Na swoim -

KRZYSZTOF GóRSKI

Stara kamienica w centrum Lublina. Po drewnianych schodach wchodzę na pierwsze piętro do okazałego, profesjonalnie urządzonego pomieszczenia - prywatnego gabinetu masażu absolwenta krakowskiej szkoły - pana Grzegorza Matuszewskiego. Jest jedynym niewidomym przedstawicielem tego zawodu w swoim mieście, mającym własny gabinet. Na brak roboty nie narzeka - w ciągu 12 godzin, bo tyle trwa jego dzień pracy, przyjmuje od kilku do kilkunastu pacjentów. Jednak nim do tego doszło, pan Grzegorz przeszedł długą i skomplikowaną życiową drogę.  

Od dziecka miał kłopoty ze wzrokiem. W 5. roku życia padła złowroga diagnoza - centralne zwyrodnienie siatkówki. Wprawdzie do podstawówki w Poniatowej, gdzie mieszkał, poszedł jeszcze razem z dziećmi widzącymi, lecz jego edukacja nie trwała zbyt długo. Po niespełna 3. latach przeniesiono go do szkoły dla dzieci słabowidzących przy ulicy Koźmińskiej w Warszawie. Ale i tam nie zagrzał miejsca. Ponieważ wzrok stale się pogarszał, wylądował w Laskach. Zdobył tu umiejętności dziewiarskie, które jednak go nie satysfakcjonowały. Prawdziwym marzeniem jego życia był zawód masażysty, dający prestiż we własnym środowisku i integrujący z ludźmi pełnosprawnymi. Co postanowił, to zrobił. W 1974 roku zdał pomyślnie egzamin do szkoły w Krakowie i po 2. latach zdobył upragniony dyplom.

Potem przyszła pierwsza praca szpitalu w Kamiennej Górze w Sudetach. Przepracował tam półtora roku, zanim znalazł pracę bliżej domu. Następne było sanatorium w Nałęczowie i najdłuższy, bo 10-letni okres pracy. W międzyczasie pan Grzegorz skończył zaocznie liceum, po czym w krakowskiej szkole zweryfikował dyplom, poszerzając swe umiejętności o zawód technika masażysty. I znów nowa praca - tym razem w lubelskim szpitalu na oddziale kardiochirurgii.

 To był szczęśliwy okres w jego życiu - ożenił się, urodziło mu się dwoje dzieci. Wciąż pracował na państwowym, ale coraz trudniej było "związać koniec z końcem". Żona, nauczycielka, też należała do grupy marnie wynagradzanych pracowników. Ta sytuacja zmobilizowała pana Grzegorza do działania. W 1993 roku podjął ważką decyzję swego życia - odszedł z państwowej posady i zaczął pracę w prywatnej przychodni "Eskulap". Ale i to nie przynosiło oczekiwanych zarobków. Dogadał się więc z kilku lekarzami i założył własny gabinet. W tym czasie całkiem już stracił wzrok - nie miał nawet poczucia światła.  

Kiedy wydawało się, że wszystko zmierza ku lepszemu, wydarzyła się największa życiowa tragedia - zmarła mu żona, zostawiając dwoje małych dzieci (9 i 11 lat). Mieszkali wtedy u teściowej, wprawdzie we własnym, wcześniej wykupionym mieszkaniu, ale panu Grzegorzowi ciążyła ta zależność. Po stracie żony nie załamał się, jako że jest człowiekiem silnym i zbyt łatwo nie poddaje się losowi. Postanowił jednak całkowicie zmienić swoje życie. Wziął kredyt w banku i kupił niewielkie mieszkanie, gdzie przeprowadził się z dziećmi. Wyszukał też lokal w centrum miasta, który wyremontował i wyposażył w niezbędne urządzenia. Ten ostatni wysiłek kosztował go 30 tysięcy zł. Kiedy po kilku miesiącach wszystko było już gotowe, zorganizował tu przychodnię i początkowo zatrudniał na prowizji kilku lekarzy. Ponieważ sam czynsz pochłaniał miesięcznie 800 zł, nie licząc kosztów ogrzewania, a i współpraca z medykami - jak okazało się w praktyce - nie układała się najlepiej, pan Grzegorz musiał znów coś zreorganizować. Podzielił lokal na trzy gabinety. W jednym pracuje okulista, w drugim rehabilitant i w trzecim on - masażysta. Każdy płaci czynsz za swoje pomieszczenie. Taki układ, który trwa już od dwóch lat, jest zdrowszy, no i znacznie oszczędniejszy.

