Biografia prasowa  

 

 

   Zwyczajny człowiek

- największy cud

Przemysław Żydok  

 

czyli krótki życia rys

Małgorzaty Jałowieckiej  

 

Małgosia jest 49-letnią warszawianką. Ma trójkę dzieci (23-letniego Bartka, 20-letnią Basię i 15-letniego Maćka), kota, psa i dużo roślin. Od dziecka jest zupełnie niewidoma. Mniej więcej 15 lat temu zaczął się jej pogarszać słuch. Obecnie do komunikowania się z otoczeniem wykorzystuje resztki tego zmysłu w lewym uchu, wspomaganym aparatem.

Przemek: Dzień dobry Małgosiu. Zacznę od pytania zupełnie praktycznego. Powiedz mi jak radzisz sobie w życiu codziennym?

Małgosia: Podstawowe czynności, takie jak gotowanie, sprzątanie, pranie, itp. wykonuję sama. Oczywiście pomagają mi moje dzieci: Basia zajmuje się porządkami, Bartek od czasu do czasu lubi coś ugotować, natomiast Maciek robi zakupy i wychodzi z psem. I karuzela jakoś się kręci.  

Przemek: A jak prezentuje się kwestia twojej współpracy z różnymi sprzętami rehabilitacyjnymi?

Małgosia: Obecnie korzystam jedynie z cyfrowego aparatu słuchowego, który noszę na lewym, bardziej sprawnym uchu. Jeśli chodzi o laskę, to trzymam ją przeważnie w torebce, gdyż od czasu utraty słuchu boję się chodzić sama po ulicy. Z pomocy innych sprzętów rehabilitacyjnych właściwie nie korzystam.

Przemek: I jeszcze jedno, mało romantyczne pytanie. Otóż jest was w domu czworo (a właściwie sześcioro wliczając kota i psa). Dzieci nie pracują, ponieważ uczą się. Głównym źródłem utrzymania jest właściwie twoja skromna renta. Tymczasem w waszym domu wcale nie panuje przygnębienie. Sprawiacie wrażenie ludzi pozytywnie nastawionych do rzeczywistości.

Małgosia: Tak naprawdę to z tym pozytywnym nastawieniem bywa różnie. Zdarzają się momenty ciężkie, kiedy nadziei zaczyna ubywać, na jej miejsce pojawia się niepewność, a nawet nerwowość. Ale masz rację. Nie dajemy pogrążyć się uczuciu przygnębienia, bo wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę, że są rzeczy ważniejsze. Nasze uczucia, wzajemne przywiązanie. A także otwarte serca i pomoc innych ludzi. Wiele razy zdawało mi się, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Zawsze jednak ktoś wyciągnął pomocną dłoń.

P: Czy chodzi tu o pomoc specjalistycznych instytucji, czy też o inicjatywę osób prywatnych?

M: I jedno, i drugie. Oczywiście ciężko sobie wyobrazić życie bez zorganizowanej pomocy różnych instytucji, takich jak choćby Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym, dzięki któremu mogę liczyć na pomoc tłumaczy i przewodników oraz uczęszczać na zajęcia kulturalne. Pamiętać też trzeba, że za takimi działaniami nie stoją jakieś automaty, ale także żywi ludzie. Ludzie, którzy poświęcają nieraz dużą część swojego życia, aby zorganizować sprawną pomoc dla potrzebujących. Kiedy jednak patrzę wstecz, na swoje życie, to dostrzegam, jak wiele zawdzięczam tzw. ludziom dobrej woli. I nie chodzi tu tylko o pomoc materialną. Chodzi mi o dobroć, o serce, którym obdarzali mnie zarówno moi bliscy, jak i osoby zupełnie obce.

P: Może nam trochę o tym opowiesz.

