„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Działacz społeczny PZN Radca prawny
Nie mam czasu na... tracenie czasu Ze "Społecznikiem roku 2000", Andrzejem Kurowskim, rozmawia Iwona Różewicz Andrzej Kurowski, wiceprzewodniczący Sądu Koleżeńskiego PZN, radca prawny, mieszkaniec Olsztyna, został jednym z sześciu laureatów konkursu na "Społecznika roku". Tak zadecydowała kapituła III edycji konkursu w składzie: Wisława Szymborska, Jacek Kuroń, Janina Ochojska, s. Małgorzata Chmielewska i Jan Józef Szczepański. Konkurs jest jednym z programów fundacji "Pomoc Społeczna SOS".
- Lista organizacji, które Pan zakłada, działa w nich i podejmuje różne inicjatywy, jest długa. Do tego dochodzi własna kancelaria porad prawnych. Jak Pan na to wszystko znajduje czas? - Bo nie umiem odmawiać. - A poważnie? - Ciekawość ludzi i różnych obszarów życia. Od każdego człowieka można się czegoś nauczyć. Może nas wzbogacić także wówczas, gdy prosi o pomoc. Niejednokrotnie tak nawiązane kontakty stają się początkiem znajomości, a nawet przyjaźni. A im więcej przyjaciół, tym większe są nasze możliwości działania. Nie chodzi tu oczywiście o tak zwane układy, lecz o autentyczne więzi, wynikające ze wspólnych poglądów czy zainteresowań. - Jako założyciel i wieloletni wolontariusz telefonu zaufania "Anonimowy przyjaciel", stał się Pan przyjacielem wielu potrzebujących pomocy ludzi... - Działamy od 18. lat, "Anonimowy przyjaciel" funkcjonuje w ramach Olsztyńskiego Stowarzyszenia Pomocy Telefonicznej, a ono z kolei jest ogniwem w międzynarodowej sieci podobnych organizacji typu samarytańskiego. Mamy 90 wolontariuszy dyżurujących przez całą dobę. - Chętnie się zgłaszają? - Aktualnie chcemy dokooptować dziesięciu, zgłoszeń mamy około 50. - Macie możliwość selekcji? Kto ma największe szanse? - Nie bez znaczenia jest rodzaj wykształcenia, najwięcej mamy pedagogów, psychologów, psychoterapeutów, lekarzy, prawników. Ta wiedza jest bardzo przydatna, zresztą przed rozpoczęciem współpracy szkolimy kandydata. Musi być przecież przygotowany do rozmowy z każdym i na każdy temat. Aby temu sprostał, powinien mieć też odpowiednie dyspozycje psychiczne. Odbierający telefony wolontariusz to człowiek naprawdę życzliwy, cierpliwy; dzwoniący powinien przecież nabrać przekonania, że rozmawia z autentycznym przyjacielem, a nie mentorem udzielającym rad. Znaczenie ma tu umiejętność prowadzenia rozmowy, nawet brzmienia głosu. A dzwonią często ludzie z naprawdę ciężkim problemem - śmierć kogoś bliskiego, rozwód, źle układające się życie rodzinne, choroba, inwalidztwo. Taki człowiek znajduje się jakby w zamknięciu i "Anonimowy przyjaciel" musi wskazać mu drogę wyjścia z tego zamkniętego "pomieszczenia"; bo nie ma sytuacji bez wyjścia. Jeżeli stało się coś nieodwracalnego, to może pojawić się coś innego, jakaś szansa. Nasz "pacjent", jest to oczywiście truizm, musi na początek zaakceptować samego siebie, zdobyć przekonanie, że potrafi być dla kogoś interesujący, spróbować coś z siebie dawać, a nie tylko oczekiwać pomocy od innych. Czymś się zainteresować, na początek choćby płytą muzyczną czy wynikiem meczu. - A jak ktoś nosi się z myślą o