ROZMOWA MIESIĄCA

Z Rafałem Charłampowiczem rozmawia Stanisław Kotowski

 

Rozmowa z redaktorem Józefem Szczurkiem okazała się tak długa jak interesująca. Trzeba było podzielić ją na 4 części. Rozmowa z Panem Rafałem Charłampowiczem jest również bardzo interesująca, ale też okazała się zbyt długa, żeby zamieścić ją w jednym numerze "WiM". Została więc podzielona na dwie części. Część pierwsza dotyczy zdobywania wykształcenia w szkole podstawowej, średniej i na wyższej uczelni. Część druga dotyczy pracy zawodowej, zainteresowań i spraw natury bardziej ogólnej.

 

S.K. - Panie Rafale! Jest Pan osobą całkowicie ociemniałą, młodym, trzydziestopięcioletnim człowiekiem. Ukończył Pan filologię angielską na Uniwersytecie Gdańskim i pracuje Pan na tym Uniwersytecie w pracowni Tyfloinformatycznej. Pańskie spojrzenie na sprawy dotyczące naszego środowiska może być zupełnie inne niż działaczy np. PZN-u. Tak samo Pańskie opinie mogą być odmienne od utartych, a więc interesujące dla naszych Czytelników.

Proszę powiedzieć, w jakim systemie uczył się Pan w szkole podstawowej i średniej.

 

R.C. - System mojej nauki można nazwać hybrydowym. Gdy straciłem wzrok mniej więcej w trzynastym roku życia (wcześniej, jak na potrzeby dziecka, widziałem całkiem nieźle) przez rok miałem nauczanie indywidualne w domu. Obok zwykłych szkolnych lekcji uczyłem się wtedy brajla i pisania na maszynie czarnodrukowej. W tamtym okresie bardzo pomógł mi PZN w osobie śp. Pana Stefana Tuszera, który nie tylko uczył mnie niezbędnych technik, ale swoim przykładem pokazywał, że bez wzroku też można robić interesujące rzeczy.

 

S.K. - Przepraszam, że przerywam, ale wspomniał Pan o czymś bardzo ważnym. Panu pomógł i był przykładem Pan Stefan Tuszer. Ja również korzystałem z pomocy PZN-u, który uosabiał Pan Józef Stroiński. Bez jego pomocy proces mojej rehabilitacji, z pewnością, nie przebiegałby szybko i sprawnie, być może byłbym innym człowiekiem. Ważne, żeby każdy, kto tego potrzebuje, spotkał na swojej drodze podobnego człowieka.

Proszę kontynuować swoją myśl.

 

R. C. - Zgodzę się z Panem. Wydaje mi się, że czyjś osobisty przykład może mieć bardzo duże znaczenie w tzw. procesie rehabilitacji. Od osobowości nauczyciela jednak, ważniejsze są umiejętności, które ma przekazać. Pan Tuszer potrafił.

Wracając do mojej edukacji, musieliśmy podjąć ważną decyzję, tj. moi rodzice i ja, czy powinienem iść do szkoły specjalnej, czy kontynuować naukę w miejscowej podstawówce. Kilka poważnych osób odradzało nam to pierwsze. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że zostaję w Elblągu.

 

S.K. - Na czym polegało "nauczanie hybrydowe"?

 

R.C. - Polegało to na tym, że wciąż miałem lekcje w domu, ale jednocześnie chodziłem na zajęcia z klasą. Od umowy między nauczycielami zależało, kto i gdzie mnie oceniał i tak np. z chemii oceniał mnie chemik w szkole, a nie fizyczka w domu, a z biologii, biolożka w domu, a nie wuefistka, która miała biologię z moją klasą. Zwykle dobrze wychodziłem na tym podwójnym systemie nauczania. W podstawówce brałem nawet udział w olimpiadzie z chemii. W liceum dalej chodziłem na zajęcia z klasą, ale oceniany już raczej byłem w domu, gdzie, z wyjątkiem wychowawcy matematyka, miałem innych nauczycieli niż na lekcjach z klasą. Uważam, że ten system dobrze się sprawdził w moim przypadku. Miałem, oczywiście, bardzo mało czasu, ale za to sporo się dowiedziałem.

