Biografia  prasowa Ą

Biografia prasowa  

 

Zofia Gabrysiak  

 Nauczycielka  w Ośrodku Szkolno-wychowawczym  dla niewidomych Dzieci w Laskach  

Autorka  książki : "Wypisy tyflologiczne"

 

    Połamane słoneczniki  

 

Z. G. ur. w 1900 r. zam. w woj. warszawskim, wykształcenie półwyższe.Gdy nastąpił wybuch, nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się stało. Pamiętam jednak moment, w którym pomyślałam, że ginę, czułam, że się smażę. Odzyskałam świadomość, kiedy już byłam w domu. Nic nie widziałam, w oczach miałam ogień. Jeżeli dobrze pamiętam, to mimo straszliwego przerażenia, szarpiącej mnie rozpaczy, właśnie ja w jakimś sensie byłam najprzytomniejsza i starałam się uspokajać zrozpaczonych rodziców.

Ostatniej nocy przed wypadkiem miałam koszmarne sny o braciach będących na wojnie D głośno przez sen płakałam, a po przebudzeniu przez matkę długo nie mogłam się uspokoić. Matka z kolei opowiadała, iż śniło jej się tej nocy, że wszystkie słoneczniki w ogródku były połamane i rzucone na ziemię. Ten ponury obraz ze słonecznikami i ten mój niepokój nocny tłumaczono później w domu jako jakieś przeczucie nieszczęścia, które nas spotkało.

Początkowo lekarze mówili, że w jednym oku zostanie mi poczucie światła, ale była to tylko złudna nadzieja. W szpitalu przez dłuższy czas nie myślałam o

,s 74

swojej przyszłości. Dojmujący ból fizyczny i całkowita utrata sił nie sprzyjały jakimś poważniejszym refleksjom. Doznawałam dużo serdecznej troski od rodziców i starszej mojej siostry. Ja ze swej strony starałam się nie powiększać ich cierpienia mówieniem o swoim bólu. Często dochodziły mnie słowa litości i współczucia „tak ciężkiego losu w wiośnie życia”. Wreszcie byłam już na tyle podleczona, że mogłam opuścić szpital. Pamiętam doskonale tę chwilę, kiedy prowadzona przez mamę, musiałam przejść długi korytarz i zejść ze schodów. Było to dla mnie niezmiernie trudne. Panicznie się bałam każdego kroku, a przy schodzeniu ze schodów miałam uczucie, że lecę w przepaść. W domu powoli przychodziłam do siebie. Przez jakiś czas ubierano mnie i karmiono. Zaczęło mi to ciążyć, więc stopniowo przeszłam na samoobsługę. Nigdy jednak nie odważyłam się wyjść sama poza dom. Bałam się nie tylko przestrzeni „w ciemności”, ale również własnej sylwetki, widzianej w wyobraźni, poruszającej się bezradnie i niezdarnie. Za nic nie chciałam, by taką zobaczył mnie ktoś ze znajomych i nade mną się litował. Gdy jeszcze widziałam, zawsze się bałam ciemności i teraz, kiedy już nie miałam poczucia światła, gdy się tak zdarzyło, że wieczorem miałam zostać sama, musiano koniecznie zapalić lampkę. Moja sytuacja w zmienionych warunkach stawała się dla mnie coraz przykrzejsza. Poczucie bezużyteczności dla rodziny, więcej, bo zdawałam sobie sprawę, że mogę już być tylko ciężarem, przygnębiały mnie. Boleśnie odczułam, gdy spostrzegłam, że moja dziewięcioletnia siostra zaczęła wyzyskiwać czasem moją ślepotę na swoją korzyść. Zauważyłam, ale nikomu tego nie powiedziałam ani jej wymówki nie zrobiłam.

