„zawsze redaktor”
Nasz dom ANNA KOCZASKA Po ślubie zamieszkaliśmy u moich rodziców w tradycyjnym dla budowy lat siedemdziesiątych trzypokojowym mieszkaniu. Zajmowaliśmy jeden pokój o powierzchni 9 metrów kwadratowych, ale wówczas byliśmy młodzi i bardzo szczęśliwi, więc nam to nie przeszkadzało. Żyliśmy sobie beztrosko. Nasze dochody nie należały do najniższych i można było na wiele przyjemności sobie pozwolić. Półtora roku później urodził się nam upragniony syn. Mieszkanie "na kupie" wywołuje wiele napięć. Wszyscy byliśmy podenerwowani faktem, gdy się okazało, że nasz syn ma wadę wzroku. Było to przyczyną drobnych konfliktów między mną a moimi rodzicami. Niepodomykane szafki, wiecznie poodsuwane krzesła, przedmioty zmieniające ustawicznie swoje miejsce, wszystko to jest w przypadku osób słabowidzących ogromnie stresujące, szczególnie, gdy słabowidzące jest także dziecko. Takie, zdawać by się mogło, drobiazgi urastają z czasem do problemów. Syn rósł, a kąta do zabaw nie przybywało. W zasadzie bywa tak, że każde młode małżeństwo prędzej czy później zapragnie "być na swoim". Toteż i my tego zapragnęliśmy, a to pragnienie zmusiło nas do działania. Pierwsze kroki skierowaliśmy do spółdzielni mieszkaniowej, ale nie przyjmowano tam już kandydatów na członków spółdzielni ani do tzw. zamrażarki. Zaproponowano nam czekanie, aż coś w bliżej nieokreślonej przyszłości zmieni się na lepsze i zostaną uruchomione zapisy na listy kandydackie. To, że jesteśmy oboje inwalidami wzroku i mamy słabowidzące dziecko, nie miało żadnego znaczenia. Jednakże, gdy człowiek jest zdeterminowany, żadne kłody rzucane mu pod nogi nie zatrzymają go w miejscu. Postanowiliśmy więc kupić jakiś dom - chociażby do gruntownego remontu. Pierwszy, jaki nam się trafił, to był poniemiecki bliźniak, ale właścicielka w rozliczeniu żądała kawalerki spółdzielczej. Drugi natomiast miał krzywo postawione ściany nośne i na szczęście nie stał się naszą własnością. Polowanie na stare domy nie powiodło się. Ktoś podsunął myśl, aby udać się do międzyzakładowej spółdzielni mieszkaniowej i tam próbować szczęścia. Widoków na mieszkanie spółdzielcze tam również nie było, ale otworzyła się przed nami możliwość zamieszkania we własnym domu w zabudowie szeregowej. Chętnych było wielu, ilość domów ograniczona, a perspektywa, muszę przyznać, kusząca. Gotowy domek do zamieszkania miał kosztować 20 milionów złotych (był to rok 1989R), a warunkiem jego otrzymania była wpłata 20 proc. wartości domu. Do dziś zachodzę w głowę, w jaki sposób udało się nam zgromadzić taką kwotę (była to wówczas równowartość dwóch maluchów na przedpłaty). Spodziewałam się drugiego dziecka, dlatego też gotowy dom stawał się z każdym dniem coraz bardziej konieczny. Niestety wszystko, jak to zazwyczaj bywa, opóźniało się. Nasza budowa rozpoczęła się wraz ze zmianami ekonomiczno-ustrojowymi w kraju. W ich wyniku jej koszty uległy zwielokrotnieniu. Okazało się, że obiecany wcześniej dom "pod klucz" pozostanie tylko marzeniem, a do domu oddanego w stanie surowym trzeba będzie dopłacić masę pieniędzy. Stanęliśmy przed alternatywą: kontynuować budowę, zadłużając się, czy mieszkać kątem u rodziców. Jednak pragnienie usamodzielnienia się i stworzenia naszym dzieciom jak najlepszych warunków do rozwoju było tak silne, że