 

S.K. - Czy zadowolony jest Pan z tego, że nie uczęszczał do szkoły dla niewidomych? Jakie jest Pańskie zdanie na temat możliwości, trudności i korzyści związanych z uczęszczaniem niewidomych do szkół specjalnych i ogólnodostępnych?

 

 

R.C. - Jestem bardzo zadowolony, ale nie potępiam w czambuł szkół specjalnych. Wiem, że są osoby, którym ten rodzaj edukacji służy. Co jakiś czas na listach dyskusyjnych wypowiadają się ludzie, że źle się czuli lub nawet byli szykanowani w szkołach ogólnodostępnych i przenieśli się do specjalnych, z których byli zadowoleni. Przypuszczam, że w szkołach ogólnodostępnych trudniej o dobre nauczanie początkowe. Szkoły specjalne wydają się też wciąż najlepszym rozwiązaniem dla osób z kilkoma poważnymi dysfunkcjami. Pozytywy uczenia się w szkołach ogólnodostępnych są dla mnie oczywiste. Dziecko lub nastolatek przebywa w zwykłym środowisku i nie musi wyjeżdżać z domu.

Rzecz jasna, wśród ludzi zdrowych niepełnosprawny jest zawsze ograniczony pod różnymi względami. Bywa to męczące i frustrujące, ale to część rzeczywistości. Przebywając wśród sprawnych rówieśników, człowiek uczy się odnajdować swoje miejsce w naturalnym środowisku z jego wszystkimi aspektami. Dobrym przykładem jest ubiór. Żaden rodzic nie doradzi nastolatkowi, tak dobrze jak koledzy czy rodzeństwo, odpowiedniego dla niego ubrania.

Różnice między uczniami szkół ogólnodostępnych i specjalnych były czasem bardzo widoczne na obozach językowych organizowanych przez PZN. Pamiętam chłopaka, który przychodził na obiady bez koszulki. Pamiętam też takiego, któremu zdarzyło się onanizować na zajęciach prowadzonych przez niewidomego nauczyciela. Ten drugi miał, oczywiście, przechlapane do końca obozu. To skrajne przykłady, ale faktycznie miały miejsce.

 

S.k. - Tak skrajne, ale wciąż jeszcze się zdarzają podobne zachowania. Ich przyczyną są błędy wychowawcze i rehabilitacyjne. A fakt, że chłopiec ten "miał przechlapane", nie przyczyniło się do rozwiązania jego problemów. Potrzebna jest mu fachowa pomoc psychologiczna, a nie kpiny kolegów, dokuczanie, wyśmiewanie, zabawianie się jego kosztem. Czy Pan się z tym zgadza?

 

R.C. Zgodziłbym się, gdyby chodziło o 20-latków i starszych. Nastolatkowie robią różne głupoty. Potem im to zwykle przechodzi. Podałem te przykłady, bo pokazują, jak można stracić orientację w normach zachowań obowiązujących w zwykłym środowisku.

Odrębnym problemem są blindyzmy, które też łatwiej kontrolować będąc wśród bliskich. Inna rzecz, że akurat w przypadku blindyzmów przydałby się profesjonalny ośrodek pomagający je zwalczać. Aż dziwne, że nikt nie oferuje takich usług.

Abstrahując od kwestii szkół specjalnych, sądzę, że niewidomi (pewnie dotyczy to też innych osób niepełnosprawnych) powinni się gromadzić w większych grupach tylko wówczas, gdy trzeba coś załatwić. Inaczej to niezdrowe. Oczywiście trochę przerysowuję, ale chodzi mi o to, że można po prostu wypaść ze społeczeństwa. Dobrym testem własnego stopnia zintegrowania z otoczeniem są "kontakty" w komórce, komunikatorze lub w programie pocztowym. Jeśli ponad połowa to kontakty do osób z dysfunkcją wzroku, oznacza to, moim zdaniem, że jesteśmy mocno zagrożeni wypadnięciem ze zwykłego środowiska.