,s 75

Teraz, gdy analizuję tę swoją postawę, myślę, że wówczas podświadomie nie chciałam podkreślać tej bezsilności. Znajomi, którzy nas odwiedzali, głośno ubolewali nad moim nieszczęściem, co oczywiście dodawało mi cierpienia. Moje dawne koleżanki odeszły ode mnie, jedna tylko pozostała mi wierna. Te wszystkie bolesne przeżycia budziły we mnie głębsze refleksje nad sensem życia w ogóle, a szczególnie w moim beznadziejnym położeniu. Muszę przyznać, że myśli o samobójstwie nie były mi obce. Ostatecznie w akceptacji życia bez wzroku pomogła mi wiara w Boga. Pod koniec 1916 roku znalazłam się w zakładzie dla ociemniałych. Jak się dowiedziałam, rozwój jego na skutek warunków wojennych był zahamowany, a największym pragnieniem ówczesnej kierowniczki było to, aby po prostu przetrwać i nie dopuścić do likwidacji tej instytucji. Prędko włączyłam się w rytm życia zakładowego. Pierwszą moją cenną zdobyczą było przyswojenie sobie systemu Braille'a. Chęć i wytrwałość w ćwiczeniu sprawiły, że stosunkowo szybko uporałam się z techniką czytania, a zwłaszcza pisania. W zakładzie była dość bogata, jak na owe czasy, biblioteka brajlowska, więc korzystałam z niej chciwie. Nauczyłam się także posługiwać pismem Hebolda i za pomocą tego systemu prowadziłam korespondencję z osobami widzącymi. Moja matka życzyła jednak sobie, abym do domu pisała listy swoim odręcznym pismem. Zastosowałam się do tego i aby utrzymać równe pismo obmyślałam różne sposoby. Najprostszy z nich był następujący: w brajlowskiej tabliczce kropkami liniowałam karton, potem na wypukłej stronie przypinałam zwykły papier listowy. Pod ołówkiem doskonale wyczuwałam wypukłe  

linie i łatwo się pisało. Myślę, że tylko dzięki temu nie zapomniałam pisma zwykłego i dotąd w razie potrzeby swobodnie się nim posługuję. Moje koleżanki pod kierunkiem instruktora wyplatały różnego rodzaju koszyczki. Mnie również zaprowadzono do pracowni, ale kiedy nauczyciel zobaczył, że mam uszkodzoną rękę, nie chciał mnie przyjąć na uczennicę. Prosiłam jednak, żeby spróbował, że może się uda. Zgodził się. Okazało się, że pewne koszyczki i różne plecionki wychodziły mi dobrze. Jedną z pierwszych moich robótek wysłałam do domu. Rodzice byli szczęśliwi, ale po prostu nie mogli uwierzyć, że to ja zrobiłam. Nauczyłam się także metodą bezwzrokową, z dwoma tylko palcami lewej ręki: serdecznym i małym, robót na drutach. Ta umiejętność była dla mnie w ciągu całego mego życia i pożyteczna, i przyjemna. Zmęczona pracą umysłową znajdowałam odprężenie przy robieniu rękawiczek lub skarpet, a w czasie przedłużających się godzin i dni wojennych ta czynność działała uspokajająco i skracała czas.

Muszę tu zaznaczyć, że jako widząca uczyłam się i umiałam robić wiele ładnych robótek, których po niewidomemu nie można wykonywać, np. różne hafty. Myślę jednak, że tamte umiejętności w jakiś sposób pomagały mi w przyswajaniu sobie nowych dla mnie technik.

Mam jednak to uczucie, że przede wszystkim w mojej rehabilitacji odgrywała ogromną rolę jakaś nieprzeparta chęć pokonania trudności. Cieszyłam się każdym osiągnięciem, które z kolei pobudzało mnie do nowego wysiłku. W internacie brałam też udział w zajęciach domowych.

Korzystałam z głośnej lektury dobrze dobranych książek, pogadanek ogólnokształcących, śpiewałam w chórze doskonale prowadzonym przez niewidomego  

,

pana Molińskiego, absolwenta szkoły dla organistów w Warszawie.