wybraliśmy tę pierwszą możliwość. Niebawem też okazało się, iż nasz drugi syn jest również słabowidzący - i wiele trudności w związku z tym nas nie ominie. Chcieliśmy więc chociaż wygodnie mieszkać. By obniżyć koszty budowy i otrzymać kredyt mieszkaniowy, należało zawiązać spółdzielnię budowy domów szeregowych. Po dopełnieniu wszystkich formalności bankowo-sądowych rozpoczęło się prawdziwe budowanie. Wszystkie domki przekazane zostały w stanie surowym zamkniętym. Charakteryzuje się on tym, że dom posiada ściany nośne, dach, stropy, okna oraz drzwi i schody wejściowe. Miałam wielkie pole do popisu, trzeba było bowiem zaprojektować wnętrze tak, aby było funkcjonalne, przytulne i co najważniejsze - przestrzenne. Na początku lat dziewięćdziesiątych rynek materiałów budowlanych był jeszcze bardzo skromny, a ich jakość pozostawiała wiele do życzenia. Nasze możliwości finansowe coraz bardziej się kurczyły. Fachowców też nie było wielu, takich z prawdziwego zdarzenia. Nad każdym trzeba było stać i dosłownie pokazywać palcem, co ma robić i co zrobił źle. Wiele niedociągnięć oczywiście przeoczyliśmy, ponieważ zdarzało się, że wykorzystywano naszą niepełnosprawność. Z każdym miesiącem "budowa", bo tak nazywaliśmy nasz dom, stawała się coraz bliższa. Zapomnieliśmy już o nieodpowiednim piasku do tynków, o nieszczelnych rurach, o glazurniku, który pozostawił niedokończoną robotę, bo okazał się alkoholikiem, o instalatorze pragnącym zamontować muszlę na środku łazienki, bo tak było mu najwygodniej. Mimo wszystko w dążeniu do upragnionego celu posuwaliśmy się powoli do przodu. Ściany w naszym domu pomalowane są na biało, ponieważ ten kolor wydał mi się najodpowiedniejszy z uwagi na jego uniwersalność. Przed ostatecznym malowaniem należało wyczyścić z tynku i wapna rury, ramy drzwiowe i okienne oraz szyby. Razem z mężem poświęciłam tym czynnościom wiele czasu, nie mając nikogo do pomocy. Mnie to zajęcie podobało się bardzo, bo przynajmniej było widać, że coś jest zrobione. W malowaniu, położeniu wykładziny itp. pomagał nam teść i wujkowie. Pomagał nam również sąsiad z bloku, w którym mieszkaliśmy. Bez sąsiedzkiej życzliwości i włączenia się rodziny nie podołalibyśmy wszystkim problemom, więc wdzięczni jesteśmy im ogromnie. Wspomniałam już o białych ścianach naszego domu. Teraz pora na podłogę. Posadzka wyłożona jest płytami, aby było cieplej, a na nie położona jest wykładzina dywanowa. Nie było nas stać na drewnianą podłogę, a do wykładziny wystarczy dobry odkurzacz i więcej ostrożności w użytkowaniu, by jej nie poplamić. Stopnie schodów wyłożone są taką samą wykładziną, a ich krawędzie zabezpieczone aluminiowymi listwami. Dom był już prawie gotowy do zamieszkania. Należało się teraz zająć tym, co za oknami - z kostki brukowej ułożyć chodnik i wjazd do garażu oraz zbudować ganek osłaniający nieco wejście do domu. To jednak nie wszystko. Mamy za domem niewielki ogródek, który należy oczyścić z gruzu i śmieci i nawieźć ziemi pod przyszły trawnik. Obecnie rośnie w nim ładna trawa i kilkanaście drzewek iglastych, przeważają świerki i tuje. Nie brakuje także kwitnących krzewów. Przed domem zaś rosną dwa dość duże świerki i sosna. Kiedyś nie przywiązywałam zbytnio wagi do zieleni, a teraz bardzo żałuję, że tego nie widzę. W ogródku nie brakuje