Wracając jeszcze do kwestii szkół ogólnodostępnych, trzeba pamiętać, że system, w którym się uczyłem jest teraz praktycznie niemożliwy, a niewidomy uczeń najczęściej trafia do klasy integracyjnej, co wcale integracji nie służy. Mimo różnych mankamentów zachęcałbym jednak do próbowania w szkole ogólnodostępnej, a dopiero potem, w przypadku niepowodzenia, w szkole specjalnej.

 

S.K. - Jak radził Pan sobie na studiach. Każda filologia, angielska również, wymaga czytania lektur, podręczników, skryptów, naukowych opracowań, a nawet dokumentów źródłowych, w tym pisanych po łacinie. Jak Pan radził sobie z podobnymi problemami? Czy mógł Pan liczyć na pomoc koleżanek i kolegów?

 

R.C. - Staram się robić sam jak najwięcej i niechętnie zwracam się o pomoc, ale bez pomocy się nie obeszło. Zacznijmy od tego, że pierwszy OCR dostałem w czwartej klasie liceum. Było to dla mnie jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu, bo po kilku latach bycia skazanym na kasety (zresztą dzięki którym poznałem dużo świetnej literatury), mogłem wreszcie znów czytać papierowe książki. Od dziecka byłem molem książkowym i niemożność czytania tego, co chcę, odczuwałem bardzo dotkliwie. Te pierwsze OCRy (wtedy program "Recognita") były nie najlepszej jakości i na studiach wielu materiałów nie dawało się nimi czytać. Nawet teraz OCR kserówek wychodzi bardzo różnie. Wtedy niejednokrotnie był to koszmar. Tak więc znajomi czytali i dyktowali mi różne teksty. Często, szczególnie przed egzaminami, uczyliśmy się razem. Niektórych przedmiotów, jak gramatyka opisowa i gramatyka historyczna nie byłbym w stanie opanować w stopniu zdawalnym bez pomocy. Koleżanki ratowały mnie też w inny sposób. Miałem tendencję do zasypiania na wykładach (monotonia, a tu nie ma na czym lub na kim oka zawiesić). Dziewczyny albo mnie stukały, albo głośno zatrzaskiwały segregatory.

Wracając do samej nauki, to oprócz skanera i komputera (wtedy jeszcze z DOS-em) miałem też mówiący notatnik brajlowski BrailenSpeak 640, na którym bezhałasowo mogłem notować. Tak wyglądała większość moich studiów.

 

S.K. - Każdy młody człowiek, który zamierza studiować na wyższej uczelni musi spełniać pewne warunki. Musi być przynajmniej przeciętnie inteligentny, w miarę pracowity, dysponować wymaganą wiedzą. Czy wystarczy, jeżeli niewidomy kandydat na studia będzie spełniał te warunki? A może musi charakteryzować go coś więcej? Na co chciałby Pan zwrócić uwagę młodym niewidomym, którzy myślą o studiach wyższych?

 

R.C. - Wystarczy przeciętna inteligencja i dobre chęci. Później, gdy chęci słabną, przydaje się większa inteligencja.

Poza tym, im sprawniej ktoś potrafi posługiwać się komputerem, tym lepiej. Niestety, wciąż zdarza mi się wyjaśniać dziewiętnastolatkom, że w screen readerze jest coś takiego jak wirtualny kursor.

Trzeba pamiętać, że im więcej się nauczymy, tym większe później mamy szanse na pracę. Ważna jest też znajomość języków obcych.

 

S.K. - Czy to, co uważa Pan za ważne, dotyczy w równym stopniu niewidomych dziewcząt i chłopców?

 

R.C. - Umiejętność posługiwania się sprzętem komputerowym przydaje się każdemu. To bardzo ważne, choć można skończyć studia i zdobyć wiedzę bez tego. Wtedy jednak trzeba bardzo polegać na innych.

 

S.K. - Czy przed podjęciem pracy na Uniwersytecie wykonywał Pan jakąś inną pracę? Dlaczego nie pracuje Pan w wyuczonym zawodzie?

