Biografia prasowa  

 

Stanisław Zięba  

Prezes zarządu spółdzielni niewidomych "Przyjaźń" w Łodzi  

 

  Jeden z wielu

   Jerzy Szczygieł

Nie powinno się za życia wystawiać bohaterom pomników, bo jeszcze pięć minut przed pointą, która zrównuje wszystkich, bohater może upaść, zbłądzić, zniszczyć swoje dzieło i swoją legendę. Przy tym taki pomnik budzi zawiść współbliźnich, skryte i jawne niechęci, i często może pozbawić spokoju i snu na długie lata. Wreszcie - po co pokrywać brązem to, co jeszcze żyje i tworzy. Oczywiście użycie zaimka "to" jest w tym przypadku celowe, gdyż podobny pomnik może odnosić się nie tylko do pojedyńczego człowieka, ale również zespołów większych i mniejszych oraz pewnych - nazwijmy je umownie - idei. I jeszcze, abyśmy się dobrze rozumieli - pomnik to nie znaczy kamień, żelazo, ani nic, z czego tworzy rzeźbiarz. A chodzi mianowicie o rodzaj oceny, doskonałej aprobaty dla ludzi i pewnych procesów jeszcze żywych.  

Po co ten długi wstęp, kiedy właśnie chcę pisać o konkretnym człowieku, znanym, działającym - pisać, a tym samym wystawić mu pomnik. I do tego właśnie był mi potrzebny wstęp. To nie hipokryzja. Ale chcę, by czytelnik zrozumiał mnie właściwie. Nie zamierzam nikogo pokrywać brązem ani stawiać na piedestale, lecz pragnę pokazać problemy oraz sytuację ludzką, która ma sens dodatni dla ogółu społeczeństwa i może oddziałać swym przykładem na wszystkich, którzy niejednokrotnie zapatrzeni we własne skromne podwóreczko nie widzą rzeczy znacznie szerszych i bogatszych. I jeszcze jedno: to niemal przypadek, że zajmuję się właśnie tym człowiekiem. W naszych środowiskach jest takich ludzi wielu. I chcę, by uznanie dla określonej postawy w tym artykule emanowało na wszystkich.  

Spotykałem go często: i na gruncie pezetenowskim, i na gruncie spółdzielczym. Skromny, można powiedzieć - małomówny. Kiedy się odzywa, nigdy nie podnosi głosu. Formułuje swoje myśli rzeczowo, jasno. Nie sili się na błyskotliwość. Może by nawet nie potrafił mówić błyskotliwie, nie ma w sobie nic z demagogicznego mówcy. Za jego słowami kryje się spokój, zrównoważenie i nieprzesadna pewność siebie. Ten sposób mówienia i postępowania harmonizuje z wyglądem: średniego wzrostu, siwy, skupiony. Robi wrażenie człowieka, który przeszedł niejedno. Nie jest jeszcze stary. Pięćdziesiąt sześć lat to okres tych najlepszych, męskich sił. Ile jest jednak tych sił, zależy od losu, jaki się niosło przez minione lata.  

Jakie miał dzieciństwo? Urodził się na wsi pod Łodzią, ale już w rok później wraz z rodzicami przenosi się do miasta i już na całe życie jego los wiąże się z z tym robotniczym zagłębiem. I dziś nie wyobraża sobie życia w innym mieście. Pokochał Łódź, zna dobrze jej ulice, ludzi, atmosferę. Każde bowiem miasto ma swój odrębny klimat, w który człowiek wrasta, jak roślina w glebę. W swoich wczesnych latach niewiele miał czasu na zabawę, na psoty i figle chłopięce, bo ledwie ukończył szkołę podstawową, musiał szukać pracy. Najpierw posada gońca, później robotnika transportowego, wreszcie ekspedytora. Tak do dwudziestego pierwszego roku życia, oczywiście z częstymi przerwami. Te bezrobotne przerwy trwały po kilka tygodni i po kilka miesięcy. Dwuletnia służba wojskowa w Batalionie Balonowym i zdobycie stopnia kaprala nie odegrało specjalnej roli w jego życiu i nie pomogło w przyszłości.  

