Czy niewidomy może być szczęśliwy

Za czasów mojego dzieciństwa nie było mowy o bezstresowym wychowaniu. Nie znano tego słowa, ale żyliśmy może na większym luzie niż dzieci współczesne. Mogliśmy biegać dokąd chcieliśmy, byle zameldować o tym matce. Rajem dla nas była rzeka, gęste lasy i oczywiście łany zbóż, w których bawiliśmy się w chowanego. Ojciec nas nigdy nie bił, ale wystarczyła tylko skarga matki, a już sięgał po szeroki pas, którego baliśmy się jak ognia. Matka trzymała nas pod ochronnym parasolem troskliwej opieki, ale nie była to nadopiekuńczość. Zajęta domowymi sprawami, uczyła nas samodzielności. Co chwilę w myślach zmieniałem zawody. Marzyłem o karierze marynarza, chciałem być kapłanem i poznać tajemnicę ludzkich grzechów, myślałem o swobodzie lotnika, chciałem być wzorowym żołnierzem, lekarzem, fryzjerem. W głowie mi się mieszało od szalonych pomysłów. A wzrok miałem iście sokoli. Najchętniej podziwiałem przyrodę. Wpatrywałem się w różowe, fioletowe wschody i zachody słońca, śledziłem wędrówki owadów oraz przyloty i odloty ptaków. Obserwowałem bałwany chmur na niebie i pragnąłem wznieść się ponad ziemię i patrzeć na wszystko z góry. Nic nie wskazywało na to, że kiedyś utracę duży procent wzroku.

               Początek nieszczęścia

I nadszedł w końcu dzień groźny - dzień wojny. Na Kresach przez pół września nie widziałem ani jednego Niemca. Rodzice, zajęci majątkowymi sprawami i zapewnieniem rodzinie dalszej egzystencji, nie poświęcali nam zbyt wiele czasu. Pewnego dnia zwiałem z domu i udałem się na gościniec podziwiać bramę triumfalną przygotowaną przez Ukraińców na cześć Armii Czerwonej. Witano sowietów kwiatami, transparentami i bukietami. Przeszliśmy pod "czułą" opieką wojsk radzieckich. Sowieci jednak uznali, że należy zmienić nasze miejsce zamieszkania i wywieźli nas do pięknej, lecz jakże nieprzyjaznej tajgi. Dorosłym zajęto czas morderczą pracą, a nas posłano do szkoły, byśmy uczyli się "ojczystej" mowy i poznawali idee socjalizmu. Jednak w każdej modlitwie prosiliśmy Boga o zdrowie rodziców i nasze oraz o powrót do Polski. Łzy zakąszaliśmy wędzonymi śledziami i ciemnym chlebem, i jakoś się żyło przy wtórze wiejących zamieci, rwącej rzeki i żałosnego wycia wilków.

Gdy w 1941 r. Hitler złamał pakt o nieagresji i Niemcy napadły na ZSRR - zmieniło się nasze życie. Mężczyźni poszli na front, w posiołkach zostali starcy, kobiety i dzieci. Skończyły się zabawy, trzeba było zdobywać jedzenie - nawet za cenę życia. Wybijano ptactwo, żywiliśmy się ściółką leśną i owocami, jedliśmy grzyby, a zimą smakowaliśmy igliwie. I wtedy zauważyłem, że coś dzieje się z moim wzrokiem. Wieczorami nie widziałem nic, a rano było dobrze. A gdy noc zapadła - znów to samo. Myślałem, że to zmiany potyfusowe, ale moi koledzy mieli te same dolegliwości. Po śmierci rodziców i wyjeździe Polaków na południe  zostaliśmy sami. Wcielono nas do sowieckiego sierocińca, gdzie dostaliśmy skromne jadło, ale śmierć głodowa już nam nie zagrażała. Kolegom cofnęła się "kurza" ślepota, mnie - nie. Pragnienia o karierze marynarza czy lotnika stały się marzeniem ściętej głowy. Trzeba było myśleć innymi kategoriami, wydorośleć, dojrzeć do walki z kalectwem.

