Biografia prasowa  

 

Ks. Janusz Grajek  

Niewidomy kapłan  

 

 

    Droga  

Ksiądz Janusz Grajek urodził się 2 XI 1959 r. Od 7. roku życia choruje na cukrzycę. W scenerii ogrodu bydgoskiej sekcji Wydziału Teologicznego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, przy kawie, w pogodnym nastroju ks. Janusz opowiada:  

W szkole byłem zwyczajnym chłopakiem. Przepadałem za czytaniem książek, głównie tych z wartką akcją. Lubiłem też majsterkować. W przyszłości chciałem być lekarzem, żeby pomagać ludziom. Ale w trzeciej klasie liceum usłyszałem od Pana: "Pójdź za mną". W pierwszej chwili powiedziałem: "Ale gdzie tam! Mam inne plany".   

Z powodu cukrzycy o zgodę na przyjęcie do seminarium trzeba było wystąpić do ks. prym. Stefana Wyszyńskiego. W 1978 r. wstąpiłem do Prymasowskiego Wyższego Seminarium w Gnieźnie. Pracę magisterską pisałem z historii kościołów bydgoskich: "Rozwój sieci parafialnej miasta Bydgoszczy". 2 VI 1984 r. otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk prym. Józefa Glempa.   

Moją pierwszą placówką był Powidz, ale przepracowałem tam tylko dwa letnie miesiące. W Wągrowcu, gdzie podjąłem pracę po wakacjach, nauczałem dzieci katechezy. Okazało się, że dzieciaki to sama radość. Przygotowywałem je do Pierwszej Komunii św. Miałem stu ministrantów. Po dwóch latach mojej pracy, gdy pewnego dnia stanąłem przy ołtarzu, nie mogłem odczytać ani jednej litery z mszału ani lekcjonarza. Musiałem odejść. Wtedy nastąpił szok i bunt. Przez półtora roku lekarze walczyli o moje oczy. Czułem się jak bezbronne, małe dziecko. Pomogli mi przyjaciele. Inaczej chyba waliłbym głową w mur. Proboszcz z mojej parafii ks. Andrzej Rygielski pozwolił mi jednak zostać, a wikary - ks. Roman Siuchniński - był ze mną na co dzień na każde zawołanie. Pomagali mi też ministranci i lektorzy. Walka o choćby częściowe zachowanie wzroku trwała parę miesięcy. Mój pobyt na okulistyce w Paryżu sponsorował ks. prym. Józef Glemp. Brałem tabletki, zastrzyki, korzystałem z lasera. To przywróciło mi nieco wzroku, ale nie mogłem już katechizować. Pozostałem w parafii i służyłem, jak umiałem, głosząc kazania, odprawiając msze. Wszystkiego trzeba było się uczyć od początku. Wtedy odprawiłem pierwsze rekolekcje, najpierw w Wągrowcu, potem na Kapuściskach w Bydgoszczy. Myślałem, że brak wzroku da się pogodzić z pełnieniem funkcji kapłańskich, że temu sprostam. Wągrowiec trzeba było jednak opuścić, bo posłuszeństwa odmówiły mi nerki, a tam nie było stacji dializ. Dzięki życzliwym ludziom przyjął mnie na dializy szpital Biziela w Bydgoszczy, co w tamtych czasach nie było takie proste, ponieważ na stacjach dializ nie przyjmowano cukrzyków z powodu braku miejsc i sprzętu. Trzy razy w tygodniu jeździłem do szpitala na 4 godz. dializy. I znów wydało mi się, że jakoś tutaj się zaaklimatyzowałem, że znalazłem miejsce, gdzie mogę pomagać. Jednak cukrzyca odezwała się ponownie w postaci martwicy lewej nogi, którą amputowano mi w 1990 r. Kolejna amputacja nastąpiła dwa lata później. Byłem już u kresu wytrzymałości. Tak jak przedtem umiałem sobie wszystko zorganizować, tak teraz nie mogłem sobie wyobrazić, jak będę odprawiał msze, jeździł do parafii albo jak wygłaszał kazanie na siedząco. I nagle przyszło olśnienie. Pomyślałem, że jeżeli nie zaufam Panu Jezusowi, to cała moja dotychczasowa praca pójdzie na marne. Pojąłem, że trzeba przyjąć cierpienie i wszelkie zło, i wykorzystać je dla dobra własnego i drugiego człowieka.   

