„zawsze redaktor”
Zawsze w otwarte karty Józef Szczurek
Czytelnicy naszego czasopisma, nie tylko ci starsi, ale i młodzi, dobrze znają Stanisława Żemisa - działacza, publicystę, nauczyciela. Jego artykuły zamieszczane są na łamach „Pochodni” od ponad dwudziestu pięciu lat ponadto pisał do bardzo wielu innych czasopism o zasięgu ogólnopolskim, przeznaczonych dla ludzi widzących. Stanisław Żemis jest także autorem trzech książek: „Sytuacja mieszkaniowa rodzin robotniczych na osiedlu TOR na Kole”, „Człowiek niewidomy” i „Podręcznik dla samouków” (ta ostatnia pozycja ukazała się w brajlu). W końcu kwietnia bieżącego roku Stanisław Żemis obchodził siedemdziesięciopięciolecie urodzin. Z tej okazji gratulacje i życzenia złożyło mu dziesiątki przyjaciół i delegacje różnych urzędów i instytucji, między innymi: ministra leśnictwa (który przyznał mu Medal Zasłużonego dla Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego), „Społem”, Ligi Ochrony Przyrody, Polskiego Towarzystwa Leśnego. Były także delegacje od wojewody siedleckiego i prezydenta miasta Siedlec. O jubileuszu pamiętali niewidomi. Delegacji Okręgu warszawskiego przewodniczył prezes Dobrosław Spychalski. Nestorowi naszych działaczy wizytę złożyła także delegacja Zarządu Głównego PZN z prezesem Jerzym Skowrońskim. A oto nieco jubileuszowych wspomnień Stanisława Żemisa. „Wcześnie umarli mi rodzice. Nawet ich nie znałem. Wychowywałem się w różnych domach u mojej rodziny na wsi lubelskiej. W dzieciństwie dużo i ciężko pracowałem. Do mnie należały takie zajęcia, jak: rąbanie drewna, zbieranie chwastów dla bydła i rozmaite czynności gospodarskie. Pasłem także krowy. Cały czas spędzany na pastwisku wykorzystywałem na czytanie książek i podręczników. Umówiłem się z moją nauczycielką, która mi bardzo dużo pomagała, że mogę do niej przychodzić, kiedy tylko znajdę trochę czasu. Przepytywała mnie z materiału, którego uczyłem się z podręczników. Szkołę powszechną skończyłem w Zakrzówku Lubelskim, a do gimnazjum uczęszczałem w niedalekim Kraśniku. Po zdobyciu świadectwa dojrzałości przeniosłem się do Kozienic, a następnie po roku do Warszawy. Tutaj, dzięki poparciu senatora Stanisława Poznera, dostałem się na Kursy Nauczycielskie im. Wacława Nałkowskiego, których dyrektorem był znakomity pedagog Władysław Spasowski. Tutaj też poznałem innych wybitnych pedagogów, jak Helena Redlińska, Maria Grzegorzewska i Janusz Korczak. Spasowski wywarł na mnie, tak zresztą, jak i na innych uczniach, olbrzymie wrażenie. Zaszczepił w nas bakcyla socjalizmu, przekonał, że jest to jedynie słuszny kierunek marszu. Po ukończeniu kursów pracowałem jako nauczyciel, najpierw w Pruszkowie pod Warszawą, a następnie w Łomiankach. Chciałem jednak dalej się uczyć, poszedłem więc na wyższy kurs nauczycielski, wybierając kierunek przyrodniczo - geograficzny. Po jego ukończeniu zostałem zatrudniony w Legionowie pod Warszawą. Lubiłem zawód nauczyciela, lubiłem pracę z młodzieżą. Organizowałem dla niej rozmaite wycieczki, w czasie których najłatwiej się zbratać. Niestety, trwało to niedługo, zaledwie kilka miesięcy. Za moje lewicowe przekonania polityczne wysłano mnie na komisje lekarską, która orzekła 51 procent niezdolności do pracy, co wystarczyło, aby człowieka zwolnić. Odwołałem się do drugiej komisji, ale stwierdziła u mnie już 69 procent niezdolności. Musiałem odejść. Będąc członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego, należałem