„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Jarosław Gniadkowski Działacz społeczny na niwie kultury
Samo życie Moja historia Jarosław Gniatkowski ____________________________________________________- Brak widzenia to tylko pewna przeszkoda, którą trzeba pokonywać. Niedawno na liście dyskusyjnej PZN ukazała się wypowiedź zrozpaczonej Czytelniczki, pani Małgorzaty, która prosi o rady i wskazówki, jak może pomóc swojemu tracącemu wzrok mężowi, człowiekowi wykształconemu, siedzącemu w domu i nie mającemu własnego życia. Na jej apel odpowiedział między innymi Jarosław Gniatkowski, który sam był w podobnej sytuacji. Ponieważ jego wypowiedź zawiera wiele niezwykle mądrych rad i przemyśleń, które mogą być drogowskazem dla ludzi tracących wzrok, prezentujemy jej obszerne fragmenty.
„Zawsze mi się wydawało, że mężczyzna jest tą postacią w rodzinie, która musi jej zapewnić byt. W myśl tej zasady prowadziłem bardzo aktywne życie zawodowe: praca na etacie państwowym, ponadto własna firma, realizowanie zleceń dla innych firm, angażowanie się w każdą podłapaną pracę związaną z moim zawodem. Dochody jakieś były, a ja byłem dumny z wypełniania roli męża, ojca i głowy domu. Nagle straciłem wzrok i jednocześnie wszystko, co było moim zawodem, pasją i dochodem. Wokół czerń i nic więcej. Poczułem się zupełnie bezwartościowy, bo role, które pełniłem, nagle przestały być możliwe do wykonania. Dotkliwość potęgował jeszcze fakt, że mój zawód - elektronika elektroakustyki - był jednocześnie moim hobby, dziedziną, którą kochałem na drugim miejscu po żonie i dziecku. W jednym momencie zawaliło się wszystko, dosłownie wszystko - pasja, zarobki, marzenia, cele, a nawet znajomi. Poczucie nieprzydatności było przytłaczające. Nie widziałem żadnych perspektyw na przyszłość. Więc pytałem samego siebie, po co mam jeszcze żyć? Żeby się ktoś nade mną litował? Zaprowadził mnie tu lub tam? A kto utrzyma moją rodzinę? Czy do końca życia mam być na łasce ZUS-u? I w końcu, co za przyjemność z takiego życia? Nie skonstruuję już nowego wzmacniacza, nie zaprojektuję i nie zbuduję nowego studia nagraniowego, nie nagłośnię kolejnego koncertu, nie zrobię dźwięku do kolejnego filmu czy programu, nie zobaczę moich ukochanych Tatr, nie wejdę z synem na Rysy w słoneczne południe i nie pokażę mu piękna tamtych widoków. Nic, nic z tych planów nie mogło się już ziścić, bo po prostu nie widziałem. Na koniec jeszcze sam musiałem napisać podanie o rezygnację z pracy, opuścić moich podwładnych, z którymi razem tworzyliśmy zgraną ekipę i najlepszy serwis konserwacyjny w Polskim Radiu. Przyszłości po prostu sobie nie wyobrażałem, rozpamiętując się w przeszłości. Wyrok był prosty - to koniec, dosłowny koniec ze mną. Kombinowałem tylko, jak to zrobić, żeby było pewne. Co mnie odwiodło? Wiara w Boga. Pomyślałem, że jeśli to zrobię, w najlepszym wypadku wyląduję w czyśćcu, a to wątpliwa przyjemność. Pewniejsze było piekło. I tu sobie sam odpowiedziałem, co to jest piekło - wieczne cierpienie w oczekiwaniu na spotkanie z Bogiem. To słowo „wieczne” było znaczące. Czysty rachunek ekonomiczny: skoro tam będę cierpiał wiecznie, to się nie opłaca. Lepiej już przebiedować na tej ziemi ze 30 lat, nawet cierpiąc, niż tam męczyć się wiecznie. To rozmyślanie trwało jakieś 10 sekund. Podjąłem decyzję: „Zostaję”. A jeśli zostaję, to zrobię wszystko, aby nie biedować, tylko żyć maksymalnie