Kiedy zaczynałem dializy, wróżono mi nie więcej niż 3-4 lata życia. Obecnie jestem już dializowany 12. rok i jakoś się trzymam. Myślę, że dzięki temu, iż ja po prostu uwierzyłem. Jezus Chrystus daje mi tę moc, tę siłę, że mogę pracować w domu. Często wygłaszam kazania w różnych parafiach, prowadzę rekolekcje, szczególnie w Wielkim Poście. Dzięki mojej wierze znajduję jakąś siłę, która mi na to pozwala.   

W domu poruszam się sam, samodzielnie też korzystam z wanny. Jedyną przeszkodą jest czwarte piętro, na którym mieszkam, i brak windy. Na dół zejdę przy pomocy taty. Na górę, jak trzeba, to też wejdę, ale trwa to troszkę dłużej, bo mama musi wówczas zejść z taboretem i co półtora piętra muszę sobie 2-3 ? 7:min. odetchnąć, ale to też da się zrobić. Tylko, że rodzice są coraz starsi. Gram czasami w totolotka. Jakbym wygrał, kupiłbym sobie mieszkanie na parterze albo na I piętrze. Chcieliśmy się zamienić, ale mało jest takich, którzy mieliby ochotę przyjść na nasze miejsce, a jeśli są propozycje, to dotyczą odległych dzielnic. Tymczasem ja jestem w tym środowisku już znany i zakotwiczony. Odejście z centrum miasta pociągnęłoby za sobą kłopoty z dojazdami. Nie mam kaplicy domowej, tylko zgodę na odprawianie mszy prywatnej (odprawiam ją z pamięci, kazanie także). Brajla wprawdzie znam, ale zaburzenie czucia, spowodowane cukrzycą, uniemożliwia mi sprawne posługiwanie się tym pismem. Z pamięcią, na szczęście, nie mam na razie najmniejszych kłopotów. Pomagają mi przede wszystkim rodzice. Tata jest od ciężkich robót, a mama od lżejszych. Jest moim lektorem w przygotowaniu kazań, nagrywa do nich materiał, pełni też funkcję kościelnego i ministranta. Odprawianie mszy w kościele byłoby dla mnie za trudne ze względu na schody.  

Swego czasu otrzymałem propozycję od dyrektora Instytutu Kultury Chrześcijańskiej ks. prałata dr. Wojciecha Szukalskiego, bym przeprowadził rekolekcje dla studentów. Zgodziłem się, choć miałem pewne wątpliwości i opory. Od tego czasu jestem tam ojcem duchowym. Ta funkcja motywuje mnie do działania, bo tam są studenci, a więc ludzie z pewną wiedzą. Mam tam też dyżury spowiednicze, msze z nauką i dni skupienia. Ta praca to moja największa radość. Dzięki niej się kształcę razem z młodzieżą. Jednak w zeszłym roku próbowałem odejść, bo wydawało mi się, że stałem się już mniej twórczy, ale młodzież mnie zatrzymała. To mnie podbudowało.   

Początkowo wstydziłem się tego, że jeżdżę na wózku. Nigdy nikomu nie mówiłem, o swoich przeżyciach. Aż pewnego dnia ktoś poprosił: "Powiedz o sobie trochę w czasie kazania". I rzeczywiście widzę, że ma to wpływ na innych, bo nie tylko ja jestem chory, ale jest wokół nas wielu cierpiących, dźwigających jakiś krzyż, niekoniecznie choroby, ale problemów życiowych. Tacy ludzie potem często do mnie dzwonią.   