 

 

R.C. - Trochę pracowałem jako tłumacz, ale akurat pod koniec lat 90-tych trudno było o pracę. Upowszechniły się już wtedy w tłumaczeniach technicznych, którymi się zajmowałem, programy CAT (Computer Aided Translation), z których nie dało się korzystać z udźwiękowieniem. Nie jestem ekspresem translatorskim (średnie tempo rekompensuję zarywając noce), ale nawet gdybym był, to z tłumaczami wspomaganymi komputerowo nie mogłem się równać. Nie była to tylko kwestia prędkości, ale tego, że biura tłumaczeń wymagały używania CAT, bo rozwiązują one problem braku jednolitości terminologicznej. Tak więc tłumaczyłem, ale nie tyle, by móc się z tego utrzymać.

 

S.K. - Pracuje Pan na Uniwersytecie w pracowni tyfloinformatycznej. Praca ta nie odpowiada ukończonemu kierunkowi studiów. Czy zdobył Pan jakieś dodatkowe kwalifikacje? Jeżeli tak, jakie i gdzie?

 

R.C. - Tłumaczę ciągle, ale jest to zajęcie dodatkowe. Z pracą na UG było tak. Na którymś roku studiów byłem na spotkaniu w sprawie doprowadzenia Internetu do akademika, w którym mieszkałem. Spotkanie prowadził dr Jurand Czermiński, który zajmował się (i wciąż się zajmuje) informatyzacją Uniwersytetu Gdańskiego. Po spotkaniu dr Czermiński podszedł do mnie i powiedział, że planuje założyć pracownię tyfloinformatyczną i czy bym przy tym nie pomógł. Pracownia powstała, gdy kończyłem studia. Na początku były to dwa syntezatory Apollo i Hall. Konfigurowałem udźwiękowienie, a później, już dojeżdżając z Elbląga, ustawiałem wszystko w drukarce brajlowskiej, tak by bez problemu mogli z niej korzystać niewidomi studenci. I rzeczywiście, jak wiem, pewna studentka prawa ochoczo z tej drukarki korzystała. Gdy po studiach wracałem do Elbląga dr Czermiński powiedział, że chciałby mnie kiedyś zatrudnić, ale prawdę mówiąc, nie znając go, nie przykładałem wielkiej wagi do tej deklaracji. Aż tu po niemal roku, telefon: "Panie Rafale, proszę robić badania lekarskie, bo od jutra zaczyna pan pracę". I tak zostałem pracownikiem UG.

Komputery poznawałem, chcąc z nich korzystać. Pierwszy miałem w II klasie liceum. Wzbudzał podziw twardym dyskiem o pojemności 40MB i tym, że nie wymagał parkowania. Z każdym nowym sprzętem umiałem więcej, ale nie uważam się za specjalistę komputerowego. Po prostu trochę wiem.

 

S.K. - Proszę opowiedzieć naszym Czytelnikom o wykonywanej pracy. Czym się Pan zajmuje? Czy jest to trudna praca? Czy brak wzroku stwarza bardzo duże trudności? Jakie techniki pracy Pan stosuje? Co Panu utrudnia wykonywanie pracy, a co ułatwia?

 

R.C. - Obsługuję studentów z dysfunkcją wzroku. Najczęściej uczę posługiwania się komputerem i innym sprzętem elektronicznym i skanuję oraz OCRuję materiały. Na życzenie drukuję też w brajlu. Nie stosuję jakichś specjalnych technik, a wzrok, oczywiście jak wszędzie, czasem jest potrzebny i wtedy trzeba kogoś łapać i pytać. Oprócz czysto technicznej pomocy moja praca sprowadza się do służenia wszystkim informacją - najlepiej charakter mojego stanowiska oddaje angielska nazwa "Information officer". Nasza pracownia nie ogranicza się do pomocy tylko studentom. Zadzwonić i pytać o różne sprawy może każdy. Nierzadko dzwonią rodzice dzieci i młodzieży, pytając o odpowiedni sprzęt. Z moim szefem dr Jurandem Czermińskim działamy na rzecz jak najlepszego udostępnienia uczelni studentom niepełnosprawnym. Z Uniwersytetem Warszawskim nie możemy się równać, ale robimy co możemy. W kilku budynkach mamy, np. mówiące windy, numerację brajlowską na drzwiach i szafkach w szatni, powiększalniki niemal we wszystkich czytelniach, w kilku miejscach skanery i OCR, notatniki i inne urządzenia wypożyczane studentom. Moja rola polega na konsultowaniu tych przedsięwzięć i proponowaniu nowych pod kątem potrzeb osób niewidomych.

