie decydować, a Prezes (często tak mówił o sobie), a Prezes będzie odpowiadał”. I tę właściwość Prezesa, różne mniej lub bardziej formalne grupy pracowniczetraktowały jako zaborczą chęć jedynowładztwa i nie ukrywan, że działały w spółdzielni rozmaite podskórne nurty opozycji, a nawet wrogości. Prezes uważał, że nie może nie mieć racji. Doskonale, choć chyba trochę zabawnie, radził sobie z problemami natury prawnej. Kiedy mówiliśmy mu, że prawo nie pozwala stosować takiego rozwiązania, zwykł zdecydowanie mawiać: „Jest przepis pisany, który zezwala. Idź i niech ci tam poszukają”. I kiedyś przy takiej wymianie zdań tak się zagalopował, że zawołał do mnie: „Pokaż mi, że nie ma takiego przepisu”. Dałem słowo Honoru, że nie ma i powiedziałem, że jedynie mogę pokazać mu figę. A Antoni westchnął: „No masz go”. Kiedyś odkryłem, że w ważnej sprawie postępujemy niezgodnie z zapisem w statucie. Z pewnym przerażeniem przedstawiłem sytuację Prezesowi. Nie zastanawiał się ani chwili. „To ty nie wiesz, że to maszynistka w Regionalnym Związku zrobiła błąd przy przepisywaniu statutu? No i potem wydrukowali statut z tym błędem. Ale Związek przysłał sprostowanie. Pani od samorządu powinna ci dawno o tym powiedzieć. Idź sprawdzić, gdzie one to mają”. Sprawdziłem. Oczywiście, że nie było takiego sprostowania, bo też i nie był to błąd maszynowy. Parę razy spróbowano odwołać Antoniego Maślankę ze stanowiska kierownika spółdzielni i prezesa zarządu. Pamiętamy, że wtedy w zakładach pracy były podstawowa organizacja partyjna, rada zakładowa i rada nadzorcza. Na tych gremiach często wałkowano przydatność dyrekcji czy zarządu, a potem próbowano realizować podjęte wnioski. Prezesa Maślankę odwoływali ci sami ludzie, którzy niejednokrotnie i głośno Go podziwiali. Podziwiali Go za Jego pasję w nieustającym zatrudnianiu niewidomych, za nieustającą dążność do budowania nowych i modernizowania starych obiektów, za zdobywanie surowców i rynków zbytu, za układy w Warszawie, za próby pojednania Zarządów Związku Spółdzielni i PZN, za zdobywanie talonów na samochody, za umaszynowienie przedsiębiorstwa, za stałą troskę o poprawianie warunków pracy i bazy socjalnej. To On w latach siedemdziesiątych wyjednał u wojewody dolnośląskiego przyznanie z wojewódzkiej puli 40 mieszkań dla pracowników spółdzielni, On budynek po starej siedzibie przebudował na kilkanaście mieszkań dla niewidomych i ich rodzin, On wybudował w Bierutowie biurowiec i hotel ze stołówką i dużą świetlicą, podobnie przebudował ośrodek wczasowy w Pobierowie, żeby poprawić standard pokoi i uruchomić stołówkę, On wybudował nowy zakład obróbki drewna w Kowarach-Krzaczynie i On dążył do zatrudnienia wszystkich niewidomych Dolnego śląska. (Oczywiście terminów „wybudował czy przebudował” nie należy rozumieć dosłownie). A kiedy w zakładach zwartych nie było już wolnych stanowisk produkcyjnych, brał z Okręgu PZn'u wykazy adresów i jeździliśmy we dwóch, jeździł On sam, jeździłem ja sam, żeby namawiać ludzi na podjęcie pracy nakładczej, czyli chałupniczej. A dla ludzi, którzy nie mieli w domu warunków na wykonywanie produkcji, otwieraliśmy punkty pracy nakładczej, a Prezes był pierwszym wielkim orędownikiem i specjalistą od załatwiania u terenowych władz odpowiednich pomieszczeń. Jego budowle wyrastały z marzeń. Ten optymistyczny realista był też marzycielem. Na jakimś zebraniu ktoś powiedział, że warto by kupić w Pobierowie sąsiadujący z nami pensjonat pani R. „Tak- powiedział Prezes. - My go kupimy. A między tarasami ośrodków, na poziomie drugiego piętra wybudujemy estakadę-łącznik, po którym bezpiecznie będą spacerować niewidomi. Żeby ośrodki były wykorzystane cały rok, oddelegujemy do