do grupy lewicowej, występującej przeciw Zarządowi Głównemu, a przede wszystkim tym jego przedstawicielom, którzy nie chcieli walczyć o poprawę sytuacji materialnej i moralnej nauczycieli w Polsce. Usunięto mnie więc i z tej organizacji. Było to w roku 1932. Znowu wróciłem do Warszawy, na Żoliborz. Tu zostałem kierownikiem pierwszej w Polsce szkoły świeckiej Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Na tym stanowisku pracowałem około trzech lat. Udało mi się bardzo wiele zrobić. Po odejściu stamtąd, pracowałem w Instytucie Spraw Społecznych, jako pracownik naukowy. Znowu podjąłem studia, tym razem w Wolnej Wszechnicy. Jednocześnie pracowałem w tak zwanej opiece społecznej. Chodziłem po domach ludzi potrzebujących pomocy i przeprowadzałem wywiady społeczne. Napatrzyłem się wtedy życia, ludzkiej nędzy. Chodziłem po całej Warszawie, z wyjątkiem Pragi. Potem zaangażowało mnie Towarzystwo Osiedli Robotniczych, które wybudowało w Warszawie na Kole jedno z największych osiedli mieszkaniowych dla robotników. Do moich zadań należała realizacja przydziału mieszkań. Następnie powierzono mi funkcje kierownika pracy społeczno - wychowawczej. W przedwojennej Warszawie istniał olbrzymi głód mieszkaniowy, który najbardziej dokuczał klasie robotniczej, bo nie budowano małych mieszkań, które, jak wiadomo, przeznaczone są dla rodzin ubogich, a więc nie mających stałego źródła utrzymania. Takie rodziny były złymi płatnikami. Grupa lewicowych działaczy domagała się, aby państwo włączyło się do budowy małych mieszkań. Przeprowadziliśmy odpowiednie badania, którymi kierowałem, co potem pozwoliło mi napisać na ten temat wartościową społecznie książkę. Najbogatszą warstwą mieszkańców osiedla na Kole byli tramwajarze. Robotnicy fabryczni zarabiali znacznie mniej. W Towarzystwie Osiedli Robotniczych pracowałem do 1939 roku. Zwolniono mnie na żądanie Komisariatu Rządu na miasto stołeczne Warszawę, zresztą z bardzo ładną „laurką”: „Tam, gdzie działa Stanisław Żemis, Komisariat Rządu nie bierze odpowiedzialności za spokój w tej dzielnicy”. Warto dodać, że właśnie na Woli sanacja przegrała wybory do Sejmu i do władz miejskich. Bronił mnie dyrektor Towarzystwa Osiedli Robotniczych - Jan Strzelecki, wybitny działacz okresu przedwojennego. Nie pomogło, musiałem odejść. Dyrektor Strzelecki postarał mi się jednak o pracę w Radomiu, gdzie w czerwcu 1939 roku objąłem stanowisko naczelnika wydziału oświaty w zarządzie miejskim. Niebawem znów musiałem zmienić pracę. Popadłem w ostry konflikt (pobiłem się) z moim szefem Niemcem. Zwróciłem się wówczas do związku „Społem”. Przy poparciu Stanisława Szwalbego (dziś emerytowany wicemarszałek Sejmu) przyjęto mnie na Kurs Sekretarzy Rad Okręgowych „Społem” w Warszawie. Po jego ukończeniu wyjechałem do Łukowa, gdzie pracowałem przez dłuższy czas w spółdzielczości. To była bardzo dobra praca, ruchliwa, żywa. W każdej wsi staraliśmy się założyć spółdzielnię. Placówki te przyczyniały się do nie tylko do lepszego zaopatrzenia ludności, ale spełniały rolę wychowawczą. W każdej spółdzielni był trzyosobowy zarząd, kilkunastoosobowa rada nadzorcza i ci ludzie, prowadząc spółdzielnię, uczyli się pracy społecznej. „Społem” postanowiło przygotować jak najwięcej działaczy gospodarczych i społecznych dla Polski powojennej. Nikt przecież nie wątpił, że hitlerowskie Niemcy wojnę przegrają i że po jej zakończeniu musimy mieć jak najwięcej wyrobionych działaczy. Potem