Dzięki możliwościom jakie daje UG (udział w konferencjach i kupno niektórych rzeczy), wyspecjalizowałem się też w urządzeniach wspomagających orientację. Nie wykluczam, że kiedyś wreszcie nadam bardziej naukowy charakter tym zainteresowaniom.

Moja codzienna praca nie jest może fascynująca, ale zdarzają się bardzo interesujące momenty.

 

S.K. - Co udało się Panu zrobić, wykonać, osiągnąć?

 

R.C. - Straszne pytanie... Nie mogę odpowiedzieć, że nic, bo zrezygnuje Pan z wywiadu, a ja już się tak rozgadałem. No i to "nic" byłoby przesadą. Odpowiem więc w swoim ulubionym stylu, tj. w punktach:

- Mam stałą, dość interesującą pracę, dzięki której poznałem i poznaję ciekawych ludzi i urządzenia. Stać mnie na książki, wino i czasem whisky (ale niestety nie na te najstarsze).

- Od niedawna mam drugą, dodatkową pracę, która zapowiada się bardzo interesująco i w której mogę robić rzeczy trochę inne niż na UG.

- Skończyłem ciekawe studia (i nie skończyłem innych, jeszcze ciekawszych - filozofii).

- Jestem testerem (najczęściej urządzeń wspomagających orientację).

- "Tyfloświat" chce moje artykuły.

- Udało mi się upowszechnić wśród polskich niewidomych wiedzę o kilku urządzeniach.

- Współorganizowałem pierwsze w Europie (a może i w świecie) szkolenie z detektorem przeszkód dla ludzi poruszających się z psami. Na pewno było to pierwsze tego typu szkolenie z urządzeniem Minitact.

- Obecnie testuję bardzo interesujący prototyp skonstruowany na Politechnice Łódzkiej.

Obiektywnie patrząc niewiele, ale zawsze jednak coś. Cenię też sobie poczucie, że wszystko czego nie osiągnąłem, wynika z mojego nieróbstwa lub braku starań, a nie z braku szans.

 

S.K. Opowie Pan coś więcej o tym prototypie?

 

R.C. To urządzenie z wbudowaną kamerką i odbiornikiem GPS, noszone na szyi. Ktoś kto ma akurat dostęp do komputera lub telefonu ze specjalnym oprogramowaniem, może widzieć obraz z kamery i pomóc mi w orientacji, np. powiedzieć, w którą stronę skręcić lub odczytać napis na drzwiach. Bardzo przydatne w wielu sytuacjach. Pomysł nie jest nowy i takie urządzenia już powstawały. Łódzkie urządzenie zapowiada się, moim zdaniem, bardzo interesująco.

 

S.K. - A jaka jest ta druga praca, o której Pan wspomniał?

 

R.C. - To praca dla IVO Software. IVO bardzo stawia na dostępność swoich produktów dla niewidomych. Testuję ich interfejsy i serwisy oraz proponuję zmiany. Świetna praca, bo tam, gdzie to tylko jest możliwe, zmiany wprowadzane są natychmiast. Takie ulepszanie daje dużą satysfakcję. Ciekawa i nowa dla mnie jest też praca w zespole.

 

S.K. - Do pracy chodzi Pan z psem przewodnikiem. Co dzieje się z Pańskim "pomocnikiem" w czasie, gdy Pan pracuje?

 

R.C. - Pies, obecnie suka Lisa, leży sobie w pracowni i czasem chrapie. Wita przychodzących i ich psy. Na Uniwersytecie Gdańskim jest pięć psów - Lisa i psy czterech studentek.

 

 

S.K. - Czy założył Pan rodzinę? Czy ma Pan dzieci?