W roku szkolnym 1920D1921 Matka Czacka postanowiła wykształcić kilkoro spośród wychowanków zakładu na nauczycieli. Ja znalazłam się w ich liczbie. Niestety spadła na mnie nowa klęska życiowa. Zachorowałam na gruźlicę kostno-stawową w kolanie. Leczyłam się, a jednocześnie się uczyłam. W roku 1923 zostałam przyjęta do seminarium nauczycielskiego w Warszawie. Byłam pierwszą w Polsce niewidomą uczennicą średniej szkoły dla widzących (dwaj moi niewidomi koledzy o rok mnie wyprzedzili). Mieszkałam w dalszym ciągu w internacie dla niewidomych przy ul. Polnej. Do szkoły i z powrotem odwoziła mnie przewodniczka.

Dano mi do wyboru: albo uczyć się indywidualnie i co roku zdawać egzamin w seminarium nauczycielskim, albo wstąpić do szkoły jako normalna uczennica. Wybrałam to drugie.

Całkowitym moim wyposażeniem była tabliczka brajlowska i dłutko. Żadnych innych pomocy naukowych nie posiadałam.

Na lekcjach skrzętnie robiłam notatki (na cieniutkim papierze, żeby głośnym stukaniem nie przeszkadzać innym), a w internacie starannie je opracowywałam i przepisywałam. One stanowiły zasadniczy materiał do nauki. Korzystałam też z pomocy lektorek. Z przedmiotami humanistycznymi i pedagogicznymi nie miałam żadnych trudności. Do matematyki miałam zwykle korepetytorkę, która również pomagała mi przy pewnych działach fizyki i chemii. Co do geografii, to muszę przyznać, że uczyłam się jej werbalnie. Nie było jeszcze wówczas żadnych map ani globusów wypukłych. Pewną pomocą w tej dziedzinie były wspomnienia wzrokowe i wspierająca się na nich wyobraźnia. Dbałam

o to, abym nigdy w żadnym przedmiocie nie miała najmniejszych zaległości.

Na ogół personel nauczycielski traktował mnie normalnie jak każdą uczennicę. Raz jednak musiałam się upomnieć o swoje prawa. W pierwszych trzech latach nauczycielka matematyki skrupulatnie sprawdzała moje wiadomości i zachęcała, bym się zawsze w razie potrzeby zwracała do niej o pomoc. W ciągu dwu ostatnich lat matematyki uczyła już inna osoba. Nigdy mnie nie pytała, a na okres wystawiła stopień. Nie mogłam się z takim postępowaniem zgodzić. Poszłam więc do niej, przedstawiłam sprawę i poprosiłam o przepytanie całego materiału. Odtąd jej stosunek do mnie całkowicie się zmienił. Owszem, nawet zadawała sobie trud, przygotowując dla mnie wypukłe wykresy i posługując się nimi indywidualnie udzielała mi objaśnień.

Szkoła nie posiadała gabinetów przedmiotowych, ale korzystała z pracowni fizycznej, chemicznej jak również z akwarium i terrarium ogólnoszkolnych. Nauczyciele przyrody zwracali wielką uwagę, abym z tych pomocy w pełni korzystała.

Moje stosunki z koleżankami układały się bardzo dobrze. Bywało jednak i tak, że kiedy najbardziej potrzebowałam pomocy, nikogo nie było i przeciwnie D naraz kilka ofiarowywało mi swoje usługi, co niekiedy bywało dla mnie kłopotliwe.

Co do mnie to raczej miałam postawę wyczekującą, nigdy nie narzucałam się nikomu. Każdą pomoc i usługę przyjmowałam z wdzięcznością, nie wymagałam dla siebie szczególnych względów i z zasady swoimi problemami nie zajmowałam nikogo. Widocznie moim widzącym koleżankom nie ciążyła moja ślepota, bo kiedy po wielu latach odwiedziło mnie kilka z nich w Laskach, przy zetknięciu się z młodzieżą wyrażały zdziwienie, że niewidomi z taką swobodą wykonują różne

czynności. Przypomniałam im, że przecież przez całe pięć lat byłam z nimi. A na to odpowiedziała mi jedna z nich: „bo my ciebie nie uważałyśmy za niewidomą”. Muszę przyznać, że pochlebiło mi to oświadczenie.

