Sukcesy i porażki

O Tomku Chmurzyńskim, słabowidzącym biegaczu z Bydgoszczy, pisaliśmy już kiedyś w "Pochodni". Co się u niego zmieniło w ciągu tych kilku lat? Ożenił się, ma piętnastomiesięcznego syna. Oprócz rodziny i pracy, najważniejsze są dla niego sukcesy sportowe. Miał ich Tomasz niemało, chociaż nie jest z siebie w pełni zadowolony, bo koszty były jego zdaniem za wysokie w stosunku do uzyskanych efektów. Wkładał olbrzymią pracę w przygotowanie, a gdy przychodziło do startów, zdarzało się, że nie był w formie. Zjawiała się ona dopiero po tygodniu. - Powiedz nam, Tomku, o najważniejszych startach w minionym roku. - 15 marca startowałem w Los Angeles na 10 km w Mistrzostwach Niewidomych i Niedowidzących Stanów Zjednoczonych. Zająłem drugie miejsce wśród czterdziestu startujących w mojej grupie (łącznie B#2 i B#3). W kwietniu wygrałem maraton w Bostonie w czasie #/2 godz. 58 min. w grupie 140 niedowidzących (10 tys. uczestników widzących). Teren uliczny, górzysty, bez płaskich odcinków. Biegało się dobrze, temperatura 15/0 C, lekki wietrzyk, trochę słońca. Dostałem za zwycięstwo półmetrowej wielkości statuetkę biegnącego człowieka. W czerwcu w Kielcach odbyły się lekkoatletyczne mistrzostwa Polski niewidomych, na których startowałem na 5000 m. Wygrałem bieg, uzyskując wynik 17 min. 3 sek. We wrześniu wygrałem mistrzostwa Polski w maratonie wśród 20 niedowidzących. Otrzymałem w nagrodę 1 milion zł. - To były sukcesy, a porażki? - Miałem jedną, którą mocno przeżyłem, mimo że od startu minęło wiele czasu. W Miyazaki w Japonii 6 grudnia ub. roku uczestniczyłem w mistrzostwach świata niewidomych. Brało w nich udział 1200 zawodników, w mojej grupie 400. Podróż poprzez Londyn i Osakę trwała całą dobę. Już w samolocie chwyciła mnie grypa. Mocno odczułem różnice klimatyczne. Podczas startu było bardzo gorąco - 26/0 C. To wszystko spowodowało tak złe samopoczucie, że nie zdołałem ukończyć biegu i musiałem się wycofać. Były to dla mnie najbardziej prestiżowe mistrzostwa, dlatego może tak bardzo przeżyłem swoją porażkę. Była Małgorzata Cieśluk z Warszawy. W swojej grupie zdobyła II miejsce. - Jakie są Twoje wrażenia z krótkiego pobytu w Japonii? - Zaskoczyła mnie miniaturyzacja. Mali ludzie - 160 cm wzrostu - małe domki. Mieliśmy do wyboru kuchnię europejską i regionalną. Na tę drugą zdecydowałem się dopiero po starcie. Składa się ona z dużej ilości ryb, głównie gotowanych, soji, warzyw, owoców. Dzięki zainteresowaniu się nami przez amerykańskiego fotoreportera pochodzenia polskiego, pana Sewilskiego, mogliśmy już poza zawodami zwiedzić Hiroszimę i uczestniczyć w obiedzie złożonym z regionalnych potraw. Czytałem, że statystyczny Japończyk pracuje w roku 2006 godzin, ma tylko 11 dni urlopu (który nie zawsze wykorzystuje) i jest przez 4,3 dnia rocznie chory. Co prawda Japonia jest największą potęgą przemysłową świata. Jak stwierdzono - Japończyk zapracowuje się na śmierć. Coraz częstsze są wypadki śmierci z przepracowania. Po japońsku nazywa się to karoshi. Jeżeli zostaje urzędowo stwierdzone, że to właśnie karoshi była przyczyną zgonu pracownika, jego rodzina dostaje odszkodowanie. Nie zmniejsza to jednak liczby przypadków śmierci z przepracowania. Moje tegoroczne wyjazdy były ciekawe, ale kosztowne. Szczególnie drogi jest przelot. Trzeba szukać sponsorów, którzy zechcą go pokryć. Wszystkim sponsorom jestem bardzo wdzięczny. Mimo dobrych wyników, jakie uzyskałem w minionym roku, nie spełniły się moje oczekiwania. Nie dopisywało zdrowie. Miałem kontuzję kolana i liczne przeziębienia. W 1993 roku chciałbym wziąć udział w maratonach - w Australii i Afryce, ale zależeć to będzie od znalezienia kogoś, kto pokryje koszty związane przede wszystkim z przelotem, bo resztę pokrywa na ogół organizator zawodów. - Gratulujemy Ci Tomku dotychczasowych sukcesów. Liczymy na

dalsze.

 Rozmawiała: Zofia Krzemkowska

Pochodnia marzec 1993