„zawsze redaktor”
Mimo wszystko szczęśliwy Grażyna Wojtkiewicz `tc Wieś Malawa w Rzeszowskiem malowniczo przycupnęła na niewielkich wzgórzach. Kręta droga to wznosi się, to opada, a po jej obydwu stronach toną w wiosennej zieleni liczne domostwa. Nie widać tu biedy, wieś sprawia wrażenie schludnej i zadbanej. Tuż za ostrym zakrętem wyłania się skromny dom z czerwonej cegły. Obok ledwo stojąca stara chałupa... Jest to cel mojej dziennikarskiej podróży, a przywiodła mnie tu historia niecodzienna. Praca nadesłana na konkurs ogłoszony w ubiegłym roku w "Pochodni", zatytułowany "Czy niewidomy może być szczęśliwy", poruszyła wszystkich w redakcji. Otóż jej autor, pan Józef Maternia ze wsi Malawa pisał, że czyta "Pochodnię" wargami, gdyż ciężka choroba pozbawiła go czucia w palcach. A to, że w ogóle czyta i z tego powodu jest szczęśliwy, zawdzięcza swojej nauczycielce, która ogromnym wysiłkiem nauczyła go tej sztuki. To jego dobry duch - ona nadała sens jego życiu.
Mówi matka Józio urodził się jako zupełnie zdrowe dziecko. Kiedy miał dwa lata, musiał pójść do szpitala na operację przepukliny. I wtedy wszystko się zaczęło. Po operacji wywiązały się powikłania, wysoka temperatura i ze szpitala odebrałam ciężko chore dziecko. Jeszcze wtedy widział. Pewnego dnia, gdy bawił się piłką, zauważyłam, że dzieje się z nim coś niedobrego - nie mógł do niej trafić. Zorientowałam się, że jej po prostu nie widzi. I zaczęły się wędrówki po całej Polsce. Żaden lekarz nie potrafił postawić właściwej diagnozy. Mówili, że przyczyną jest brak witamin, ale przecież mieszkaliśmy na wsi i Józek miał zawsze świeże i zdrowe jedzenie. Dziecko rosło, a ja nie wiedziałam, co z nim robić. Koniecznie trzeba by posłać go do szkoły, ale gdzie? Józek rwał się do nauki, a ja nie umiałam mu pomóc. Trafił nawet na jakiś czas do szkoły na Tynieckiej w Krakowie, ale ponieważ często chorował i wymagał indywidualnej opieki, był tam tylko 3 miesiące. Kłopotliwe były również dalekie dojazdy. Wtedy ktoś doradził, by posłać go do szkoły specjalnej w Rzeszowie, gdzie uczyły się dzieci upośledzone umysłowo. I to był jego szczęśliwy dzień, bo tam spotkał swoją ukochaną nauczycielkę - panią Janinę Dudek.
Mówi nauczycielka Kiedy Józio w wieku 12 lat trafił do naszej szkoły, matka nic nie powiedziała, że dziecko nie widzi. Bardzo chciała, by syn się uczył, a wcześniejsze przykre doświadczenia, związane z umieszczeniem go w szkole, kazały jej ukryć ten fakt. Trzy razy w tygodniu przyjeżdżała z nim do szkoły i cieszyła się, że nareszcie jest wśród rówieśników. Obserwując to dziecko, szybko zorientowałam się, że Józio jest całkowicie sprawny intelektualnie, a powodem jego trudności jest brak wzroku. Wtedy podjęłam decyzję, że będę go uczyć indywidualnie, w domu. Zaczęła się więc ciężka praca i wprost katorżniczy wysiłek Józia, by nauczyć się czytania. Na skutek uszkodzenia kręgosłupa Józek ma zwyrodnieniowe zmiany w rękach i brak czucia. Paluszki u rąk i nóg są mocno zniekształcone, przykurczone i często w bolesnych ranach, nie mogły więc służyć do czytania. Wprawdzie wcześniej przez krótki czas byłam nauczycielką w szkole dla niewidomych dzieci w Owińskach, ale nie miałam żadnych doświadczeń w nauczaniu tak ciężko chorego dziecka. Do wszystkiego wspólnie dochodziliśmy metodą prób i błędów, a motywacją był niezwykły pęd do wiedzy Józia. Kiedyś przeczytałam w "Pochodni" o dr. Michale Kaziowie, który także nauczył się czytać wargami, na wargach bowiem jest najwięcej punktów czucia. Pomyślałam, że może pójść tą drogą. Nikt w mojej szkole nie wierzył w sens i powodzenie tego wysiłku, a ja powoli przekonywałam się, że warto było. Wprawdzie czytanie wargami jest bardzo niehigieniczne, ale