Przy seminarium była tzw. ćwiczeniówka, czyli po prostu klasy szkoły podstawowej. Każda seminarzystka w ostatnim roku przeprowadzała tam parę lekcji. Mnie wypadła klasa piąta. Miałam wielką tremę, ale oceniono moje lekcje na „bardzo dobrze”-

Czas nauki w seminarium nauczycielskim to jeden z piękniejszych okresów mojego życia. Seminarium Nauczycielskie Sióstr Zmartwychwstanek dało mi dużo. Poziom nauki był wysoki. Dbano o kulturalne i towarzyskie wyrobienie. Rozszerzyły się moje horyzonty myślowe, a praca pedagogiczna stała się dla mnie bardzo bliska, miałam wiele zapału i woli służenia niewidomym dzieciom.

Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że ogólna znajomość metodyki poszczególnych przedmiotów i zasad dydaktycznych była dla mnie ważnym wprowadzeniem do pracy w szkole specjalnej, lecz nie czułam się do niej gruntownie przygotowana. Wiedziałam, że aby wywiązać się dobrze z zadania, będę musiała różne braki nadrobić własną solidną pracą. I tak było istotnie.

W czasie pierwszych wakacji po maturze przygotowałam dwie widzące dziewczynki do egzaminu w seminarium dla przedszkolanek D późniejsze wychowawczynie naszego przedszkola.

Praca w szkole wymagała ode mnie stałego, wytrwałego i rzetelnego podnoszenia swoich kwalifikacji. Musiałam wielu rzeczy z trudem się dopracować, żeby moi uczniowie mogli z nich prawdziwie korzystać. Toteż nie żałowałam czasu i wysiłku, ażeby każdą lekcję jak najstaranniej i wszechstronnie opracować.

Ukończenie Państwowego Instytutu Pedagogiki  

Specjalnej powiększyło moje wiadomości teoretyczne z zakresu psychologii niewidomych. W tym czasie zaznajomiłam się z metodą „ośrodków pracy”, tak żarliwie propagowaną przez prof. Marię Grzegorzewską, i w młodszych klasach ją stosowałam.

Mój zmysł obserwacji uczniów w różnych sytuacjach zaostrzył się i chyba w jakiś sposób rozwinął w czasie pisania pracy dyplomowej. Tematem jej było opracowanie sylwetek uczniów. Tak się złożyło, że daną klasę prowadziłam przez pięć lat, więc materiału było sporo.

W swojej praktyce nauczycielskiej uczyłam we wszystkich klasach szkoły podstawowej. W końcowych latach mojej pracy miałam już tylko język polski w wyższych klasach szkoły podstawowej i w pierwszej klasie szkoły zawodowej.

Przez wiele lat uczyłam przeważnie w średnich klasach szkoły podstawowej takich przedmiotów jak: język polski, historia, przyroda, geografia i śpiew.

Nie było wówczas śpiewników brajlowskich, nie było magnetofonów, które tak ogromnie ułatwiają naukę tego przedmiotu. Przede wszystkim sama musiałam się nauczyć muzykografii brajlowskiej. Przyswoiłam sobie ją dzięki prof. Wł. Bielajewowi.

Przy pomocy lektorki wybierałam ze śpiewników czarno drukowych utwory. Następnie przepisywałam je w brajlu. Potem za pomocą kamertonu lub klawiatury uczyłam się na pamięć i dopiero z kolei uczyłam tego dzieci. Lubiłam śpiew wielogłosowy, więc choć kosztowało mnie to dużo pracy, miałam zawsze repertuar dość bogaty i ciekawy. Po latach pracy doszło do tego, że sforsowałam sobie struny głosowe. Wprawę w pisaniu i odczytywaniu nut zdobywałam razem z uczniami, prowadząc z nimi naukę solfeżu.