Pobierowa nysę osobową z kierowcą. On będzie woził ludzi na zabiegi do Kamienia Pomorskiego”. Takich marzeń było niemało. To tylko przykład jednego niezrealizowanego marzenia. Na Jego biurku nie było odłożonych żadnych dokumentów. Podpisywał się potężnym fidrymigałem, którego kreślił energicznie i byle jak. Jako dorosły nauczył się brajla, ale czytał powoli i nie widziałem nigdy, żeby brajlem pisał. Wszystko, co trzeba, przechowywał w pamięci, a gdy pamięć zawiodła, po prostu strzelał jakimiś liczbami, które były bliskie liczbom prawdziwym. Jeżeli nie wyjeżdżał poza Wrocław, to do pracy przychodził przed szóstą, a od siódmej uchylały się drzwi i pani Kazia przywoływała kolejne służby. Przeważnie prowadził Prezes rozliczenia za niewykonane, za zawalone zadania. Prezes Maślanka otrzymał wiele odznak resortowych i lokalnych. Z poważnych odznaczeń wymienię: Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Kawalerski i Sztandar Pracy Drugiej Klasy. Więc dlaczego człowieka pracowitego, zasłużonego, odznaczanego próbowano odwołać ze stanowiska, na którym ofiarnie i dobrze pracował? Oto, jak wszędzie, tak i w spółdzielni byli „mądrusińscy”, którzy głosili, że wprawdzie w spółdzielni się buduje, zatrudnia niewidomych, utrzymuje się rytm produkcji i wykonuje plany, ale to jest tylko w „pewnym stopniu” zasługa Maślanki. Myślę, że wielu tym działaczom wewnątrz-spółdzielczym nie podobał się po prostu sposób kierowania czy rządzenia spółdzielnią. nie podobało się jednoosobowe podejmowanie decyzji. Oni woleliby kierownika bez cech przywódczych. Ale Antoni Maślanka nie umiał być takim kierownikiem. Kiedy zatrudnienie w spółdzielni zbliżyło się do 1400 osób, postanowiono usamodzielnić zakład produkcyjny w Bierutowie, tworząc tam nową spółdzielnię. Do nowej jednostki przeszło około 300 osób. I tak w początku lutego 1985 roku, absolutnie z własnej inicjatywy, Antoni Maślanka poszedł tworzyć i umacniać nową placówkę. Rozstanie z Dolsinem było trudne, wszak kierował tą spółdzielnią prawie 30 lat. W Bierutowie zamieszkał w hhotelu, którego wybudowanie zainspirował i przypilnował. Odwiedzałem Go czasami, ale rzadko i ten okres Jego życia nie należy już do moich wspomnień o Antonim Maślance. Nie należy też okres następny, kiedy Antoni objął kierownictwo nad spółką Związku Niewidomych, jaką zaczął organizować w Legnicy. Znowu był szczęśliwy, że inni muszą zwalniać z pracy niewidomych, a On ich właśnie zatrudnia. A wśród marzeń pojawił się pomysł kupienia w Legnicy koszar po żołnierzach radzieckich i przebudowania ich na Dom Pomocy dla Niewidomych. Niestety! Marzenie niezrealizowane. Działalność tej spółki skończyła się niepowodzeniem i Antoni stał się emerytem. Kiedy patrzyłem, jak ten mój szef pędzi i pędzi, mówiłem: „Ty nawet nie będziesz miał czasu, żeby umrzeć”. Wtedy odpowiadał: „Padnę w biegu”. Stało się inaczej. Umarł w poniedziałek rano, w swoim domku we Wrocławiu-Leśnicy. Ten domek też remontował i przebudowywał. Przed śmiercią trochę chorował. Dużo nas było na pogrzebie. Byliśmy my z Wrocławia, i oni z Bierutowa, i z Wałbrzycha, i z Jeleniej Góry, i z Legnicy I trochę nakładców z miejscowości Dolnego śląska. Znowu odszedł jeden z tych, którzy pamiętali początki tworzenia Związku Niewidomych, a także początki naszej spółdzielczości i ten wysiłek budowania i doskonalenia bazy i nadbudowy. A teraz, czy znajdzie się ktoś, kto napisze monografię demontażu w okresie ostatnich piętnastu lat, demontażu wielu pożyteczności tamtej epoki? Odkąd pamiętam, co roku w maju za oknem gabinetu Prezesa śpiewa słowik. W tym roku też będzie śpiewał. A przecież to nie jest ciągle ten sam słowik... Ireneusz Morawski Pochodnia czerwiec 2005
|