 

 R.C. - Nie mam rodziny, ale nie jestem sam. Nic mi nie wiadomo, żebym miał dzieci. Zresztą, nie są one moim żywiołem.

 

S.K. - Jakie prace wykonuje Pan w domu?

 

R.C. - Piorę, smażę mrożonki i jajecznicę, odkurzam. Z mycia okien przeszkoliła mnie dziewczyna. Według niej skutecznie.

 

S.K. - Podziwiam. Tego rodzaju prace nie są moją mocną stroną.

 

R.C. - Uważam, że człowiek uczy się wszystkiego, gdy musi. Dobrą szkołą jest mieszkanie samemu, a potem mieszkanie z kimś.

 

S.K. - Jakie ma Pan zainteresowania? Jak spędza Pan wolny czas? Czy wolałby Pan w inny sposób realizować swoje zainteresowania, a brak wzroku nie pozwala na to?

 

 

R.C. - No cóż, ani fotografem, ani kierowcą nie będę. Najchętniej czytam książki. Muzyka jest na drugim, ale bardzo ważnym miejscu. Czytam niemal wszystko. Wychowałem się na Lemie i Kaczmarskim. Jeszcze teatr i podróże, i las. Poza tym wino (wytrawne - ale nie jestem znawcą), najchętniej pod książkę, więc wcale nie na ostatnim miejscu. Trudno jest mówić o hobby, bo najczęściej wychodzą banały.

 

S.K. - Na listach dyskusyjnych wyraźnie widoczny jest kryzys zaufania do Polskiego Związku Niewidomych. Wyraża się on również zmniejszającą się liczbą członków. Szczególnie przykre jest to, że w Związku Niewidomych źle czują się właśnie całkowicie niewidomi.

Jaka jest Pańska opinia na ten temat?

 

R.C. Tak, jest kryzys. PZN-owi brakuje dynamiki i wizji. Lokalnie czasem dzieją się ważne rzeczy, ale mam wrażenie, że najczęściej nie dzieje się nic lub niewiele. Przez półtora roku prowadziłem firmę sprzedającą sprzęt tyfloinformatyczny. Brat, który mi pomagał, pojechał do jednego z kół (w niemałym mieście) umówić mnie na pokaz. Zastał tam starsze panie zawijające cukierki w papierki. Tak niestety jest w wielu miejscach.

Dopóki działania PZN będą koncentrować się na osobach starszych, nie zainteresowanych inną aktywnością niż korzystanie z poczęstunku, szanse na zmiany są niewielkie. Nie oczekuję, by PZN budował samochód dla niewidomych, jak robią Amerykanie (choć tego rozmachu Amerykanom zazdroszczę), ale gdy słyszy się termin "język brajla" podczas oficjalnego wystąpienia przedstawiciela najwyższych władz PZN, robi się zimno.

Oczywiście, nie wszystko jest złe. Ja korzystam (i bardzo to sobie chwalę) z programu przyznawania psów przewodników. Tam, gdzie PZN skupia się na konkretnej pomocy, jest dobrze.

Z walką o równe prawa i możliwości jest gorzej. Słyszałem o filmie promującym oznaczanie przejść przez jezdnię kontrastowymi pasami o wyczuwalnej dla stóp fakturze, na którym te promowane pasy są źle zainstalowane - na samym krawężniku, a nie jakieś pół metra przed (notabene takie pasy świetnie się sprawdzają - od zeszłego roku mamy je na kampusie UG).

 

S.K. - Powiedział Pan, że Związek koncentruje uwagę na osobach starszych, i że to nie sprzyja jego prawidłowej działalności na rzecz młodych niewidomych i słabowidzących. Uważam, że nie jest niczym złym organizowanie imprez dla tej grupy członków. Ich potrzeby są wielkie i chyba nie są zaspokajane w dostatecznym stopniu. Działalność jest tak prowadzona, że uczestniczą w niej przeważnie osoby słabowidzące, które i bez tego sobie dobrze radzą. Najsłabszym natomiast nie ma komu pomagać w formie, jaka jest najbardziej potrzebna. Czy podziela Pan ten pogląd?

