„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Aleksandra Bohusz Absolwentka Wydziału Historii na Uniwersytecie łódzkim Bibliotekarka
ROZMOWA MIESIĄCA Źródło: Publikacja własna "WiM" S.K. - Rozmowę rozpoczniemy od podstawowych informacji o Pani. "Rozmowy miesiąca" prowadzone są z osobami niewidomymi i słabowidzącymi. Dlatego pierwsze moje pytanie dotyczy stanu Pani wzroku. Proszę coś więcej powiedzieć na ten temat. A.B. - Jestem osobą całkowicie niewidomą, jeśli nie liczyć poczucia światła w lewym oku. Wzrok straciłam w wyniku retinopatii wcześniaczej (za dużo tlenu w inkubatorze i "po sprawie"). S.K. - Powiedziała Pani, że ma poczucie światła w lewym oku. Że w lewym, to nie jest ważne, ale samo poczucie światła może mieć pewne znaczenie. Proszę powiedzieć, czy lokalizuje Pani źródło światła, może rozróżnia jego kolor i czy to jest w jakiś sposób przydatne. A.B. - Tak, rozróżniam światło od ciemności. Kiedy np. przebudzę się w nocy, jestem w stanie, o ile nie ma bardzo dużego zachmurzenia, ustalić, czy jest jeszcze ciemno, czy już świta. To poczucie światła jest jednak szczątkowe. Z reguły widzę, czy w danym pomieszczeniu się świeci, ale jeśli żarówka jest słaba, to już nie. Absolutnie nie jestem w stanie stwierdzić, jaki kolor ma światło. Rozróżnianie światła od cienia pomaga mi bardzo w samodzielnym poruszaniu się. Gdy podchodzę do ściany bądź muru dostrzegam, że coś "świeci" i mogę sprawdzić laską, co to takiego. Podobnie w przypadku cieni: widzę, że coś stoi przede mną. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy to drzewo, słup ogłoszeniowy, czy stojący człowiek, ale sama świadomość istnienia "przeszkody" daje możliwość ominięcia jej w porę. Mimo to postrzegam siebie od zawsze jako osobę niewidomą, a nie słabowidzącą, gdyż znikome poczucie światła nie daje mi szans ani na poruszanie się bez użycia białej laski, ani tym bardziej na odczytywanie zwykłego druku bądź rozpoznawanie kolorów. S.K. - Takie poczucie światła z pewnością nie kwalifikuje Pani do osób słabowidzących. Zatem jest Pani niewidomą od najwcześniejszego dzieciństwa. Proszę opowiedzieć, jak przebiegała Pani nauka i rehabilitacja. A.B. - W wieku czterech lat poszłam do przedszkola, które dziś można by nazwać integracyjnym, choć nie do końca. Wyglądało to tak, że stworzono grupę dla kilkorga dzieci niewidomych. Nie mieliśmy więc bezpośredniego kontaktu z widzącymi rówieśnikami, chociaż stykaliśmy się z nimi codziennie na przedszkolnym korytarzu idąc np. z szatni do sali. Wówczas widzące dzieci chętnie nas podprowadzały i pomagały otworzyć drzwi. Myślę, że było to dla nich cenne doświadczenie. Ogólnie jestem zdania, że im wcześniej człowiek ma do czynienia z osobami niepełnosprawnymi, tym lepiej wie, jak zachowywać się w relacjach z nimi, bo w dzieciństwie przyjmujemy wszystko w sposób naturalny i łatwo się uczymy. A wracając do tematu przedszkola, miałam wyjątkowe szczęście, gdyż zostało ono utworzone na moim osiedlu, a koleżanki i koledzy dojeżdżali z terenu całej Łodzi, ponieważ wówczas była to jedyna tego typu placówka w mieście, "wywalczona" przez naszych rodziców. Szkołę podstawową ukończyłam w Laskach. Z perspektywy czasu spędzone tam dziewięć lat wspominam bardzo dobrze, ale początki były koszmarne. W ubiegłym roku z okazji stulecia Laskowskiego Ośrodka opublikowałam w wydawanym przez Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi biuletynie obszerne wspomnienie. S.K. - Otrzymała