samobójstwie? I dowiadujecie się, że telefon nie pomógł? - Bardzo to przeżywamy. Po rozmowie zawsze prosimy o dalszy kontakt. W trudnych przypadkach, jeśli nie otrzymujemy od rozmówcy sygnału, staramy się dotrzeć do niego i dowiedzieć się o jego dalszych losach. W ostatnich latach coraz częstszym problemem staje się bieda, bezrobocie, alkoholizm. Coraz więcej młodzieży ma problemy szkolne. - Dla osób z dysfunkcją wzroku znalezienie pracy jest coraz trudniejsze. Jest Pan prawnikiem działającym na otwartym rynku. Czy zawód prawnika może być szansą dla niewidomych? - To zależy jaka specjalność. Sądownictwo raczej nie, gdyż tam brak wzroku uniemożliwia obserwację zachowań oskarżonego czy pozwanego, obejrzenie przedmiotów stanowiących materiał dowodowy lub dokonanie wizji lokalnej. Ale zawód radcy prawnego jak najbardziej. Tu mamy do czynienia z przepisami i dokumentami, a to przy pewnej pomocy lektora i współczesnych technikach komputerowych nie stanowi wielkiego problemu. Sam jestem niewidomy, czy prawie niewidomy, a moja kancelaria "Legitymus" ma się całkiem nieźle. Obsługuję 20 podmiotów gospodarczych, nie licząc porad udzielanych osobom fizycznym. - Porad udziela Pan nieodpłatnie, również członkom PZN na dyżurach w okręgu. Z czym się najczęściej zgłaszają? - Ze sprawami bytowymi i uprawnieniami ZUS-owskimi. - Nazwał Pan swoją kancelarię po łacinie, nie po angielsku, co dowodzi, że traktuje Pan kulturę anglosaską nie snobistycznie, lecz poważnie. Bo jest Pan członkiem Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Brytyjskiej i przewodniczącym oddziału olsztyńskiego. - Wychowałem się na słuchaniu Beatlesów. Nie wiem, czy to było poważne, ale na pewno piękne. Zato wielkim przeżyciem było dla mnie zetknięcie się z Anglikiem, pastorem Chatem Warechem, prawdziwym guru organizacji samarytańskich. Kultura anglosaska, zwłaszcza amerykańska, niesłusznie uchodzi u nas za zmaterializowaną. To, co postrzegamy u nich jako kult pieniądza, oznacza często realny sprawdzian sukcesu, osiągnięć zawodowych. Coś umiesz, robisz to dobrze, a więc coś z tego masz. Ja nie wstydzę się mówić o swoim stanie majątkowym. Przyznaję, że mogę pozwolić sobie na to, by wsiąść w samolot i pojechać na interesujący mnie koncert do Paryża czy Londynu. - Ale częściej zajmuje się Pan stowarzyszeniami, które Pan zakłada albo współzakłada - np. "stowarzyszenie popierania dzieci o szczególnych uzdolnieniach" czy "Pomoc dzieciom z rodzin alkoholowych". - Organizowanie i inicjowanie różnych działań społecznych było moją pasją od czasów szkolnych. Swego czasu, w spółdzielni, w której mieszkam, założyłem komitet domowy. Był tam klub, w którym można się było spotykać, do dzieci przychodził św. Mikołaj, funkcjonował warsztat ślusarski. Czasy są teraz inne, niektórzy się powyprowadzali, powyjeżdżali, poszli w biznesy. Ale więzi sąsiedzkie pozostały. - Jest Pan typowym ekstrawertykiem. O takich ludziach mówi się "dusza towarzystwa". Ale przecież stracił Pan wzrok w 16. roku życia, na skutek zaniku nerwu wzrokowego. Przebył Pan kawałek ciernistej drogi. Co przede wszystkim sprawiło, że ta obecna jest takim dobrym, szerokim gościńcem? - Wiele