Epizody z młodości -  

Marian Grzymski  

 

W lutym 1947 r. rozpocząłem naukę w XXII Liceum dla Dorosłych w Łodzi. W czasie pierwszego wykładu zaciekawił mnie sposób notowania przez dwoje uczniów.  

Sądziłem, że to jakaś nowa stenografia. Na przerwie podszedłem do nich i przekonałem się, że pisali pismem dla niewidomych - pismem brajla, a byli to Stefa Skibówna i Edwin Kowalik. Oboje uczęszczali do naszego liceum typu humanistycznego i równocześnie do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi. Szybko zaprzyjaźniliśmy się.  

Często bywałem u Edwina. Mieszkało z nim wspólnie jeszcze czterech niewidomych kolegów. Kiedy jeden z nich po uzyskaniu matury wyprowadził się, Edwin wyraził zgodę, żebym zajął jego miejsce. Tak więc we wrześniu 1947 r. wprowadziłem się do mieszkania przy ulicy Gdańskiej 20. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze.  

Był to dość obszerny pokój, o wymiarach mniej więcej 6 na 8 m, z balkonem, piecem kaflowym z gnomem, czyli przystawką do gotowania, oddzielony od sąsiedniego pomieszczenia drzwiami z szeroką futryną zabitą deskami, w której przechowywaliśmy węgiel do palenia w piecu. Na środku pokoju stał fortepian, naprzeciw drzwi balkonowych znajdowały się cztery łóżka polowe z demobilu amerykańskiego i moja leżanka. Do tego prostego umeblowania należał jeszcze stół, skromny kredens, parę krzeseł, miska do mycia, wiadra na czystą i brudną wodę. Po wodę schodziliśmy do kranu, który znajdował się na podwórzu. Ubikacja w stylu sławojki stała ok. 50 m od domu, na końcu podwórza. Uściślając, wiedliśmy spartański styl życia. Śniadania i kolacje przygotowywaliśmy sobie sami. Na obiady chodziliśmy do stołówek. Raz w tygodniu udawaliśmy się do kąpieli w łaźni publicznej. Raz w roku, w wakacje, urządzaliśmy generalne sprzątanie. Myliśmy okna i podłogę, czyściliśmy meble. Z miejsca zamieszkania mieliśmy do liceum na ul. Żeromskiego ok. 1,5 km, a do konserwatorium Edwin pokonywał podobną odległość.  

Podziwiałem zdolności, błyskotliwość, pracowitość i silną wolę Edwina. Wymagania pedagogów zarówno w liceum, jak i w konserwatorium były wysokie. Do nauki utworów muzycznych Edwin wykorzystywał nuty brajlowskie. Miał fenomenalną pamięć. Potrafił nauczyć się zadanego nam w liceum wiersza po pierwszym czytaniu, najwyżej po drugim, podczas kiedy ja uczyłem się go po kilkunastu razach.  

W pierwszych latach po wojnie bujnie rozkwitało w Łodzi życie kulturalne, bo taran wojny nie uszkodził substancji miejskiej i tutaj, podobnie jak w Krakowie, zamieszkali i występowali na scenach teatralnych najwybitniejsi artyści, jak: Zofia Mrozowska, Stefania Górska, Andrzej Bogucki, Jacek Woszczerowicz, Aleksander Zelwerowicz, Kazimierz Rudzki, Józef Węgrzyn i wielu innych. Polski Związek Niewidomych otrzymywał na każdy spektakl teatralny pewną ilość bezpłatnych biletów, z których chętnie korzystałem jako przewodnik. Chodziliśmy też czasem na koncerty organizowane w konserwatorium oraz filharmonii. Można powiedzieć, że nasz rozwój duchowy wiele zawdzięczał tym kulturalnym przeżyciom.  

W czerwcu 1948 r. nasza II klasa licealna przystąpiła do egzaminów maturalnych, które w trójkę spośród lokatorów mieszkania przy Gdańskiej, to jest Edwin,  

Tadeusz Józefowicz i ja, pomyślnie zdaliśmy, uzyskując świadectwo dojrzałości.  

Po maturze powstał w naszym mieszkaniu i urzędował komitet organizacyjny, który opracował scenariusz na akademię kończącą naszą naukę w szkole średniej.  