również kwiatów, które posadzone są w kępkach. Wygląda to podobno ładnie i jest wygodne przy koszeniu i podlewaniu trawy, a przy plewieniu wręcz idealne, szczególnie gdy się nie potrafi trafnie odróżnić kwiatów od chwastów - mówię oczywiście o sobie. Do naszego wymarzonego domu wprowadziliśmy się trzy lata temu. Czekaliśmy na ten dzień bardzo długo, a przez te wszystkie lata oczekiwania nauczyłam się cierpliwości i pokory. Nasz dom ma dwie kondygnacje i mały strych. Na samym dole, w piwnicy, znajduje się garaż, pralnia z suszarnią oraz tzw. letnia kuchnia, w której gospodaruję cały rok. Na parterze jest mała sionka (tak nazywamy korytarz), mała łazienka oraz duży pokój, z którego wychodzi się na balkon. Jest to nasz pokój dzienny, z owalnym stołem i sześcioma krzesłami oraz miejscem do wypoczynku w postaci kanapy i foteli. Uważam za wielkie dobrodziejstwo możliwość posiadania miejsca na stół i krzesła. Może to się wydawać banalne, ale jeśli wszystkie uroczystości świąteczne i inne odbywają się u nas, to wygodne zasiadanie za stołem jest bardzo ważne, a nie garbienie się przy ławie, tak jak to kiedyś bywało. W węższej części tego pokoju jest miejsce na kuchnię, na urządzenie której muszę niestety cierpliwie zaczekać. Sypialnia nasza i chłopców oraz duża łazienka znajdują się na piętrze. Jest tam też trzeci, największy pokój, który służy dzieciom do nauki i zabawy. Z powodzeniem stanęły w nim dwa biurka z obrotowymi krzesłami, meble, stolik z dwoma pufami i co najważniejsze dla chłopców - nie brakuje miejsca na zabawki. Na poddaszu mamy jeszcze dwa pokoje z pochyłymi ścianami, w których są okna. Trzeba trochę uważać, aby się nie uderzyć, ale do takich przeszkód jesteśmy już przyzwyczajeni. Co kwartał spłacamy 800 zł z racji kredytu zaciągniętego na budowę domu. Do tego dochodzą pozostałe opłaty, jakie wszyscy ponosimy. Najtrudniej jest w sezonie ogrzewczym, ponieważ ogrzewanie i ciepłą wodę mamy na gaz. Wtedy to rachunki wydają się kosmiczne w porównaniu do rent, z których musimy się utrzymać. Mąż został zwolniony z pracy z przyczyn ekonomicznych, oboje więc poszukujemy pracy, jak dotąd bezskutecznie. To, że mieszkamy we własnym domu, zawdzięczamy przede wszystkim swojemu samozaparciu i ośmielę się stwierdzić - odwadze. Cieszymy się z tego, iż nie przyjęliśmy postawy roszczeniowej, że coś nam się należy, a zwłaszcza mieszkanie. Jeśli my, niewidomi, chcemy być traktowani normalnie, nie możemy wyciągać po wszystko rąk. Musimy wykazać maksimum wysiłku. Doskonale rozumiemy, że jest to niekiedy trudne, lecz tak trzeba. Chociażby dla udowodnienia sobie, że się jest normalnym człowiekiem. Ktoś nagrał kasetę lub płytę, ktoś wydał tomik poezji, ktoś inny został tłumaczem - to wspaniale, są to niebywałe sukcesy. A sukcesem moim i mojego męża było wybudowanie domu. Na podstawie własnych doświadczeń zachęcam wszystkich tych, którzy są sprawni i mają stałą pracę, być może wysokie renty, a nie mają własnego mieszkania - niech spróbują. Niech nie obawiają się trudności. Ich pokonywanie jest podobno wspaniałą terapią. Stworzenie rodzinie i sobie godnych warunków do mieszkania jest ogromną radością. Ale to nie wszystko. Na koniec chciałabym dodać, że nie wystarczy wybudować nowy dom - trzeba sprawić, by miał duszę... Pochodnia marzec 1999 |