normalnie, jak to jest możliwe. Wygrzebałem laskę, którą wcześniej kupiła mi żona, trzasnąłem drzwiami i wyszedłem z domu do sklepu, żeby kupić papierosy. Nie umiałem się nią posługiwać, te 300 metrów szedłem chyba z godzinę, ale doszedłem sam, kupiłem i wróciłem do domu. Od tej pory miałem inne cele. Chciałem usprawnić swoje życie, funkcjonowanie, z powrotem być sobą. Po pierwsze stwierdziłem, że brak wzroku nie zmienił mojej osobowości. Nadal miałem tę samą głowę, tę samą wiedzę, tak samo potrafiłem myśleć. Brak wzroku nie zabrał mi też mojej godności, byłem i jestem człowiekiem. Uznałem, że brak widzenia, to tylko pewnego rodzaju przeszkoda, którą trzeba pokonywać. Tylko tyle i nic więcej. Nie będzie ona kierować moim życiem, ograniczać moich zainteresowań, pasji, chęci i pragnień. Mam do nich prawo, jak każdy na tej ziemi. Z powodu niewidzenia wcale nie jestem gorszy od innych, głupszy. Może trochę mniej mogę, ale czy widzący mogą wszystko? Nadal byłem sobą, tym razem sobą walczącym o swoją sprawność. Akurat walczący także z własną rodziną. Oni nie potrafili w 10 sekund zmienić swojego myślenia. Zresztą z wieloma rzeczami do tej pory się nie pogodzili. Dla mnie sprawa była prosta - chciałem chodzić z laską, więc chodziłem z nią, zanim przyszedł do mnie instruktor orientacji. Potem przyszły małe sukcesy: samodzielne dojście do pętli autobusowej, dojechanie do pracy i powrót, jakieś małe zlecenie na nagranie itp. Złapałem też kontakt z ludźmi z PZN. Rozmawiałem z nimi, wypytywałem, podglądałem i kombinowałem, jak zrobić to samo co kiedyś, ale bez wzroku. I bardzo, bardzo chciałem pracować. Nie udawało mi się zatrudnić w miejscach, o których słyszałem, że są całkiem ciekawe dla niewidomych. Problem raczej był w tym, że wciąż czegoś tam jeszcze nie umiałem zrobić. Na przykład obsłużyć komputera bez wzroku. Zaczęły się pierwsze wyjazdy, jakieś tam integracyjne, poznawałem nowych ludzi, słuchałem, co mówią, podpatrywałem, jak sobie dają radę i sam próbowałem. Słuchałem uważnie instruktorów rehabilitacji, gdyż miałem nadzieję, że oni powiedzą mi, w jaki sposób żyć. Znalazłem też dla siebie nowy cel. Nie taki rodzinny, ale cel życiowej realizacji i powoli, krok po kroku, zbliżam się do jego spełnienia. Na razie pozostanie on dla innych tajemnicą, lecz mnie pomaga i wzmaga aktywność. Stąd i studia, na wieść o których każdy pyta, po co ci to? Ja wiem, a inni nie muszą tego zrozumieć. Ważne jest to, że ze swoim niewidzeniem nie czuję się najgorzej. Dzisiaj moje perspektywy na przyszłość są znacznie większe niż kiedyś. Zaakceptować swoją sytuację Pani mąż jest na etapie szoku po utracie wzroku. To boli i nie ma złudzeń, boleć musi. Problem w tym, że będzie bolało dopóty, dopóki on sam nie zdecyduje się zmienić tej sytuacji. Bardzo dużo zależy od niego. Mogę spokojnie założyć, że ma wiele atutów, aby swój stan poprawić dość szybko i skutecznie. Widział, więc zna okolice, swoje miasto itp. Do swobodnego poruszania się musi tylko opanować technikę bezpiecznego chodzenia z laską. Nie jest to ani zbyt skomplikowane, ani trudne. Zależy od chęci, natomiast radość jest olbrzymia. Trzeba spróbować, żeby się przekonać, że ludzie są bardzo pomocni. Jeśli są na ulicy czy przystanku, to można być pewnym, że pomogą. Jeśli nie ma ludzi na przystanku, to się krzyczy do wnętrza autobusu i też powiedzą. Wiem, że wielu niewidomych wstydzi się wychodzić