To nie był czas stracony

     Henryk  Szczepański  

Andrzej Zapiórkowski jest niewidomym spółdzielcą i działaczem PZN z Nowego Targu. Jak większość górali, pali fajkę i jak tylko nieliczni spośród nich, czyta pismo punktowe. Wokół jego kanapy leżą: "Niewidomy Spółdzielca", "Pochodnia", "Życiu naprzeciw", a nawet "Promyczek" i "Światełko", które czytuje swojemu synowi. Przywiązał się do tego pisma już w młodości, którą spędził w Laskach pod Warszawą. Przywiązał się do niego jak do Podhala, do którego powrócił z Warszawy jako dojrzały młodzieniec, mimo że tam, w stolicy, proponowano mu dobrą pracę i wygodne mieszkanie. Wrócił do krainy swych ojców i dzieciństwa, ale pozostała w nim tęsknota za światem i znajomymi, którzy rozjechali się po całej Polsce. Być może dlatego z taką zachłannością sięga po kolejne numery czasopism niewidomych. Od czasu do czasu chce się dowiedzieć, co słychać u tego lub owego w Kołobrzegu, Olsztynie lub Wrocławiu. Ciekawią go nie tylko losy znajomych, ale także dalekie i bliższe strony. Ma szczególne upodobanie do reportaży. Przeczytał w "Pochodni" wszystkie odcinki "Pielgrzymki do Ziemi Świętej". Chętnie sięga po relacje z różnych eskapad turystycznych Andrzeja Szymańskiego. Kiedyś Andrzej Zapiórkowski spędził wczasy nad morzem, w Cetniewie. Z rozrzewnieniem wspomina szum i plusk morskiej fali, przybrzeżne kąpiele i brodzenie w ciepłym plażowym piachu. Jego zdaniem najpiękniejsze zakątki świata leżą nad brzegiem morza. A czym są dla niego góry? Są miejscem urodzenia, małą prywatną ojczyzną. Żyje wśród nich na co dzień. Są dla niego złe i dobre, życzliwe i groźne, ale przede wszystkim codzienne. Z tej perspektywy nie mogą być ani fascynujące, ani egzotyczne, tak jak dla Wielkopolan, Kurpiów i Mazurów. Dla górala, jak mówi Andrzej Zapiórkowski, środowisko naturalne nie jest piękne, ono jest użyteczne, przydatne lub nie, uciążliwe lub wygodne. Ocenia je w kategoriach pozaestetycznych. Memu rozmówcy nie jest obca twórczość Władysława Orkana, Kazimierza Przerwy-Tetmajera i Jana Kasprowicza. Nigdy jednak nie myślał o górach przez pryzmat literatury. Było tak do chwili, gdy na łamach "Niewidomego Spółdzielcy" natknął się na cykl reportaży zatytułowany: "Promet - na tatrzańskich ścieżkach". To go zaintrygowało. Toż to były ścieżki jego dzieciństwa i wczesnej młodości. Tędy chodził na ryby i na wagary. Pod tymi jodłami umawiał się na pierwsze randki. Jak to więc jest naprawdę? Czy te góry są takie piękne? Czy to tylko ludzkie gadanie i pisanina? Z tymi pytaniami borykał się co miesiąc podczas kolejnego odcinka opowieści o tatrzańskich szczytach i dolinach, które zwiedzali ludzie pozbawieni wzroku i przez to podobni do niego. Dość szczegółowe opisy obiektów i krajobrazu porównywał ze wspomnieniami. Czasem się zgadzały z tym co już wiedział, a czasem nie. Zdumiewał się, a potem zżymał w duchu, że kiedyś nie przyjrzał się dokładniej jakiemuś ślimaczkowi lub roślince. Już wtedy mógł poznać ich tajemnicze właściwości i zwyczaje. Gdy duży Jędrek zasiadał do lektury reportaży z Tatr, obok niego zjawiał się zaraz mały Jędrek i prosił, aby tata powiedział, co tam jest napisane tymi kropkami. I tak dwaj górale, jeden duży, drugi mały, wspólnie z "Prometem" chadzali na tatrzańskie ścieżki, percie, hale i przełęcze. Mały Jędrek słuchał tych "czytanek" z wypiekami na twarzy. Jeszcze jesienią czytali reportaż z Czarnego Dunajca, relacjonujący mrożące krew w żyłach spotkanie ze żmiją nad potokiem: "Szedłem pomiędzy wierzbami do mostu - relacjonował stary zakopiańczyk - i na granitowych blokach leżała żmija. Wygrzewała się na kamiennej płaśni. Gdybym się nie spojrzał przed siebie, to może nastąpiłbym na nią. Popatrzyła na mnie. Głową śmignęła, rozwinęła się z kłębu i szybko wpełzła do szczeliny. To była żmija zygzakowata, popielata, ze srebrnymi cętkami na grzbiecie. Zadomowiły się wśród kamieńców nadrzecznych." Po kilku miesiącach państwo Zapiórkowscy wybierali się w odwiedziny do krewnych w Czarnym Dunajcu. Mały Jędrek jechał tam po raz pierwszy. Gdy usłyszał o celu podróży, zapytał: "- Tato, a czy tam będą żmije?" Nie jestem pewien, czy Andrzej Zapiórkowski, mimo skrupulatnej lektury opowieści z tatrzańskich wędrówek, jest już przekonany do niezwykłej urody Tatr i skalnego Podhala. Może teraz mniej tęskni do nadmorskich zakątków? Być może jego strony stały mu się jeszcze bliższe? Może kiedyś sam o tym napisze? Jednego jestem pewien - bo o tym mi powiedział - że godziny spędzone nad lekturą "tatrzańskich ścieżek" nie były czasem straconym. Lubił ją i czekał na opisy kolejnych tras, bo sam był dawniej turystą i sportowcem. Zdobywał medale i nagrody na ogólnopolskich spartakiadach. Był dobrym oszczepnikiem i narciarzem, rozmiłowanym w marszach i biegach. Nigdy nie traktował tego wyczynowo. Sport i turystyka są najlepszym dopingiem dla dobrego samopoczucia i kondycji fizycznej. W jego osobowości splotły się harmonijnie ze sobą dwa, nie zawsze idące w parze, upodobania do czytelnictwa i rekreacji fizycznej. Chyba dlatego jest człowiekiem zawsze pogodnym, wesołym gawędziarzem i facecjonistą, wspaniałym kompanem przy góralskiej watrze, nie wypuszczającym gitary z rąk,     zabawiającym towarzystwo piosenką i anegdotą.  

Pochodnia wrzesień 1991