na krótko przeniesiono mnie do Skierniewic, a następnie do Siedlec. Tu przez rok pracowałem jeszcze w spółdzielczości, a po wyzwoleniu miasta wybrano mnie na prezydenta Siedlec. Na tym stanowisku pracowałem przez kilka miesięcy. Utrzymywałem bliskie kontakty z rządem w Lublinie, znałem tam prawie wszystkich działaczy. W tym czasie wpadło mi w ręce jedno z ówczesnych czasopism „Gazeta Lubelska”, w której wojewoda lubelski, dzielny partyzant z czasów okupacji, Kazimierz Sidor, wydał zarządzenie, dotyczące odbudowy zniszczonej w czasie wojny wsi polskiej. Widział to bardzo prosto. Wziąć drewno z lasów państwowych, zwieźć sprzężajem i tworzyć grupy budowlane, które będą odbudowywały wieś. Jak to przeczytałem, niezmiernie się oburzyłem. Natychmiast napisałem list do Bolesława Bieruta, którego zresztą dobrze znałem jeszcze z okresu przedwojennego, wykazując, że jest to zarządzenie szkodliwe, że lasy się zniszczy, a wsi nie odbuduje, że do odbudowy wsi trzeba przystąpić a sposób planowy, stosując materiały inne, zastępcze, a jednocześnie bardziej trwałe niż drewno. W wyniku mojej interwencji zarządzenie wojewody zostało cofnięte. W krótkim czasie dostałem wezwanie do Lublina i Bolesław Bierut oświadczył mi, że zostałem mianowany naczelnym dyrektorem lasów państwowych, co wówczas równało się randze ministra. Odpowiedziałem, że nie mogę się zgodzić, bo chociaż las bardzo lubię, to na gospodarce i administracji leśnej się nie znam. A na to tow. Bierut: „Czy myślicie, że my o tym nie wiemy? Będziecie mieli setki fachowców, inżynierów, którzy będą pomagać, radzić, ale jeśli ktoś potrafi tak jak wy pisać o lesie, to na pewno potrafi go strzec, bronić”. I tak przez prawie rok byłem naczelnym dyrektorem lasów państwowych. Wtedy to przeprowadziliśmy kilka zasadniczych reform, jak upaństwowienie lasów prywatnych, powołanie Ministerstwa Leśnictwa, połączenie gospodarki leśnej z przemysłem drzewnym. W 1942 roku wstąpiłem do Polskiej Partii Robotniczej, która wtedy właśnie powstała. Nasze mieszkanie w Łukowie było punktem kontaktowym dla działaczy politycznych. Do nas przychodziła „bibuła” z Warszawy. Rozprowadzaliśmy ją dalej. Przyjeżdżali przedstawiciele PPR z Warszawy i Lublina, odbywały się zebrania. Bezpośrednio w walkach nie brałem udziału, gdyż już wtedy miałem bardzo krótki wzrok - z daleka nie mogłem odróżnić wermachtowca od gestapowca. Na mnie, a także na moją żonę były wyroki śmierci, wydane przez Narodowe Siły Zbrojne. Organizacja ta na Podlasiu miała znaczne wpływy. Członek NSZ, któremu powierzono wykonanie wyroku, podszedł do jednego z sąsiadów i powiedział, że on Żemisów nie ruszy i nie da im włosa z głowy zdjąć. Ten właśnie sąsiad wiadomość o wyroku przekazał nam. Nie było innej rady - z Łukowa trzeba było wyjeżdżać natychmiast”. Długo jeszcze można by snuć wspomnienia z tak bogatego życia. Niestety, zasady obowiązujące publikacje prasowe nie bardzo na to pozwalają. Powiedzmy więc tylko w bardzo dużym skrócie, że po wojnie Stanisław Żemis pracował w kilku instytucjach, reaktywował Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci i przez długi czas był jego prezesem. Zainicjował utworzenie Chłopskiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, odbudowywał spółdzielczość. Państwo Żemisowie wychowali dwu synów, z których jeden również jest nauczycielem. W 1950 roku Stanisław Żemis stracił wzrok. Dla człowieka prowadzącego tak intensywne życie był