Dziękowaliśmy na niej za otrzymaną wiedzę naszym profesorom: polonistce p. dyrektor Manugiewicz, łacinniczce p. Kajzerównie, romanistce madame Pecykównie i pozostałym pedagogom. Gwoździem programu były oczywiście utwory Chopina, Rachmaninowa i Prokofiewa, które zagrał na fortepianie Edwin Kowalik.  

W lipcu wypoczywaliśmy przez dwa tygodnie z Edwinem i Marianem Sztomberkiem w Gdańsku -Wrzeszczu w budynku PZN. Pamiętam, jak wybraliśmy się na koncert do Opery Leśnej w Sopocie, w czasie którego obserwowałem kłębiące się nisko nad nami chmury. Opera nie posiadała wówczas zadaszenia. Kiedy przebrzmiał ostatni akord koncertu, lunęła ulewa. Każdy chronił się, jak potrafił. Znaleźliśmy się pod drzewem, pod które schronił się też słynny dyrygent Bogdan Wodiczko. Potem nabijali się z niego członkowie orkiestry, że pierwszy dzielnie uciekał przed deszczem. Przemokliśmy wówczas dosłownie do suchej nitki.  

Po maturze Edwin kontynuował studia na PWSM w Łodzi, a ja przystąpiłem w sierpniu do egzaminów na wydział lekarski Uniwersytetu Łódzkiego. Niestety we wrześniu zostałem powołany do odbycia służby wojskowej i dopiero w wojsku dowiedziałem się, że zdałem egzaminy na studia. W początkach października 1949 r. wróciłem z wojska, a koledzy z radością przyjęli mnie do swego grona. Pamiętam, że zagrali mi na powitanie - Edwin na fortepianie i Marian Sztomberek na akordeonie - marsza "Sobieski pod Wiedniem".  

Warunki mieszkaniowe uległy pogorszeniu, bowiem zaatakowały nas ogromne ilości pluskiew. Noce stały się koszmarne. Postanowiliśmy pozbyć się tej plagi. Kupiliśmy w drogerii parę świec siarkowodorowych, zapaliliśmy je i zamknęliśmy drzwi. Wszyscy opuściliśmy na dwie doby mieszkanie, udając się do znajomych.  

Po powrocie nie zastaliśmy żywych insektów, wszystkie zostały wytrute, a nasze noce stały się spokojne.  

Przypomniało mi się jeszcze jedno zabawne wydarzenie. W sklepie muzyczno - radiowym pojawiło się wielozakresowe, nowoczesne na owe czasy radio "Mińsk". Było ono dosyć drogie i jego zakup przekraczał możliwości finansowe Edwina. Zwrócił się więc o pożyczkę do koleżanki Stefy Skibówny, która była lepiej sytuowana.  

Ponieważ Stefa nie lubiła udzielać pożyczek, a wiedziała o naszej akcji z pluskwami, Edwin wymyślił fikcyjną historię. Za naszymi drzwiami z węglem mieszkała pani, którą nazywaliśmy panią oficerową, podobno była wdową po oficerze. Edwin opowiedział Stefie, że gazy powstałe przy truciu pluskiew przeniknęły do mieszkania sąsiadki, że uległa ona zatruciu i żąda natychmiastowego odszkodowania, grożąc, iż w przeciwnym razie poda nas do sądu. Dla potwierdzenia konieczności  

natychmiastowego zgromadzenia potrzebnej sumy podał mnie za świadka. Cóż miałem robić? Musiałem przytaknąć. Uzyskana pożyczka umożliwiła kupno radia, które stało się radością Edwina.  

       Latem 1950 r. przebywając na wakacjach w Kłodawie, w mojej rodzinnej miejscowości, otrzymałem od Edwina telegram: "Przyjeżdżaj natychmiast. Sprawa życia".  