zawdzięczam mojej matce i wychowawczyni z klasy. I swojej ciekawości. Przyznaję się, choć niechętnie o tym mówię, miałem momenty, że chciałem ze sobą skończyć. Ale powstrzymywała mnie właśnie ciekawość: posłucham jeszcze tej muzyki, dowiem się o wyniku meczu, odwiedzi mnie koleżanka lub kolega, to może potem... - Słowem, jak Scarlett O`Hara: "pomyślę o tym jutro, w Tarze". Zmieńmy temat - nieraz można się spotkać u młodych niewidomych, którym uda się skończyć studia, znaleźć pracę i zaistnieć w środowisku naturalnym, z chęcią odcięcia się od środowiska niepełnosprawnych, jakby zacieraniem śladów. Czemu tak się dzieje? - Ja bym tego tak nie postrzegał. Myślę, że winne jest tu raczej środowisko, które nie potrafi tych ludzi wykorzystać. W PZN czy innych podobnych stowarzyszeniach w ciągu wielu lat, wyrosła spora kadra działaczy i dla młodych brakuje często przestrzeni. Ale najlepiej jest, jeżeli właśnie najpierw sprawdzą się w środowisku naturalnym, coś osiągną - wtedy i dla Związku będą bardziej przydatni. Ja sam niezbyt lubię angażować się w formalne struktury. W PZN najzupełniej wystarcza mi funkcja wiceprzewodniczącego Głównego Sądu Koleżeńskiego. Nigdy nie chcę być traktowany na zasadzie preferencji dla niepełnosprawnych. Jeżeli trzykrotnie wybierano mnie na zjazd radców prawnych jako delegata, to dlatego, że zdobyłem uznanie jako fachowiec, a nie jako niewidomy, któremu się to "należy". I dlatego niedawno odrzuciłem propozycję kandydowania do Sejmu, złożoną mi przez pewną partię, gdyż wyczułem, że składają mi ją dlatego, by mieć na liście niepełnosprawnego kandydata. - Obok pasji społecznika, ma Pan również wiele innych zainteresowań... - Przyznaję, dużo tego jest: podróże, nie wyłączając turystyki górskiej. W Grecji na przykład udało mi się wejść na Mykeńskie wzgórze. Marzy mi się podróż dookoła świata, ale to już na emeryturze i do miejsc, gdzie działają telefony zaufania. Dalej, słuchanie muzyki, najlepiej jazzu, bluesa i tradycyjnego rocka, lecz także muzyki klasycznej. Kolekcjonuję płyty. Książek słucham z kaset, też klasyka - Dostojewski, Tomasz Mann, Remarque. Lubię też tańczyć. - To ja znów zapytam, skąd na to wszystko czas? - Czas nie wykorzystany na to, co się chce zrobić, to czas zmarnowany. A świat idzie szybko i czasu marnować nie można. Trochę tego czasu, choć chciałbym więcej, udaje mi się zarezerwować dla rodziny: żony i dwojga dzieci. - A czy jest coś takiego, czego nie może Pan osiągnąć? - Niestety, nie jestem w stanie ocenić, czy coś jest piękne. Pamięć i wyobraźnia nie wystarczają. Mam przyjaciół wśród malarzy i fotografików, którzy opowiadają mi o swoich dokonaniach. Lubię tego słuchać, ale ocenić nie mogę. Także tego, co poznaję dotykiem. Wiem, z czego się składa, jaki ma kształt, ale czy w ogólnym wrażeniu jest piękne? Rozmawiając z panią cieszę się, że panią poznałem, ale nie ocenię czy pani jest piękna. - Jest Pan niekonwencjonalnym rozmówcą, więc i ja niekonwencjonalnie zakończę wywiad. Zamiast rutynowego "dziękuję za rozmowę", powiem, że jeżeli w Olsztynie powstanie klub fanek Andrzeja Kurowskiego, to wcale mnie to nie zdziwi. Pochodnia styczeń 2001 |