Rejestrację pacjentów prowadzi sam. W swojej brajlowskiej kartotece ma mnóstwo nazwisk. Dość powiedzieć, że tylko w ciągu 7 miesięcy tego roku wykonał około 1200 zabiegów. Masaż u pana Grzegorza, w zależności od rodzaju, kosztuje od 20 do 40 złotych, czyli o połowę mniej niż w Warszawie, a przecież trzeba się niemało natrudzić. To ciężki wysiłek fizyczny, ale 24 lata pracy, bo tyle już tkwi w tym zawodzie, dają siłę. Nie stosuje lasera, krioterapii i tym podobnych zabiegów, bo nie chce się rozdrabniać. On wykonuje masaż, a rehabilitant terapię manualną. W ten sposób się uzupełniają i nikt nie wchodzi sobie w paradę. Zdarza się, iż pan Grzegorz nie wszystkim może pomóc, na przykład pacjentom z chorobą nowotworową. Wtedy zgodę musi wyrazić lekarz, jednak najczęściej pacjenci, ponownie wracają do jego gabinetu.

- Z tej pracy można doskonale wyżyć - mówi niewidomy masażysta - ale trzeba być najlepszym w swoim zawodzie i ciągle się dokształcać. Pomocne są też takie cechy charakteru, jak łatwość nawiązywania kontaktów, umiejętność słuchania, życzliwość dla ludzi. A w wypadku niewidomego - doskonałe zrehabilitowanie i samodzielność.

Pan Grzegorz nie ma najlepszej opinii o pseudomasażystach, przysposobionych do tego zawodu po kilkutygodniowych kursach. - To żadni fachowcy - mówi - mogą nawet zaszkodzić pacjentom. Przecież nawet po kilku latach nauki w szkole nie można poprzestać na laurach. Trzeba na bieżąco śledzić medyczne nowinki i doskonalić technikę masażu. Nieobcy jest mi drenaż limfatyczny czy akupresura, jednak bardzo brakuje mi w pracy fachowej literatury medycznej w brajlu czy na dyskietkach. Ubolewam również, że przestał się ukazywać brajlowski kwartalnik "Terapia Fizykalna", tak bardzo pomocny w dokształcaniu się.

Jak zdobywa pacjentów? Na wszelkie możliwe sposoby, także finansowe zachęty, czyli ulgi dla stałych bywalców jego gabinetu. Najwięcej ma takich poleconych przez innych i to cieszy go najbardziej. Dociera do różnych środowisk - biznesmenów, naukowców, rozdaje wizytówki. - Trzeba też mieć wyczucie rynku, no i starać się nie wypaść z gry - mówi. - Ja nie mogę sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek, bo straciłbym pacjentów. A przecież muszę spłacać zaciągnięty kredyt - 40 tysięcy w ciągu 3 lat. Nie jest to bagatelka, zważywszy, iż mam na utrzymaniu rodzinę.

Jeśli już mowa o rodzinie, to pan Grzegorz na swojej drodze do samodzielności po raz drugi spotkał swoje życiowe szczęście. Kiedy już urządził się w nowym gabinecie, ożenił się z jedną ze swoich rejestratorek. Jest bardzo szczęśliwy w nowym związku, a i dzieci zaakceptowały jego żonę.  

Chociaż wolnego czasu ma niewiele, spędza go pożytecznie - słucha książek na kasetach, ale przede wszystkim zajmuje się domem, bo dom i rodzina to dla niego w życiu sprawy najważniejsze. Lubi też słuchać muzyki.

Interesują go również sprawy środowiska osób takich jak on. Przez cztery kadencje był przewodniczącym lubelskiej sekcji niewidomych masażystów, gdyż w jego mieście jest ich dość liczna grupa, i nieźle sobie radzą. Oprócz stałej pracy, mają też, jak on, prywatną praktykę, a nawet małe gabinety. Jednak tylko on jest całkowicie na swoim. Panu Grzegorzowi marzy się powołanie stowarzyszenia niewidomych masażystów, takiego zarejestrowanego, z osobowością prawną i własnym kontem, które walczyłoby o interesy tej grupy osób. Na razie jednak przewodniczy innemu stowarzyszeniu, a mianowicie niewidomych konsumentów, o którym pisaliśmy w "Pochodni".

Kiedy pytam, czy czuje się spełniony w życiu rodzinnym i zawodowym, bez chwili namysłu odpowiada twierdząco. I dodaje: - Nigdy nie poddałem się losowi, zawsze potrafiłem znaleźć swoje satysfakcjonujące mnie miejsce, a i dać coś z siebie innym. Brak wzroku nigdy też nie był dla mnie barierą nie do pokonania.

 A co by radził młodym, stawiającym pierwsze kroki w tym zawodzie? - Szanować swoją pracę, wyrabiać u pacjentów dobre imię no i dążyć do     pracy na swoim.

Pochodnia październik 2000