                    Walka o byt

Po powrocie do kraju zamieszkałem w Babimoście, gdzie ukończyłem podstawówkę. Najgorzej nie było, nauka szła nieźle, ale najstraszniejsze było współżycie z kolegami. Nie pamiętam, ile par okularów połamałem w walkach z nimi, ale za "okularnika" niejeden dostał zasłużoną fangę w nos. Z wiekiem nauczyliśmy się tolerancji i było fajnie. Po podstawówce zamieszkałem w domu młodzieży w Pile, gdzie uczęszczałem do szkoły elektronicznej. Z domu młodzieży wypuszczono mnie w jednym ubraniu i z nakazem pracy w dłoni. Trafiłem do Katowic, bo zapewniono mi pracę z mieszkaniem.

Podjąłem pracę w radiostacji przy konserwacji nadajników. Zajęcie lekkie, łatwe i przyjemne. Słaby wzrok mi nie przeszkadzał. Gliwice stały się miastem mojego życia. Wolny czas spędzałem, grając w szachy, często korzystałem z okolicznych kąpielisk. Wielką satysfakcję sprawiało mi prowadzenie korespondencji. Jednak nad moją karierą radiowca zawisł pułap chmur. Co pewien czas jeździliśmy na kontrolę do Głównego Ośrodka Badań Lotniczych we Wrocławiu. Jednym z badań było sprawdzenie wzroku. Za pierwszym razem wyniki miałem nie najlepsze, ale lekarze pozwolili mi pracować. Po następnej wizycie nie spodziewałem się nic dobrego. Tym razem udało mi się ubłagać lekarzy, bym mógł wykonywać swój zawód. Ostatnia wizyta zakończyła się fiaskiem. Główny Ośrodek Badań Lotniczych wystąpił do dyrekcji naszego zakładu z pismem eliminującym mnie z pracy.

Zaczęły się gorsze czasy. Podjąłem pracę u badylarza. Przypadkowo poznałem pewnego niewidomego pana i od niego dowiedziałem się o istnieniu Polskiego Związku Niewidomych. Wstąpiłem do tej organizacji w 1978 roku. Zaproponowano mi pracę chałupniczą w sosnowieckim "Promecie". Odmówiłem, wolałem być wśród widzących. Praca u ogrodnika była wprawdzie ciężka, ale ciekawa, popłatna i na świeżym powietrzu. W domu łatało się budżet warzywami. Czas biegł, wzrok "siadał", ale nie rezygnowałem z życia.

               Problemy niewidzenia

 Źle być niewidomym, a gorzej ociemniałym. Niewidomy nie widział nigdy. Jeśli stracił wzrok dawno, może nie pamiętać bodźców wzrokowych. Łatwiej niewidomemu chodzić po ciemku, łatwiej uczyć się "po niewidomemu", gotować, prać, sprzątać i wykonywać bardziej skomplikowane czynności.

Inne jest życie człowieka ociemniałego. Tu też są różnice. Ci, którzy tracą wzrok stopniowo, mogą przystosowywać się powoli do nowej sytuacji. Gorzej z tymi, co zaniewidzą nagle. Nie dość, że czarna chmura przed oczami, a tu jeszcze szok, tragedia, przerwana kariera, a nieraz nietolerancja rodziny i znajomych.

Niedowidzący ma klawe życie, upstrzone niespodziankami wszelkiej maści. Idziesz ulicą, widzisz pustkę, a tu nagle walisz głową w mur. Krew sika, a w dodatku okulary złamane. Biała laska siedzi grzecznie w teczce i czeka, aż ją wyjmiesz na światło dzienne. Ale po co wyjmować? Niech tkwi, a zresztą to wstyd afiszować się przed publiką białą laską.