Pani świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. I co dalej? A.B. - Postanowiłam wrócić na ziemię łódzką. Najpierw chodziłam do ogólnodostępnego liceum, które znajduje się w pobliżu mojego domu. Okres licealny uznaję za jeden z najszczęśliwszych w dotychczasowym życiu. Duża w tym zasługa pani dyrektor szkoły, która po przełamaniu obaw związanych z przyjęciem niewidomej uczennicy, okazywała mi przez całe cztery lata ogromną życzliwość i wsparcie. Na rozpoczęciu roku szkolnego klas pierwszych ogłosiła, że do jednej z nich będzie chodzić niewidząca dziewczyna oraz podkreśliła, że chciałaby, aby wszyscy w równym stopniu mogli odczuwać dobrą atmosferę w szkole. Było to bardzo dyskretne: nie kazała mi występować na środek ani nie prosiła wprost nauczycieli i młodzieży, żeby mi pomagali, ale dzięki temu, co powiedziała, nikt nie dziwił się widząc na korytarzu czy w sali lekcyjnej osobę z białą laską. W naszej rozmowie doszliśmy do Pani matury. No właśnie, co zadecydowała maturzystka Ola po skończeniu liceum? A.B. - Jednego byłam pewna: chciałam studiować jakiś kierunek humanistyczny. W końcu zdecydowałam się zdawać na trzy (wszystkie na Uniwersytecie Łódzkim): historię, filologię polską i bibliotekoznawstwo. Ten ostatni, mimo że bardzo lubię czytać, postrzegałam jako nudny. Do złożenia na ten kierunek dokumentów namawiały mnie jednak usilnie niektóre osoby z okręgu PZN twierdząc, że po jego ukończeniu z pewnością otrzymam pracę w tamtejszej bibliotece. Niestety, wszystkie egzaminy zdałam pomyślnie. "Niestety", gdyż prawdę mówiąc liczyłam, że życie dokona wyboru. Tak się nie stało, musiałam więc sama podjąć ostateczną decyzję. "Ciągnięcia" trzech czy choćby dwóch kierunków naraz absolutnie nie brałam pod uwagę. Ponieważ historią interesowałam się właściwie od zawsze, a na dodatek w liceum miałam świetną nauczycielkę, wybrałam ostatecznie ten właśnie kierunek. Były to pięcioletnie, jednolite studia magisterskie w systemie dziennym. S.K. Jak wyglądały te studia historyczne?
A.B. - W przeciwieństwie do liceum, początki okazały się niezwykle trudne, szczególnie pod względem towarzyskim. Prawie nikt ze mną nie rozmawiał ani w niczym nie pomagał. Po kilku tygodniach sytuacja uległa znacznej poprawie. Studia, w porównaniu ze szkołą średnią, to tak ogromna zmiana, że wszyscy, nie tylko ja, potrzebowali czasu na adaptację do nowych warunków, zwłaszcza że na roku była spora grupa osób spoza Łodzi. Dlatego fakt, iż studiuje z nimi niewidoma koleżanka, stanowił dodatkowe zaskoczenie. Gdy wszyscy trochę "okrzepliśmy", zaczęły się nawiązywać znajomości i przyjaźnie, a niektóre z nich, podobnie jak podstawówkowe czy licealne, trwają nadal. okazało się, że logistycznie na studiach było mi znacznie łatwiej, niż w szkole średniej. Prawie wszystkie egzaminy miały formę ustną, nie musiałam zatem ustalać alternatywnych sposobów zaliczania. Dzięki notatnikowi brajlowskiemu nie przeszkadzałam nikomu stukaniem na maszynie. Poza tym dość często drukowałam notatki w czarnym druku lub kopiowałam na dyskietki i dzieliłam się nimi z kolegami. Podręczników ani lektur w brajlu nie było prawie wcale, jednak opanowałam już wówczas obsługę komputera na tyle, że skanowanie nie stanowiło problemu. W tym względzie zawdzięczam wiele rodzicom, siostrze i szwagrowi, którzy często podczas moich całodziennych pobytów na uczelni, przygotowywali w domu potrzebne materiały. Dałam również ogłoszenie o