to olbrzymi cios. Przez kilka miesięcy przebywał w zakładzie w Laskach, ucząc się brajla, poznając zasady życia po niewidomemu. Później pracował jako zastępca dyrektora Domu Kultury na Żoliborzu, a następnie w Warszawskim Oddziale Polskiego Związku Niewidomych. Był organizatorem Biblioteki Centralnej i brajlowskich bibliotek terenowych. Przez długie lata należał do władz centralnych PZN, zawsze bardzo czynny. Stanisław Żemis nigdy nie ukrywał swojego stanowiska, przekonania, nawet wtedy, kiedy jego ujawnienie groziło bardzo nieprzyjemnymi konsekwencjami i jak to się mówi, „zawsze grał w otwarte karty”. Zaraz po utracie wzroku rozpoczął, jak już wspomnieliśmy na początku, bardzo intensywną działalność publicystyczną, głównie w trzech dziedzinach - pedagogika, spółdzielczość i tyflologia. W latach 1965 - 1966 był redaktorem naczelnym czasopism brajlowskich, pełniąc tę funkcję społecznie. W tym to czasie przyczynił się walnie do powstania „Pochodni” w czarnym druku, poświęcając temu zagadnieniu bardzo wiele zabiegów organizacyjnych. Mimo podeszłego wieku, Stanisław Żemis do dziś jest aktywny, utrzymując liczne kontakty z naukowcami i działaczami, oczywiście nie tylko spośród niewidomych. Jest założycielem i prezesem Koła Uczniów Władysława Spasowskiego. Cieszy się bardzo dużym zaufaniem władz państwowych. Za swe liczne zasługi otrzymał dziesięć odznaczeń państwowych, a wśród nich: Zasłużony Nauczyciel Polski Ludowej, Sztandar Pracy II Klasy, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, Złoty Krzyż Zasługi i inne. Ponadto Stanisław Żemis otrzymał wiele medali i odznak społecznych i resortowych. W imieniu wszystkich niewidomych i ich przyjaciół życzymy mu dużo jeszcze lat aktywnej działalności i pełnego zadowolenia.
Pochodnia Lipiec 1977
Odszedł pedagog i publicysta, Stanisław Żemis, W wieku 76 lat, 1 grudnia ubiegłego roku, zmarł Stanisław Żemis- wybitny niewidomy działacz społeczny, pedagog i publicysta. Jeszcze niedawno, bo w kwietniu 1977roku, z okazji 76 rocznicy Jego urodzin, przedstawiciel naszej redakcji rozmawiał ze Stanisławem Żemisem o jego twórczym i do końca bardzo aktywnym życiu, o pracy w wielu dziedzinach działalności państwowej i społecznej. Wynikiem tego spotkania był obszerny artykuł poświęcony Stanisławowi Żemisowi- zamieszczony w lipcowym numerze naszego czasopisma z ubiegłego roku. Teraz już nie ma Go wśród nas. Pozostały jedna idee, którym Stanisław Żemis był wierny: niezwykła uczciwość, bezkompromisowość w każdej sytuacji życiowej, szacunek dla człowieka i chęć niesienia mu pomocy, bezinteresowność i żarliwość w pracy społecznej. Pozostały również setki jego artykułów, dotyczących problematyki niewidomych, zagadnień oświatowych, pedagogicznych i spółdzielczych. Pozostali także liczni jego przyjacielE, w których pamięci będzie żył długo. Pogrzeb Stanisława Żemisa odbył się 7 grudnia na cmentarzu powązkowskim w Warszawie. Nad trumną przemawiali przedstawiciele Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Ministerstwa Leśnictwa i Rolnictwa, Zarządu Głównego PZN i inni Jego przyjaciele. Grób pokryły liczne wieńce. Pochodnia luty 1979