cóż robić, kiedy nie było innego sposobu. Na wałku do ciasta umieściłam drewnianą podpórkę. Józio opiera na niej tekst i przesuwając wałkiem, czyta poszczególne literki i linijki. Aby rozpoznać literę, każdą musi czytać w pionie i w poziomie, gdyż wąska górna warga nie może objąć w całości brajlowskiego sześciopunktu. Często brajlowskie strony znaczone były krwią z pękających dziąseł, a wargi pokryte białym osadem z papieru. W ten sposób Józio nauczył się czytać, potem pisać na brajlowskiej maszynie, a w końcu, na kursie rehabilitacji w Muszynie - także na maszynie czarnodrukowej. Pisanie na maszynie też nie jest dla niego proste. Aby posiąść tę sztukę, musiał mieć specjalnie przedłużane klawisze. Czytałam mu na głos podręczniki z historii, geografii, biologii. Gorzej było z matematyką, bo do jej nauczania nie mogłam wykorzystywać kubarytmów, gdyż on ich nie wyczuwa. Z konieczności więc przyswoił sobie jedynie podstawową wiedzę matematyczną, taką, która przyda mu się w życiu. Aby miał kontakt z rówieśnikami, mama przyjeżdżała z nim na wszystkie szkolne uroczystości. Uświetniał je nawet czasem własnym występem, grając na harmonijce ustnej lub deklamując wiersze. Talent muzyczny odziedziczył po tacie - który sam nauczył się grać na akordeonie i robi to nieźle. Po ośmiu latach nauki, przerywanej częstymi chorobami, Józio ukończył szkołę podstawową z bardzo dobrymi ocenami. To był nasz wspólny sukces - rodziny, mój, ale przede wszystkim dziecka, które ma to szczęście, że urodziło się we wspaniałej rodzinie. Józio ma bardzo kochających go rodziców. Dzięki temu, że na co dzień dostaje od nich tak wiele miłości, ma poczucie bezpieczeństwa, czuje się akceptowanym i potrzebnym. Mama bardzo się stara, by mu pomagać w każdej sytuacji, może być wzorem wspaniałej postawy. Dzięki temu Józio jest pogodny, cierpliwy, zawsze zadowolony. Nawet gdy cierpi, stara się tego nie okazywać innym. Przez tych osiem lat moich przyjazdów do Malawy bardzo zaprzyjaźniłam się z całą rodziną i traktuję ją jak własną. Wszyscy są tu dla mnie serdeczni, przyjacielscy, więc i ja staram się im oddać całe moje serce. Jedynym moim zmartwieniem jest fakt, że Józio nie jest przygotowany do żadnego zawodu, a nie wiadomo, jak potoczy się jego życie, kiedy zabraknie rodziców. Za granicą są odpowiednie oprzyrządowania dla takich osób i gdyby były pieniądze, to i Józio mógłby sobie sam radzić, wykonując może jakiś prosty montaż.
Co dalej? Józio nie nudzi się nigdy. Jego dzień jest wypełniony po brzegi. Słucha radia i książek na kasetach, czyta czasopisma brajlowskie, pisze listy. Kiedy przeczytał w "Pochodni" o konkursie, postanowił wziąć w nim udział. Przez trzy dni pisał pracę konkursową, a jego trud został doceniony - otrzymał jedną z nagród specjalnych - piękny radiomagnetofon na kasety i płyty kompaktowe, ufundowany przez dyrektora Biblioteki Centralnej w Warszawie - pana Sylwestra Peryta. Moja wizyta w gościnnym domu Państwa Materniów miała na celu osobiste wręczenie tej nagrody. Efektem pracy pani Janiny Dudek z Józiem jest wydana przez nią książka, w której dzień po dniu opisała swoje doświadczenia, związane z jego nauczaniem. Dedykowała ją zagranicznym sponsorom. Gdyby tacy się znaleźli, mogliby ufundować jakieś oprzyrządowanie, np. elektroniczną rękę. Dobrym rozwiązaniem byłyby również warsztaty terapii zajęciowej. Józio byłby wśród ludzi, a i nauczyłby się jakichś prostych czynności. Ten pomysł poddajemy pod rozwagę pracownikom rzeszowskiego okręgu PZN. Gdyby na życiowej drodze Józia znalazło się więcej ludzi dobrej woli, takich jak pani Janina Dudek, może udałoby się znaleźć jakieś satysfakcjonujące wszystkich rozwiązanie? Pochodnia czerwiec 1998 |