Zaniepokojony pojechałem do Łodzi. Wchodzę do mieszkania, widzę Edwina całego i zdrowego. Pytam, dlaczego wysłał tak katastroficzny telegram. Odpowiedział, że nie chodzi o niego, tylko o jego ojca. W tym czasie przeprowadzono w kraju zmianę administracyjną - przeniesiono Częstochowę z województwa łódzkiego do śląskiego. Pogorszyły się ustalenia podatkowe, a ojca Edwina, mieszkańca Częstochowy, który w domu prowadził jednoosobowy zakład szewski, obłożono drakońskim  

podatkiem. Wyruszyliśmy niezwłocznie do Ministerstwa Finansów w Warszawie. Edwin zgłosił się do szefa odpowiedniego departamentu z prośbą o umorzenie haraczu nałożonego na ojca. Urzędnik przyjął nas uprzejmie i szczerze oświadczył, że niestety sprawy finansowe nie są zależne od nas, Polaków. Obiecał nam jednak w ramach możliwości załatwić sprawę pozytywnie i jak się okazało później, dotrzymał słowa.  

       Muszę wspomnieć, że od czasu do czasu Edwin odwiedzał ojca w Częstochowie, a przy tej okazji zawsze udawaliśmy się do Sanktuarium Najświętszej Marii Panny na Jasnej Górze. Pamiętam, jak jego ojciec pracował intensywnie od rana do nocy, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, usamodzielnienie i wykształcenie pięciorga dzieci, a pani Irena zawsze nas nakarmiła wspaniałym obiadem, nieporównywalnym do naszych codziennych w stołówce.  

W roku 1950 Edwin otrzymał zawiadomienie wraz z programem o pianistycznym konkursie imienia Emilia Schieppatiego w Mediolanie. Zapragnął na nim wystąpić.  

Pojechaliśmy do Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie, żeby uzyskać poparcie i zgodę na wyjazd do Włoch. Szef departamentu do spraw kontaktów z zagranicą oświadczył, że wyjazd indywidualny jest niemożliwy, że Ministerstwo zorientuje się w sprawie konkursu, wówczas można będzie wyjechać za jego pośrednictwem.  

W rzeczywistości skończyło się tylko na obietnicy.  

Wkrótce sprawą palącą stało się zdobycie większego mieszkania, gdyż w istniejących warunkach trudno było uczyć się i pracować. Dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że w naszej dzielnicy zwolniło się odpowiednie mieszkanie, więc udaliśmy się całą piątką z petycją do ówczesnego prezydenta miasta p. Minora, żeby otrzymać pożądany przydział. Prezydent oświadczył, że to mieszkanie zostało już komuś przydzielone, ale będzie o nas pamiętał. I rzeczywiście dotrzymał słowa. W niedługim czasie Edwin otrzymał przydział na mieszkanie. 3 maja 1951 r. wprowadziliśmy się na IV piętro przy ul. Piotrkowskiej 152 (w podwórzu tej posesji mieścił się teatrzyk dla dzieci "Arlekin"). Mieszkanie było luksusowe, 3-pokojowe, przestronne ok. 120 metrów kwadratowych, z centralnym ogrzewaniem, z balkonem od ulicy Piotrkowskiej. Pomiędzy największymi pokojami znajdowały się kryształowe drzwi, które w razie potrzeby można było otwierać na szerokość pokoju. Sufity zdobiły piękne sztukaterie, podłogi wykonane były z dębowego parkietu. Nie mieliśmy kuchni, ale mogliśmy korzystać z łazienki wspólnie z lokatorami zajmującymi drugą część mieszkania. Podobno cały ten lokal zajmował przed wojną jakiś fabrykant. W tych warunkach ilość lokatorów powiększyła się o 100%. Edwin zamieszkał w najmniejszym pokoju ze swoją najmłodszą siostrą Krysią, studentką historii, a pozostała ósemka rozmieściła się po połowie w pozostałych pokojach. Edwin codziennie ćwiczył 6-8 godzin na fortepianie i przygotowywał się do ukończenia studiów muzycznych. Pozostali mieszkańcy studiowali - ekonomię, medycynę, prawo, masaż lub pracowali w spółdzielni dla niewidomych. W ciągu dnia w całkowitym spokoju pracował w mieszkaniu Edwin, reszta lokatorów przebywała na zajęciach poza domem. Gromadziliśmy się dopiero wieczorem, tworząc mimo woli klub dyskusyjny, a dysputy na różne tematy przeciągały się wielokrotnie do północy i dłużej.  

Swoje najmłodsze lata Edwin spędził na edukacji w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach, założonym przez Różę Czacką i prowadzonym przez siostry franciszkanki służebnice krzyża. Utrzymywał przez cały czas kontakt z Zakładem. Dzięki niemu poznałem kierownictwo Zakładu w osobach p. Antoniego Marylskiego, p. Zofii Morawskiej, siostry Moniki i wielu innych.  