DRUGĄ ROCZNICĘ ŚMIERCI STANISŁAWA ŻEMISA Jaki był? gdy raz coś postanowił, musiał doprowadzić to do końca. Odważny nigdy nie bał się wyrażać swoich myśli, przekonań, poglądów, nawet wtedy, gdy wiedział, że konsekwencje tego mogą być groźne. Człowiek niezwykłego entuzjazmu i optymizmu, choć nieobce mu były silne okresy depresji, zwłaszcza że nie brakowało w jego życiu ku temu powodów. Wybitny pedagog, rozmiłowany w swej pracy. Stosował nowoczesne metody nauczania, osiągając znakomite efekty. Silna indywidualność, nie poddająca się żadnym dyscyplinom. * l grudnia mija druga rocznica śmierci wybitnego działacza ruchu niewidomych D Stanisława Żemisa. Ponieważ artykuł biograficzny o jego życiu i działalności drukowaliśmy swego czasu w "Pochodni" (lipiec 1977 rok), dziś opowiemy o nim nieco inaczej. Jaki był? D W życiu, na co dzień, jaki miał stosunek do ludzi, pracy, spraw, którymi się zajmował... Niech ta wspaniała postać jeszcze raz ożyje we wspomnieniach bliskich mu ludzi. Mówi przyjaciel Jan Kaniowski: a„Spotkaliśmy się w Kole Spasowiaków, którego założycielem i pierwszym prezesem był wła- śnie Stanisław Żemis, a było to w roku 1927. Ja byłem członkiem zarządu koła i stąd nasza znajomość, która z czasem przerodziła sią w przyjaźń. Mój zwierzchnik był wtedy nauczycielem w Łomiankach i cieszył się ogromnym autorytetem. Nie raz w czasie naszej wspólnej pracy wprawiał mnie w podziw swoją śmiałą, nieugiętą postawą w stawianiu różnych spraw. A trzeba wspomnieć, iż były to czasy kryzysu gospodarczego w Polsce. Dotknął on również oświatę D znacznie pogorszyły się warunki pracy nauczycieli, obniżano im pensje, ponad milion dzieci było poza szkołą. I właśnie Koło Spasowiaków (Żemis był swego czasu uczniem wybitnego pedagoga Władysława Spasowskiego) walczyło z tymi niekorzystnymi skutkami sytuacji gospodarczej, dlatego też nasza działalność w tym okresie uważana była za komunistyczną, wywrotową, co bardzo nie podobało się władzom. Rozpoczęła się więc nagonka w prasie, zwłaszcza endeckiej, na Koło Spasowiaków i w jej efekcie w 1932 roku rozwiązano je. Byliśmy w tym czasie jednocześnie członkami Związku Nauczycielstwa Polskiego, więc po rozwiązaniu Koła Spasowiaków rozwinęliśmy i na tym polu aktywną działalność. Walczyliśmy o szkołą świecką, powszechność oświaty, podniesienie rangi zawodu nauczyciela. Jednak nasze lewicowe przekonania nie spodobały się również ówczesnym władzom ZNP, więc usunięto nas ze Związku, a Żemisa zwolniono z posady nauczyciela. Ponieważ jednak przepracował w tym zawodzie już 6 lat i był tzw. nauczycielem stałym, nie można go było zwolnić bez ważnych powodów. Aby umotywować swą decyzją, powołano go na komisją lekarską, która stwierdziła, że ma słaby wzrok i nie nadaje sią do wykonywania tego zawodu. Otrzymał wtedy niewielką rentą. Wkrótce jednak został kierownikiem pierwszej w Polsce szkoły świeckiej Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na Żoliborzu. Lecz po kilku latach i z tej szkoły został zwolniony i musiał ponownie szukać pracy. Zdobył więc kwalifikacje pracownika kulturalno-oświatowego i rozpoczął pracą w nowo powstałym na Kole Towarzystwie Osiedli Robotniczych. Ale i to nie trwało długo D znów nie spodobały się jego przekonania. Przeniósł się do Radomia, gdzie pracował jako kierownik wydziału oświaty w Zarządzie Miejskim. Potem jeszcze był Łuków, Skierniewice, Siedlce. I tak nasze kontakty urwały się. Spotkaliśmy się dopiero po wojnie, znów jako organizatorzy i działacze tym razem Towarzystwa Pedagogicznego im. W. Spasowskiego. Należało do niego wiele wybitnych osobistości o lewicowych przekonaniach, a Żemis został jego prezesem. Towarzystwo miało na celu utrwalenie w świadomości nauczycieli Zdobyczy powojennej rewolucji, w