poszukiwanych książkach na liście dyskusyjnej Typhlos, co zaowocowało otrzymaniem wielu zdigitalizowanych wcześniej pozycji. - Na czwartym roku wybrałam specjalizację nauczycielską, a jako miejsce seminarium magisterskiego - Katedrę Historii Polski Średniowiecznej. W lipcu 2007 r. obroniłam pracę na temat żywotów błogosławionych Salomei i Kunegundy, czyli Kingi. S.K. - Czy na tym zakończyła się Pani edukacja? A.B. - Nie, ukończyłam jeszcze podyplomowe bibliotekoznawstwo na Uniwersytecie Łódzkim. do podjęcia tych studiów zachęcano mnie już wcześniej w okręgu PZN. Kiedy uzyskałam dyplom magisterski z historii i przez kilka miesięcy nie znalazłam pracy w zawodzie ani w ogóle żadnej, udałam się do związkowej biblioteki z pytaniem, czy mogłabym na początek odbyć tam staż finansowany przez Urząd Pracy. Ponieważ nie było to w danym momencie możliwe, postanowiłam, zamiast siedzieć w domu, uzupełnić wykształcenie. Studia bibliotekoznawcze przypominały raczej kurs i to przyspieszony, bo trwały zaledwie jeden semestr, po dwa dni, średnio raz na dwa tygodnie. Stosowałam takie same metody pracy, jak na historii, czyli zapisywanie treści wykładów za pomocą notatnika brajlowskiego, a do nauki w domu służył skaner i udźwiękowiony komputer. Wszystkie przedmioty zaliczałam ustnie, tylko prawo biblioteczne kończyło się napisaniem pracy i to zrobiłam, oczywiście, samodzielnie przy użyciu komputera. Ze względu na skrócony charakter studiów, brakowało mi w nich praktyk. Zorganizowano dla nas jednak dwie interesujące wycieczki do bibliotek: Uniwersytetu i Politechniki Łódzkiej. Poza tym miałam w grupie bibliotekarki oraz bibliotekarzy, spośród których kilkoro pracuje w zawodzie od wielu lat i chętnie dzielili się swoimi doświadczeniami. Było nas w sumie dwadzieścia jeden osób, tworzyliśmy dość zgraną ekipę i pół roku minęło błyskawicznie w bardzo miłej atmosferze. Tak w szybkim tempie i bez większych stresów zostałam bibliotekarką. S.K. - Znowu trafiła Pani na sympatycznych ludzi. To się nazywa szczęście. A czy pracuje Pani w tej dziedzinie? A.B. - Teraz tak, ale zatrudnienie w bibliotece nie nastąpiło od razu po ukończeniu studiów podyplomowych. Pracowałam trochę jako telemarketerka, w tym na otwartym rynku, jednak "wciskanie ludziom kitu" zupełnie mi nie odpowiadało. Nadarzyła się okazja, wyjechałam więc na wolontariat do Belgii. W belgijskim Lige spędziłam cztery miesiące. Był to wolontariat europejski stanowiący jeden z elementów unijnego programu "Młodzież w działaniu". Dzięki tej inicjatywie młodzi Europejczycy mają okazję wyjechać do innego kraju Unii i pracować tam na rzecz jakiejś organizacji pozarządowej. W zamian za to dostają pieniądze na utrzymanie, poznają też kulturę gospodarzy i "szlifują" znajomość języków obcych. Polski Związek Niewidomych również zaangażował się w ten projekt, głównie jako organizacja wysyłająca. Koordynatorem ze strony belgijskiej została organizacja VIEWS, której celem jest aktywizowanie niewidomej oraz słabowidzącej młodzieży. Nie byłam zresztą pierwszą Polką biorącą udział we wspólnym projekcie tych dwóch stowarzyszeń. W związku z tym prawie wszystko zostało świetnie przygotowane pod kątem osób z dysfunkcją wzroku. Na włoską wolontariuszkę i mnie czekało mieszkanie wyposażone w niezbędne sprzęty, włącznie z pralką, kuchenką mikrofalową i kuchnią gazową z naklejonymi dotykowymi oznaczeniami oraz czujnikiem poziomu cieczy. Przez pierwsze dwa tygodnie nie chodziłyśmy