Po opuszczeniu żołnierskich koszar przez trzy lata prowadził na wpół cygańskie życie bezrobotnego. Dorywcze  prace nie pozwoliły na założenie rodziny, na stabilizację. Wystawanie przy kantorkach w długich kolejkach po robotę, odchodzenie z kwitkiem - to było zjawisko, któremu podlegała większość robotników. A jeśli otrzymał pracę, przeżywał uzasadniony strach przed jej utraceniem. Można było zaciskać pięści, kląć świat, ustrój, a jednocześnie przygnębiała bezsilność. Jednak podtrzymywała świadomość wspólnego losu z tysiącami innych robotników. Pomagało społeczne działanie w komitetach strajkowych, pomagała walka w charakterze delegata robotniczego. Była to niezła szkoła, w której pobierało się lekcje prawidłowego patrzenia na stosunki społeczne, n właściwe rozmieszczenie środków i sił pomiędzy odpowiednie klasy, a jednocześnie w szkole tej utrwalało się przekonanie, że kresem ogólnej niedoli może być tylko nowy, sprawiedliwy ustrój. A później przyszedł wrzesień 1939 roku. Stanisław Ziemba od paru lat miał rodzinę: żonę i niebieskookiego chłopczyka. Długo patrzył przed rozstaniem na żonę, na twarzyczkę dziecka. Z wojny nie zawsze się wraca. Może widzi ostatni raz. Wrócił, ale widział wtedy rzeczywiście ostatni raz. Wrześniowa tułaczka, kilka lat jenieckiego obozu, i znów powrót do Łodzi na swoją ulicę, do żony i dziecka, ale już jako niewidomy.  

Niewiele zostało z przeszłości. Trzeba było uczyć się znowu wszystkiego od nowa, inaczej. Były chwile straszne - te przeżywał każdy ociemniały - ale nie każdy wychodził z nich obronną ręką. On nie poddał się. Już w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu angażuje się w pracę społeczną Łódzkiego Związku Pracowników Niewidomych. Działa jako sekretarz okręgu. Pomaga innym, a jednocześnie uczy się zawodu dziewiarza. Nie myśli doraźnie o dniu bieżącym, o znalezieniu dobrej pracy i spoczęciu na laurach. Z towarzyszami patrzy w przyszłość przewidująco. Wraz z gromadą kolegów podejmuje decyzję i następnie realizuje ją.  

Powstaje Spółdzielnia Niewidomych "Przyjaźń". Przez długie lata jest jej prezesem lub jego zastępcą. Powoli rozszerza swą działalność na cały kraj. Dzięki swej zrównoważonej postawie zyskuje sympatię środowiska, kieruje zespołem partyjnym, aktywnie uczestniczy w pracach Prezydium Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych jako jego członek, a równocześnie jest w trzyosobowym zarządzie ZSN. Prace te wymagają niemało poświęcenia, wymagają też i zdrowia. Ciągłe wyjazdy i rozjazdy, narady, zebrania, posiedzenia, a przecież trzeba do tego wszystkiego przygotować się, wiele przeczytać i przemyśleć. Nikt też nie zastąpi go w pracy zawodowej, która daje chleb jemu i rodzinie. A przecież o ile wygodniej można było urządzić sobie życie, zadbać o zdrowie, wszystkie święta i popołudnia spędzać w domu, przy radiu, z książką.  

Co w tych ludziach działa? Ambicja, a może radość, że praca ma teraz większy, społeczny sens, sens, który dostrzegło się kilkadziesiąt lat temu, kiedy trzeba było z kwitkiem odejść od kantorka, bo pracy już nie stało. Może to zaciskanie pięści zrodziło te pragnienia, by stać się bardziej użytecznym, nie zasklepiać się we własnym, skromnym podwórku.  

Ostatnio łódzcy niewidomi wybudowali wspaniały, nowoczesny obiekt produkcyjny o bogatym zapleczu socjalno - kulturalnym, połączyli dwie spółdzielnie w jedną dużą, integrując rozumnie cały spółdzielczy ruch niewidomych na terenie Łodzi i województwa łódzkiego. Jest to ich pomnik dwudziestolecia. Ktoś tę inwestycję nazwał pałacem pracy niewidomych. Całemu środowisku należy się za to niemałe uznanie. Władze partyjne i rządowe wyraziły to uznanie dla całego środowiska właśnie przez osobę Stanisława Ziemby, dekorując go z okazji dwudziestolecia bardzo wysokim odznaczeniem państwowym - Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.  

Redakcja gratuluje tego serdecznie. I życzy, by postawa Stanisława Ziemby i jemu podobnych zaczęła emanować swoim przykładem, by zrodziła szeregi ambitnych, dzielnych, ofiarnych działaczy, którzy w każdym społeczeństwie i we wszystkich społeczeństwach są niezbędni.  

Pochodnia, grudzień 1964