Myjesz szklankę i stawiasz ją na kredensie. Wycierasz kredens, a szklanka fik na posadzkę. Nie brak innych śmiesznych epizodów. Idziesz z kolegami na ubaw, kłaniasz się nisko długowłosej postaci, w odpowiedzi gromi cię bas o szyderczym zabarwieniu - odczep się ode mnie, pedale! Możesz psa pomylić z dzieckiem, wręczyć obcemu facetowi kwiaty zamiast swojej znajomej.

            Szczęście leży na drodze

Doświadczyłem tego sam na własnej skórze. Na szczęście trzeba pracować długo, nie omijać, ale też i nie deptać, bo jest kruche i delikatne. Może się odwrócić i zniknie. W moim pojęciu szczęście to komfort psychiczny, na który niewielu potrafi się zdobyć. Niektórzy myślą - samochód, forsa, willa i cały świat jest mój - to dopiero szczęście. A według mnie szczęście to przytulny kąt w ciepłym mieszkanku, miłe słowo wypowiedziane ciepłym tonem przez kochaną osobę. Szczęście to nie pieniądze i sława, które przemijają.

Nie wiem - czy niewidomy może być szczęśliwy do końca? Czy ktokolwiek z ludzi poznał bezgraniczne szczęście? Szczęście to miłość wzajemna, tolerancja i przyjaźń prawdziwa, bez skaz, kłamstwa i zdrady.

Czy miałem szczęście? Tak. Urodziłem się jeszcze przed wojną, którą przeżyłem. Poznałem potęgę strasznego głodu. Przetrwałem go. Uniosłem na swoim grzbiecie ostrze syberyjskich mrozów, zarazy i niewiarygodny ciężar tułaczej beznadziei. Moi rówieśnicy pozostali na zawsze w zimnej tajdze. Ja przetrwałem i wróciłem do kraju. Uczyłem się i pracowałem.

Jestem szczęśliwy, bo przyjmuję życie jakie jest. Każdą trudność staram się pokonywać ze spokojem. Przyzwyczajony jestem do samodzielności. Oszukiwany, nie pieniłem się ze złości, wierzyłem, że kiedyś spotkam uczciwych ludzi, a oszustwo wyjdzie na jaw. Nigdy nie ubolewałem nad sobą, ale też nie wywyższałem się ponad innych. Żyłem normalnie.

Szczęście - to rehabilitacja, którą zdobywałem sam. Nie korzystałem z żadnego turnusu. Wolałem sam, na własną rękę uczyć się życia "po ciemku".

Szczęście - to ucieczka od konfliktów, a niezgoda to choroby i śmierć. Nie mogę żyć bez zajęcia - moje hobby to szachy, pływanie i twórczość literacka. Szczęście - to drugi człowiek. Nie potrafię przejść obok słabszego. Nie umiem być głuchy na prośby o pomoc. Chciałbym dać z siebie jak najwięcej. Przyjaźń, to taka ludzka sprawa i prowadzi do szczęścia.

Ostatnio pigmentoza zrobiła mi wielkie spustoszenie we wzroku. Mimo tego nie tracę humoru, nadal prowadzę aktywny tryb życia. Chwała temu, kto wymyślił książkę mówioną, to cudowna rzecz siedzieć w fotelu lub robić coś i słuchać. A traktowana kiedyś po macoszemu biała laska towarzyszy mi wszędzie. Nauczyłem się brajla i to pismo toruje mi drogę do nowych znajomych. Czuję, że jestem szczęśliwy, bo żyję wśród ludzi, którym jestem potrzebny. Nie narzekam na samotność, nie wymagam wiele od życia. I dlatego moje życie choć, z pozoru nudne i proste, uważam za spełnione, bo nie marnowałem czasu na zbędna dyskusje. Nie poddałem się nałogom i cieszę się, że mimo trudnej i niepewnej młodości nie zanudzałem nikogo swoimi problemami. Sam rozwiązywałem swoje sprawy. I to jest mój sukces. I to jest moje szczęście.

                      Czesław Kwiatkowski   

/Woj. białostockie/

Pochodnia listopad 1999