Bardzo też dużo czasu i pracy pochłaniały mi lekcje

geografii. Jak to już wyżej wspomniałam, sama tego przedmiotu uczyłam się werbalnie. Nie mogłam oczywiście dopuścić do tego, ucząc innych. Przez dłuższy czas szkoła nie posiadała dostatecznej ilości i rodzajów map plastycznych, nauczyciel sam musiał je przygotowywać. Wspólnie z moją lektorką sporządzałyśmy różne pomoce geograficzne.

W miarę upływu czasu nasza szkoła wzbogacała się

o różne pomoce naukowe, ale druga wojna światowa do szczętu zniszczyła cały wieloletni dorobek. Po wojnie trzeba było zaczynać wszystko od początku. Pozostało jednak zdobyte doświadczenie. W czasie okupacji przez rok uczyłam w Żułowie widzące dzieci pracowników folwarcznych historii Polski.

Gdy wróciłam do Lasek D w trudnych warunkach lokalowych (budynki szkolne uległy częściowemu zniszczeniu), ograniczana narzuconym przez Niemców programem, w klimacie zastraszenia i przygnębienia, nierzadko pod świszczącymi pociskami D uczyłam te dzieci, którym się udało do Lasek wrócić.

Już po wojnie (nie pamiętam, w którym roku) opracowałam metodę kreślenia i obliczania wysokości terenu na podstawie poziomic. Szczegółowy opis tej metody wraz z kropkowanym wykresem poziomic konkretnego wzgórza oraz globusem wykonanym w klasie, zaznaczoną siatką geograficzną, a także z kompasem (każdy uczeń robił dla siebie kompas w klasie), szkoła wysłała na wystawę, urządzoną przez Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej.

Z dużą też pasją uczyłam przyrody. Dzięki Matce Czackiej, która należycie doceniała rolę niewidomego nauczyciela i nie szczędziła żadnej potrzebnej pomocy, można było lekcje odbywać również poza klasą, w naturalnym środowisku, gdy wymagał tego temat.

Wielokrotnie moje lekcje wizytowała prof. Maria

Grzegorzewska. Była zawsze bardzo życzliwa, a swoim pozytywnym stosunkiem dodawała bodźca do pracy. Wizytacje szkolnych władz państwowych zazwyczaj dla mojej pracy wypadały korzystnie.

Gdy przebiegam myślą lata mojej pracy w szkole, wydaje mi się, że naprawdę mogę powiedzieć, iż swoim uczniom dałam z siebie wszystko, na co mnie tylko było stać.

Uważam, że w szkolnictwie specjalnym nauczyciel niewidomy, dobrze przygotowany do zawodu i sumiennie wykonujący swoje obowiązki, jest po prostu nieodzowny i niezastąpiony. Oczywiście najlepsze kwalifikacje, choć koniecznie potrzebne, nie wystarczają. Tak jak w każdym zawodzie, a tu specjalnie, ważną rolę odgrywa osobowość wychowawcy D nauczyciela.

Od kilku lat zajmuję się rozszerzaniem i pogłębianiem wiedzy tyflologicznej. Swoje własne doświadczenia i nabyty wiadomości z tej dziedziny systematycznie lub w miarę potrzeby przekazuję młodemu personelowi...

Na marginesie pragnę jeszcze dodać, że lektura uwydatniająca różne postawy ludzi niewidomych jest bardzo pożyteczna, bo niezależnie od wieku D pomaga w samokontroli, wymagającej przeważnie w jakimś stopniu ciągłej psychoterapii oraz ogólnej samorehabilitacji. Wydaje mi się, że taka jest prawda specyfiki niewidomego we współżyciu z innymi ludźmi.  

 Zofia Gabrysiak   

 

Fragment książki: "Ciemność przezwyciężona"  

Wyd. "Iskry" Warszawa 1975