M: To byłaby właściwie historia całego mojego życia. Już od dzieciństwa doświadczałam od ludzi więcej dobra niż zła. Pamiętam, że dzieci z mojego podwórka nigdy się ze mnie nie śmiały (a tak często bywa, gdy w środowisku maluchów znajdzie się ktoś inny, np. niewidomy). Pamiętam jak moja kochana mamusia zadawała sobie wiele trudu, żeby pokazać mi jak najwięcej świata - nawet trudno dostępne rzeczy, np. kozę pasącą się na pastwisku. Nigdy nie zapomnę pani Tereski, mojej wychowawczyni w przedszkolu. Mimo że miała tylko 18 lat, to nie bała się i z własnej woli przyjęła mnie - niewidomą - do swojej dużej grupy dzieci pełnosprawnych. Jeśli zaś chodzi o pomoc materialną, to np. powinnam teraz nosić dwa aparaty słuchowe wysokiej generacji. Oczywiście jest to wydatek znacznie przekraczający moje możliwości finansowe. Jednak dzięki pomocy przyjaciółki założyłam konto w banku i przez internet poinformowałam o swoich potrzebach. Efekty nie są może błyskawiczne, ale znajdują się ludzie, którzy przysyłają mi jakieś pieniądze. Kropla do kropli i może w końcu uda mi się kupić upragnione aparaty. Dobrego serca doświadczałam także w czasach komuny. Nawet wtedy urzędnicy okazywali życzliwość, dzięki czemu udało mi się dostać mieszkanie poza przydziałem. Co prawda dużo się wtedy nachodziłam z podaniami do różnych urzędów. Ale efekt końcowy był pozytywny.

P: Uwaga ta jest chyba dość ważna. Jeśli oczekuje się pomocy, samemu też należy wykazać pewną aktywność, jakoś się pokazać.

M: Tak, to pierwszy warunek. Czasami jest trudno. Zwłaszcza kiedy się jest osobą nieśmiałą, jak ja. Ale nie ma się czego wstydzić. Pomoc naprawdę się nam należy. Poza tym ona jest ważna także dla tych, którzy jej udzielają. Uszlachetnia ich serca, oducza egoizmu, a to chyba ważna sprawa.

P: Oczywiście, zwłaszcza w czasach, gdy egoizm staje się wielką chorobą całego społeczeństwa. Ale przejdźmy teraz do wątku biograficznego, który rozpoczęłaś mówiąc o dzieciństwie i przedszkolu. Jak wyglądały twoje losy w okresie szkolnym?

aM: Już od dziecka grałam na fortepianie. Szło mi podobno całkiem dobrze, dlatego rodzice postanowili, że pójdę do podstawówki muzycznej. Udało mi się zdać do szkoły przy ul. Miodowej w Warszawie (stresu na egzaminie chyba nigdy nie zapomnę), gdzie uczyłam się przez rok. Potem przeniosłam się do muzycznej szkoły dla dzieci niewidomych w Krakowie, jednak po dwóch i pół roku zachorowałam i musiałam wrócić do Warszawy. Ale nigdy nie przestałam grać, to było (i w pewnym sensie ciągle jest) coś ważnego dla mnie. A jeśli chodzi o moją historię to dalej są już Laski. Podstawówka i szkoła zawodowa. Łącznie 9 lat i wiele, wiele wrażeń. Niektóre miłe, inne wolałoby się zapomnieć, np. kary za nieposłuszeństwo.

P: Czy mam przez to rozumieć, że ty - osoba tak spokojna i zrównoważona - sprawiałaś kiedykolwiek problemy wychowawcze.

M: Oj tak, kiedyś było ze mnie naprawdę niezłe ziółko. Zwłaszcza w piątej klasie podstawówki. Nieraz prowadziło to do konfliktów z wychowawczyniami. Ale generalnie Laski wspominam bardzo ciepło, np. kochaną siostrę Beatę, która poświęcała nam całe swoje serce. Bawiła się z nami, opiekowała się i pięknie modliła. Uczyła nas jak ważna jest troska o drugiego człowieka, zarówno o kogoś bliskiego, jak i o nieznane, głodujące dzieci z Afryki. Nigdy też nie zapomnę naszych corocznych popisów fortepianowych. Pani Stefa Skibówna, nauczycielka muzyki, potrafiła stworzyć taką atmosferę, że przynajmniej przez chwilę mogliśmy poczuć się jak gwiazdy. Innym cudownym wspomnieniem jest zapach bzu i czeremchy w słoneczne, majowe bądź czerwcowe dni. Bardzo ważnym elementem mojego dzieciństwa było też harcerstwo. Jeszcze dziś, przy Mazurku Dąbrowskiego nie potrafię usiedzieć, muszę wstać. Nie potrzebuję też luksusów i wygód, do szczęścia wystarczy mi twarda prycza i sucha kromka chleba.

P: No proszę, takiej hardości się po tobie nie spodziewałem. Ale powiedz mi, czy wraz z Laskami kończył się etap twojego dzieciństwa?