do pracy. Uczestniczyłyśmy natomiast w intensywnym kursie orientacji przestrzennej i czynności życia codziennego. Odbywały się one przez cały czas naszego pobytu w Belgii, z tym że z mniejszą częstotliwością. S.K. - Co robiła Pani w Belgii? Zaczęłam pomagać nauczycielom francuskiego w prowadzeniu zajęć dla grupy początkującej, głównie przez przygotowywanie i moderowanie konwersacji. Największą satysfakcję sprawiło mi zorganizowanie dla afrykańskich uczniów wycieczki do mieszczącej się w Lige szkoły dla niewidomych. Zaprowadziłam ich tam w dosłownym znaczeniu, gdyż nikt inny nie znał drogi. Myślę, że jeśli ktoś patrzył na nas z boku, musieliśmy wyglądać dość zabawnie - grupa piętnastu widzących, a na ich czele przewodniczka... z białą laską. Lekcje francuskiego odbywały się tylko dwa razy w tygodniu po trzy godziny, poza ich współprowadzeniem pracowałam więc także w biurze przy projekcie pod nazwą "Żniwo okularowe". Chodziło w nim o zebranie jak największej ilości nowych bądź używanych okularów i przesłanie ich do Konga, gdzie ten "sprzęt" jest praktycznie nieosiągalny. S.K. - Przyjechała Pani z włóczęgi po świecie i co dalej? A.B. - Podjęłam pracę w łódzkiej bibliotece PZN. Najpierw był to staż, o który zaczęłam się ubiegać po ukończeniu studiów, a od połowy września 2011 jestem zatrudniona jako zwyczajny pracownik (na razie mam umowę do końca stycznia 2013). S.K. - To bibliotekarstwo okazało się przydatne. Ale czy pracuje Pani na pełnym etacie? A.B. - Na pół. Z jednej strony daje mi to swobodę czasową na podejmowanie różnych innych aktywności, ale z drugiej wiadomo, że im mniej godzin pracy, tym niższa pensja i jeśli pojawi się szansa na zatrudnienie w pełnym wymiarze, z pewnością ją wykorzystam. S.K. - Czy więc jest to praca w pełni satysfakcjonująca? A.B. - Praca w bibliotece nie spełnia wszystkich moich oczekiwań ani ambicji. Nie chciałabym jej wykonywać do emerytury, a jeśli już, to nie jako jedyne zajęcie. Mam naturę "obieżyświata". Jeśli przez dłuższy czas nigdzie nie wyjeżdżam, choćby na weekend, zaczyna mnie roznosić i mam poczucie, że wewnętrznie się duszę. W związku z tym panujący z reguły w bibliotece spokój bywa czasem nadmierny. Myślę, że mogłabym wykonywać pracę związaną z licznymi, krajowymi oraz zagranicznymi wyjazdami. Pociąga mnie również dziennikarstwo prasowe, nie daje ono jednak raczej stałego źródła dochodów. Poza tym nie licząc ewentualnych wypraw po materiały, pracę tę wykonuje się z reguły w domu, dlatego traktuję ją jedynie jako dodatkową. Lubię zajmować się publicystyką środowiskową. Oprócz "Wiedzy i Myśli" stale współpracuję z "Tyfloświatem", niekiedy pisuję do "Pochodni". Od czasu do czasu dorabiam sobie również korektą tekstów brajlowskich i douczaniem znajomych dzieci oraz młodzieży (głównie z historii, choć zdarza się także polski i angielski). S.K. - Lubi Pani uczyć? A.B. - Tak, mam specjalizację pedagogiczną i wielkie, na razie niespełnione, powołanie nauczycielskie. Na praktykach studenckich w szkole czułam się "jak ryba w wodzie", a od obserwujących lekcje nauczycieli wiem, że uczniom odpowiadały prowadzone przeze mnie zajęcia. Dlatego w październiku 2012 rozpoczęłam kolejne studia podyplomowe - tym razem w Poznaniu. Jest to tyflopedagogika, która da mi pełne uprawnienia do pracy w szkołach dla niewidomych (w zwykłych raczej nie mam szans z wiadomych względów). Stanisław Kotowski Wiedza i Myśl listopad grudzień 2012 i styczeń 2013
|