z laską. A jakie to ma znaczenie, jak wyglądam? Nie widzę i z laską wyglądam tak jak normalny niewidomy. A czy biznesmen z laptopem wygląda źle? A starsza pani z wózkiem na zakupy, który ciągnie za sobą, też wygląda źle? Normalnie. Więc Pani mąż będzie wyglądał normalnie w jego sytuacji. Łażę z kijem już pięć lat i jeszcze nikt mi nie powiedział, że jakoś głupio wyglądam. Ja wiem, że Pani tak czuje i mówi mężowi, że utrata wzroku to jeszcze nie koniec. On może jednak w to nie wierzyć. Aby stało się inaczej, trzeba doświadczyć, trzeba pokazać. Proszę pokazać mu innych niewidomych. Oni żyją na co dzień i mają perspektywy, ambicje, cele, bardzo wielu także pracę. Pani mąż jest młodym człowiekiem i wszystko nadal jest przed nim. Musi tylko chcieć po to sięgnąć. Prawda jest bardzo prosta. Aby sięgać dalej, trzeba szybko nadrobić to, co się straciło wraz ze wzrokiem. A więc najpierw nauka wykonywania funkcji bez wzroku, a reszta stanie otworem. U ociemniałych sprawa jest i prostsza, i trudniejsza. Prostsza, bo wiele rzeczy umiemy już automatycznie i wystarczy je tylko dostosować do sytuacji. No bo przecież mąż umie się umyć, zjeść, ubrać, chodzić itp. Trzeba złapać tylko ileś tam pomysłów, jak to samo wykonać inaczej. Bezpiecznego chodzenia z laską nie polecałbym samemu. Lepiej zwrócić się do własnego koła, albo okręgu i poprosić o indywidualną naukę. Czytanie i pisanie najłatwiej realizować za pomocą komputera. Iść do przodu Ja wcale nie wykluczałbym, że dotychczasowy zawód męża nie jest możliwy do wykonywania. To trzeba sprawdzić. Jedno jest pewne - czas spędzony na rozżalaniu się nad sobą jest czasem zmarnowanym. Od siedzenia w domu sytuacja się nie polepszy. Wychodząc na zewnątrz, do znajomych, do ludzi, stwarza się nową szansę. Możliwości samorealizacji jest wiele. Możliwości fajnych przygód i ciekawych przeżyć też. Pani pyta, co ma zrobić. Odpowiedź nie jest prosta. Napisałem o sobie nie z powodów i chęci do uzewnętrznienia się, ale żeby mogła Pani choć trochę zrozumieć, co czuje mąż. Pani może mu pomóc znaleźć pomoc i konkretne rozwiązanie: zachęcić do nauki orientacji, zaprowadzić na ciekawe spotkanie, wyciągnąć go do teatru, kina. Perspektywy są, trzeba tylko chcieć je dostrzec. Wspomnę jeszcze o jednym. Jest to ważne i zdalnie w tej kwestii Państwu nie pomogę. Wiele osób ociemniałych z tegoż powodu wpada w depresję. Nie chce im się nic, jak gdyby zamierają i giną w bezradności z dnia na dzień. Widzącym się wydaje, że nie chcą, a tak naprawdę, to taka osoba jest chora i nie może. Depresja to ani wstyd, ani straszna tragedia. Można wyjść z tego stanu, ale chory bezwzględnie potrzebuje pomocy lekarskiej. Stąd nie jest głupie spotkać się z psychologiem. Z dwóch powodów - może on taki stan depresyjny stwierdzić i podać dalszą drogę postępowania, i po drugie - może pomóc pacjentowi poukładać sobie w głowie wszystko w nowej sytuacji. Ja polecam rozmowę z psychologiem, nawet jeśli nie ma jakichś głębokich ku temu przesłanek. Dobry psycholog po prostu pomoże zobaczyć pewne rzeczy z innej strony, dostrzec pewne wartości itp. Nie chciałbym być gołosłownym, więc proponowałbym też rozważenie możliwości wzięcia udziału w turnusach rehabilitacji podstawowej, organizowanych przez PZN. Informacje o nich można znaleźć w siedzibie każdego okręgu. To bardzo ciekawa oferta i myślę, że dobra na pierwszy krok.” Pochodnia kwiecień 2006 |