M: W pewnym sensie tak. Powoli zaczęły się kończyć i harcerstwo, i gra na fortepianie. Zaczęłam pracować w spółdzielni szczotkarskiej. To było bardzo żmudne i mechaniczne zajęcie. Przepracowałam tam cztery lata, potem przeszłam na przyspieszoną rentę. W międzyczasie poszłam do liceum wieczorowego. Nauka nigdy nie szła mi łatwo, ale przemogłam się i zrobiłam maturę. Poznałam też swojego przyszłego męża. A potem były dzieci: wielka radość, ale też ogromna lekcja dojrzewania i odpowiedzialności. Ciężko było zwłaszcza, gdy rozeszłam się z mężem. Na szczęście teraz dzieci są już na tyle dorosłe, że pomagają mi prowadzić gospodarstwo domowe.  

P: Powiedz nam teraz coś o rzeczy dla ciebie dość istotnej, o pracy w glinie. Kiedy zaczęła się twoja przygoda z rzeźbieniem?

M: Tak naprawdę to zawsze ciągnęło mnie w tym kierunku. Często robiłam różne małe kompozycje z tego co wpadło mi w ręce. Dlatego, kiedy Renatka Nowacka zbierała chętnych do uczestniczenia w warsztatach ceramicznych zgłosiłam się natychmiast. Początkowo podchodziłam do tematu dość niepewnie, ale potem zaczęłam to czuć i... ach, długo by opowiadać. W każdym razie rzeźbienie jest dziś dla mnie czymś bardzo ważnym, czymś co pozwala realizować własną osobowość.

P: Są tego wyraźne efekty. Gdy rozmawia się z różnymi ludźmi - także ze znawcami sztuki - często można usłyszeć, że twoje prace to takie małe arcydzieła. Powiedz mi, czy myślałaś kiedykolwiek o wykorzystaniu tego do celów zarobkowych?

M: Według pana Piotra (obecnego mistrza naszej pracowni) moje ostatnie rzeźby są na tyle dobre, że można myśleć o ich sprzedaży. Ja oczywiście nie gardzę pieniędzmi, ale jakoś ciężko jest mi przywyknąć do tej myśli. Często robię rzeźby po to, aby je komuś dać. Sprzedaż to jednak zupełnie inna sprawa. Te opory wypływają chyba z tego, że każda taka praca to kawałek mojego serca, część mnie samej. To nie są ot tak, zwykłe przedmioty.

P: Czy dlatego rzeźbisz głównie postacie ludzkie?

M: Tak. Kubeczki, miseczki, itp. to tylko przerywniki. Kiedy je robię nie muszę nawet czuć natchnienia.

P: Natchnienie. Jak rozumiesz to pojęcie?

M: To jest bardzo trudny i długi temat. Najprościej mówiąc, natchnienie to pomoc z zewnątrz. Przychodzi zwłaszcza w momentach ciężkich, gdy brak pomysłów lub gdy temat wymaga przerastających mnie umiejętności. Wtedy często zstępuje na mnie taki błogi spokój, ręce jakby same wiedziały co mają robić. Czasem to uczucie wręcz mnie porywa. Ostatnio np. lepiłam kobietę z warkoczem, trzymającą na rękach dziecko. W pewnym momencie jej szata ułożyła się tak, że kobieta ta z miejsca stała się Matką Bożą. Być może komuś wyda się to śmieszne. Podobnie jak to, że czasami czuję pomoc, świętej pamięci mistrza Kazimierza. To wszystko jednak sprawia, że podczas pracy w glinie czuję się jakbym była gdzieś wysoko... Tak jakby to była moja mała modlitwa do Boga. Jest Mu zresztą za co dziękować. Kiedy przed naszą rozmową rozmyślałam o swoim życiu odkryłam, że w wielu momentach, w których czułam się nieco opuszczona, On tak naprawdę był przy mnie. Wspomagał mnie życzliwymi ludźmi i różnymi wydarzeniami. Dotyczy się to także rzeźbienia. Parę lat temu przeżywałam bowiem trudny okres problemów rodzinnych. Dodatkowo w ogóle nie grałam na fortepianie. I właśnie wtedy, niby przez przypadek, pojawiły się zajęcia ceramiczne.

P: Myślę, że każdy z nas mógłby znaleźć w swoim życiu takie boże ślady. Wymaga to jednak trudu głębszej refleksji, dlatego człowiek, z natury leniwy, zrzuca dziś wszystko na karby przypadku. Ale powiedz mi, Małgosiu, czy masz jakieś plany na przyszłość dotyczące rzeźbienia?