Z czasów, gdy traciłem wzrok, serdecznie wspominam ks. Zdzisława Henela, ówczesnego katechetę, jak i Pawła Bińkowskiego, ucznia VI kl., obecnie paulina poza granicami Polski. Ksiądz Maciej Gutmajer, z którym mam kontakt od 20 lat, jest u mnie przeciętnie co tydzień. Ja także często bywam u niego. Pani dr Maria Jankowska ma samochód i wielkie serce. Znamy się, od kiedy zacząłem jeździć na dializy. W czasie rekolekcji jest często ze mną, a proboszczowie nie martwią się wtedy, że mi się coś stanie. Mam też dwóch braci, którzy w każdej chwili są do mojej dyspozycji. Zawsze chętni do pomocy są również studenci, jeżeli ich o to poproszę. Tylko, że ja nie lubię prosić, ale jestem bardzo towarzyski. Lubię, gdy mnie ktoś poprosi na jakieś uroczystości rodzinne. W dni wolne od dializ telefon dźwięczy bez przerwy, co chwilę ktoś chce przyjść, porozmawiać, skorzystać ze spowiedzi, tak księża, jak świeccy. W kontaktach z ludźmi ciąży mi czasem poczucie zależności. Szczególnie mi ono doskwiera, gdy chciałbym być gdzieś, a nie mam z kim dojechać albo brak mi odpowiedniego lektora. Psychicznie też łamie mnie fakt, kiedy się ktoś na mnie gapi. Wierzę, że niewidomych łączy więź wspólnego losu. Mogą się wzajemnie ubogacać, wymienić ze sobą cenne doświadczenie. Natomiast ich poziom moralny jest taki jak przeciętny poziom społeczeństwa. Część z nich odrzuca pomoc wolontariuszy i niepotrzebnie szarżuje. Nie lubię być podziwiany, choć uważam, że musi istnieć jakaś równowaga między pochwałami a krytyką.  

Lubię muzykę poważną, refleksyjną, spokojną: Mozarta, Beethovena, Chopina, również tę lżejszą, która nie rozwala człowieka od wewnątrz. Zamierzam kupić sobie odtwarzacz kompaktowy. Lubię śpiew i sam lubię śpiewać. Chętnie korzystam ze świeżego powietrza i kontaktu z przyrodą. Wyjeżdżam nad morze. W tym roku pływałem w morzu. Korzystam z telewizji, ale staram się wybierać odpowiednie programy. Muszę się przyznać, że palę papierosy i właśnie teraz sobie zapalę.  

Z ks. prymasem miałem dość częsty kontakt, a z arcybiskupem Muszyńskim spotykałem się przeciętnie raz w miesiącu. Bywam na uroczystościach sprawowanych przez arcypasterza. Muszę przyznać, że orientuje się on świetnie w rozkładzie i rodzaju moich prac duszpasterskich. Odbyłem pielgrzymkę do Rzymu. W jej zorganizowaniu pomógł ks. Maciej Gutmajer i ks. Zbigniew Kiernikowski - kierownik domu polskiego w Rzymie, w którym mieszkają polscy księża, studiujący w tym mieście. On zorganizował mi dializę w klinice Gemelli. Przebywałem tam tydzień, brałem udział w audiencji ogólnej w sektorze dla chorych. Ojciec Święty z każdym z nas rozmawiał. Potem zostałem zaproszony do prywatnej kaplicy Papieża i wraz z nim odprawiłem mszę św., w której brało udział tylko pięciu księży. Następnie odbyła się audiencja indywidualna. Byłem też zaproszony na śniadanie z Ojcem Św., ale niestety musiałem udać się do kliniki na dializę. Rozmawiając z Ojcem Św. człowiek zaczyna dostrzegać nowy sens życia, zostaje na nowo zmobilizowany, ukierunkowany. W tym roku koncelebrowałem mszę św. z Ojcem Św. w Bydgoszczy, gdzie jechałem windą papieską, jadłem posiłek Ojca Św.  

Każdy z nas patrzy inaczej na sprawę cierpienia, bo każdy z nas jest inny. Dobrze, że Pan Bóg dolewa trudności stopniowo, żeby człowiek mógł to udźwignąć. Tak sobie postanowiłem, że jeśli Pan Bóg daje tyle, że ja jestem na tej ziemi, mogę temu wszystkiemu, o czym mówiłem, sprostać, to trzeba teraz oddać to, co się dostało. Bóg mnie nigdy nie zawiódł. Zawsze podaje mi rękę i dzięki temu mogę iść   dalej.  

POCHODNIA GRUDZIEŃ 1996