Studiując w PWSM w Łodzi, Edwin był uczniem w klasie profesor Marii Wiłkomirskiej. Wielokrotnie wraz z nim gościłem w jej domu i tam miałem przyjemność poznać jej rodzeństwo: prof. Kazimierza Wiłkomirskiego i wówczas młodziutką, a z czasem słynną skrzypaczkę Wandę Wiłkomirską.  

W maju 1953 r. Edwin ukończył z odznaczeniem PWSM i zagrał na koncercie dyplomowym z orkiestrą w Filharmonii Łódzkiej I Koncert fortepianowy b-moll Piotra Czajkowskiego.  

Zagrał wspaniale przy aplauzie publiczności. Po występie gratulacjom ze strony kolegów i koleżanek z Konserwatorium nie było końca.  

W lipcu 1953 r. Ministerstwo Kultury i Sztuki zorganizowało dla polskich kandydatów do Konkursu im. F. Chopina turnus szkoleniowo -wypoczynkowy w Gdyni-Orłowie.  

Wszyscy kandydaci brali udział w przesłuchaniach pod okiem jury składającego się z wybitnych pedagogów i pianistów, jak profesorowie: Z. Drzewiecki, J. Hoffman, S. Szpinalski, M. Wiłkomirska i inni. Następne zbiorowe przesłuchania odbyły się jesienią tegoż roku w Warszawie. Wyłoniono na nich ścisłą grupę  

młodych pianistów. Znalazł się w niej także Edwin. Od tej pory co kilka miesięcy wszyscy kandydaci mieli możliwość występowania z koncertami we wszystkich filharmoniach w Polsce, żeby udoskonalić technikę gry i przyzwyczaić się do występów publicznych. Towarzyszyłem Edwinowi w podróżach do Poznania, Szczecina i Bydgoszczy. Wszędzie na koncertach była duża frekwencja i pianista ten zdobywał uznanie publiczności. Po raz ostatni towarzyszyłem Edwinowi w wyjeździe na koncert do Bydgoszczy w listopadzie 1954 r. W tymże miesiącu ukończyłem studia medyczne i zawarłem związek małżeński oraz wyprowadziłem się z mieszkania przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Ze wzruszeniem wspominam nasze rozstanie z Edwinem i kolegami. A kiedy w wyniku nakazu pracy jechaliśmy z żoną z Warszawy na Górny Śląsk, w nocy z 29 na 30 listopada około godziny pierwszej pociąg zatrzymał się na stacji w Koluszkach. Wtedy spotkałem się z Edwinem jeszcze raz. Wszedł razem z Władysławem Gołąbem do naszego przedziału. Przybyli specjalnie z Łodzi, żeby pożegnać się ze mną i wręczyli mi w prezencie na nowe gospodarstwo zapakowane radio marki "Aga".  

       Na tym nie skończyła się nasza przyjaźń. Przetrwała ona długo jak w najlepszej rodzinie. Podczas bytności w Warszawie, dokąd przeniósł się Edwin, bywałem zawsze w domu państwa Kowalików, przyjmowany serdecznie. Tak samo kiedy on przebywał na Śląsku, gościłem go z przyjemnością. Przyjaźń z Edwinem przeniosła się na nasze rodziny, bowiem został ojcem chrzestnym mojej córki Marysi, a ja - jego córki Oli. Kilkakrotnie nasze rodziny wspólnie spędzały wakacje. Byliśmy razem w Świnoujściu, Zakopanem, nad jeziorem Otmuchowskim, a w 1974 r. wybraliśmy się wspólnie z naszymi paniami autem na wyprawę do Italii.  

W latach 1947-54 mieszkaliśmy razem z Edwinem. Miałem okazję poznać Go dobrze. Edwin Kowalik był człowiekiem o bogatej osobowości, wysokiej wrażliwości artystycznej, wielkiej pracowitości człowiekiem głębokiej wiary, konsekwentnie dążącym do celu mimo utrudnień związanych z brakiem wzroku. Świadczy o tym uzyskana przez niego wysoka pozycja w świecie artystycznym.  

Nowy Magazyn Muzyczny Nr 21-2007