M: Raczej marzenia niż plany. Myślałam o tym, żeby zrobić rzeźbę i napisać do niej opowiadanie. Byłaby to opowieść o Drzewie Radości przeniesionym z Lasu Szczęścia. Rzeźba miała być wielkim drzewem, na którego gałęziach bawią się dzieci, skaczą zwierzęta, panuje radość ogarniająca wszystkie stworzenia. Skala tego pomysłu przerasta chyba jednak możliwości i moje, i samego materiału.

P: Małgosiu, we wszystkim o czym mi opowiadałaś przewijają się pewne elementy wspólne. Twój dom, w którym lubisz mieć wszystkich blisko siebie. Twoje rzeźby - wszystkie zajęte są swoimi czynnościami, ale tworzą spójny, żyjący jednym rytmem, świat. No i w końcu ten cudowny projekt z Drzewem Radości. We wszystkich tych obrazach powtarza się jeden wątek - radość i swoboda każdego istnienia, a jednocześnie pełna harmonia całości. Ta prawidłowość nie może być po prostu zbiegiem okoliczności.

M: No bo nim nie jest. To chyba efekt tego, że ja naprawdę kocham każde istnienie: las za jego niezgłębione tajemnice, kwiaty za to, że pachną, strumyk za to, że szumi, ptaki, bo śpiewają, psa, bo szczeka, a ludzi... ludzi za to, że są dobrzy. Wiem, że pewnie większość osób śmieje się dziś z takich romantycznych głupot, ale ja naprawdę w każdym człowieku staram się znaleźć dobro. Bo ono w każdym jest. Tylko mało kto go w sobie szuka. Ludzie są albo zagubieni i czynią zło, albo zakłamani, najczęściej przed samym sobą. Wydaje im się, że wszystko jest w porządku, no bo przecież spełniają swoje obowiązki, są poprawni względem innych itd. Na wierzchu czyści, ale w sercu już za życia umarli. Gdy spotykam takich ludzi, to czuję jak bardzo są nieszczęśliwi, nawet jeśli fakty mówią coś zupełnie innego. I wiem, że jeden prosty gest, czy słowo mogłoby momentalnie zburzyć to więzienie fałszów i masek, mogłoby zawieść tego człowieka do jego wnętrza. A tam spotkałby pełną radości i miłości osobę - siebie prawdziwego. Bardzo chciałabym znać taki klucz do uszczęśliwiania każdego człowieka. A to rzecz trudna, zupełnie nie związana z psychologią, lecz dotycząca otwartego serca i naprawdę głębokich bożych tajemnic.

P: Mówisz: chciałabym. Ale czy to właśnie nie otwarte serce sprawia, że ty - osoba głuchoniewidoma i w dodatku dość nieśmiała - masz tak dużo osób bliskich? Ludzi, na których zawsze możesz polegać i to nie dzięki ich poczuciu obowiązku, lecz po prostu, ze szczerej przyjaźni.

M: Tak naprawdę to nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ja najzwyczajniej w świecie lubię przebywać z moimi przyjaciółmi. Powiem więcej, ze wszystkimi ludźmi, którzy mają w sobie prawdziwe (!) ciepło dla innego człowieka. A takich ludzi poznaje się od razu, jakoś tak instynktownie. Otwarte serca wyczuwają się po kilku słowach, po uśmiechu albo łzach wzruszenia. I wtedy mogą godzinami szczerze rozmawiać bądź też milczeć, ciesząc się wzajemnie ze swojej obecności. Każde może robić to na co akurat ma ochotę, ale gdzieś głęboko są razem. Tak naprawdę, to my żyjemy właśnie dla takich chwil. Tylko one są ważne, a reszta (pieniądze, kariera, miłe, ale powierzchowne znajomości) to przerywniki. Tylko prawdziwa, głęboka jedność z innym człowiekiem uświadamia nam, że i my jesteśmy, że istniejemy. Wtedy czas jakby się zatrzymuje. Wtedy każdy z nas może być takim Drzewem Radości, a wszyscy tworzymy wielki Las Szczęścia. Jest tylko jeden warunek. Trzeba otworzyć swoje serce, nawet jeśli oznacza to narażenie na ciosy. Trzeba umieć porzucić maski, chroniące nas przed prawdą. Czasami jest trudno: bo jesteśmy nieśmiali, bo nosimy bagaż wieloletnich przyzwyczajeń, bo choroba utrudnia nam kontakt z innymi ludźmi, bo tak naprawdę lubimy być sami. Jednak trzeba zdobyć się na odwagę i ... zaufać.

P: Pięknie dziękuję za tę szczerą rozmowę.

Dłonie i Słowo  kwiecień - czerwiec 2002