 

R.C. - Nie obserwuję aż tak uważnie życia związkowego, dlatego moje opinie mogą być nieobiektywne. Może ma Pan rację, bo nie słyszałem, by PZN oferował ludziom starszym przewodnika na jakąś imprezę. Ja jednak trochę inaczej postrzegam sens istnienia związków niewidomych. Wzorem są dla mnie organizacje w Anglii, USA i Australii, które podejmują konkretne działania na rzecz poprawy życia niewidomych. Imprezy dla osób starszych są na pewno przydatne, ale czy to nie zadanie dla rozmaitych klubów seniora lub fundacji zajmujących się osobami starszymi? Chodzi mi o to, że organizując "poczęstunki" łatwo zapomnieć o tym co ważne. Nagle okazuje się, że są pieniądze na wycieczkę z ogniskiem, śpiewem i kiełbaskami, a nikt nie założy wypożyczalni maszyn brajlowskich.

 

S.K. - Ale chyba nie wszystko, co dzieje się w PZN zasługuje na negatywną ocenę?

 

R.C. - Nie, oczywiście, że nie. Choćby sympozja komputerowe organizowane w Bydgoszczy, czy wspominane już przeze mnie psy przewodniki. PZN ma siłę jako organizacja społeczna i czasem z niej korzysta, np. poparł kilka inicjatyw w Gdańsku. Mam jednak wrażenie (może mylne), że w niektórych sprawach więcej robią znacznie mniejsze organizacje, jak FIRR, "Vis Maior", "Keja" czy "Trakt" niż PZN.

Chyba najcenniejsza w PZN jest możliwość uzyskania lokalnych lekcji orientacji. Wiem, że ludzie z tego korzystają. Jak już mówiłem, bardzo możliwe, że moje spojrzenie na PZN nie jest obiektywne. Jestem członkiem Związku, ale raczej biernym.

 

S.K. - No właśnie, czy według Pana niewidomi od samego początku powinni być uczeni orientacji przestrzennej?

 

 R.C. - W kwestii orientacji jestem liberałem. Uważam, że najważniejsza jest skuteczność i satysfakcja z życia, byle nie kosztem innych.

 

S.K. - Co Pan przez to rozumie?

 

R.C. - Już wyjaśniam. Jeśli ktoś ciągle przebywa z innymi, np. student w akademiku ma dużo znajomych, dla których nie jest problemem, że idą razem na zajęcia, to mówienie o braku samodzielności nie ma sensu. Skoro wszystkie cele są osiągnięte, nie ma mowy o niesamodzielności.

Zacząłem chodzić sam dopiero na trzecim roku studiów. Oprócz obowiązkowego kursu przed wzięciem psa, nie chodziłem z laską, tylko od razu z psem. Z perspektywy czasu widzę, że czasem byłem ograniczony przez to, że nie poruszałem się bez przewodnika, ale te ograniczenia były tak niewielkie, że nie uważam, że coś straciłem. Zdecydowałem się na psa, gdy okazało się, że od trzeciego roku większość kolegów i koleżanek będzie miała zajęcia w innych godzinach niż ja, a ja nie chciałem na nikim wisieć.

Według mnie samodzielność polega na tym, by robić to, co się chce. Jeśli chcę iść na nocny maraton filmów na podstawie książek Lema, to tak samo samodzielne jest pójście z psem, jak ze znajomym, też zainteresowanym tymi filmami. Samodzielność kończy się, gdy chcę, ale nie idę i nie mogę - oczywiście i w tym przypadku trzeba zachować zdrowy rozsądek, bo czasem wysiłek jest niewspółmierny do korzyści. Jest jednak druga strona medalu. Często korzystając z czyjejś pomocy można się po prostu uzależnić.

 

S.K. - A jak Pan najczęściej chodzi - z przewodnikiem, czy bez?

 

R.C. - Najczęściej z psem przewodnikiem.

 

S.K. - Dziękuję za rozmowę. Była ona interesująca i pożyteczna dla naszych Czytelników. Jestem pewny, że oni również podobnie ocenią Pańskie informacje, opinie i wnioski. Dziękuję.

 

R.C. - Również dziękuję.