wyniku której ukształtował sią w naszym kraju ustrój socjalistyczny. W 1950 roku, kiedy nowy ustrój okrzepł, Towarzystwo straciło rację bytu i przestało istnieć. W dziewięć lat później Stanisław Żemis znów organizuje Koło Uczniów Spasowskiego, które istnieje do dziś. Po raz trzeci też zostaje jego prezesem. Miało ono na celu spopularyzowanie postaci i idei tego wybitnego pedagoga i cel ten osiągnęło D wydano kilka książek Spasowskiego, mnóstwo artykułów, organizowano różne spotkania. Animatorem tej działalności był właśnie Stanisław Żemis. To on potrafił mobilizować nas wszystkich do pracy, zachęcać do coraz to nowych akcji i poszukiwań. Pracą Koła zresztą interesował się do ostatnich dni życia. Jeszcze W przeddzień śmierci, gdy odwiedziłem go w szpitalu, pytał o Spasowiaków... I tak rozstaliśmy się. Jednak mój wierny przyjaciel pozostanie na zawsze w mej pamięci, gdyż nigdy nie sprzeniewierzył się naszej przyjaźni, bowiem jak rzadko kto potrafił cenić bliskich mu ludzi". Inny jego przyjaciel, Stanisław Madej., zetknął się z nim bliżej już jako z ociemniałym, kiedy to wspólnie tworzyli zręby dzisiejszej organizacji niewidomych: "Pierwszy raz spotkałem rodziną Żemisów w 1945 roku w Łodzi, w szkole TPD, do której uczęszczali moi synowie, a której dyrektorem była żona Stanisława Źemisa. Drugie nasze spotkanie miało miejsce w 1952 roku, już w Warszawie, w Polskim Związku Niewidomych. Był świeżo po utracie wzroku i dużo opowiadał mi o swej tragedii. Ponieważ byłem wtedy wiceprezesem Zarządu Głównego PZN, więc i jego wciągnąłem do pracy społecznej, by szybciej mógł zapomnieć o tym, co przeżył. Najważniejszym problemem w początkowym okresie działalności Związku była produktywizacja niewidomych. Słowa "rehabilitacja" jeszcze wówczas nie znano. Niektórzy sądzili, że porywamy się z motyką na słońce D jak to, niewidomy i może pracować? Źemis był pedagogiem, więc jego rady i doświadczenie często były pomocne w ustalaniu kierunków pracy ówczesnego Zarządu Głównego. Miał ostry język i potrafił odważnie mówić to, co myśli, był więc negocjatorem w rozmowach z przedstawicielami władz, zwłaszcza gdy chodziło o sprawy trudne. Ceniono go na każdym stanowisku pracy D tworzył Centralną Bibliotekę PZN oraz sieć jej placówek w terenie. Dużo pisał D artykułów, książek i często konsultował się ze mną w różnych sprawach. Nasza przyjaźń przetrwała do ostatnich dni jego życia". Mówi Stanisława Żemisowa: "Zanim zostałam żoną, byłam najpierw jego uczennicą. Mój mąż nie był przeciętnym nauczycielem, Cieszył się wśród uczniów ogromnym autorytetem. Stosował, jak na ówczesne czasy, nowoczesne metody nauczania, metody poglądowe, które działały na wyobraźnię. Nigdy też nie robił klasówek, a wyniki nauczania sprawdzał poprzez sposób wykonania przydzielanych uczniom zadań. Brał czynny udział w życiu młodzieży organizował to życie, wciągając do pracy innych nauczycieli.. . Jego mieszkanie było zawsze otwarte dla uczniów. Pedagog i przyrodnik z zamiłowania. Cała jego osobowość wyrażała się w pracy społecznej, w -niej się sprawdzał i ona była treścią jego życia. Umiał pozyskiwać dla niej wielu współpracowników i entuzjastów". Panie Stanisławie, pozostał Pan także i w moich wspomnieniach jako troskliwy szef (w latach 1965-68 był społecznym redaktorem naczelnym wydawnictw brajlowskich), dobry, życzliwy człowiek, pamiętający o tych, których lubił. Ośmielam się cząstkę Pana sympatii przypisać i swojej osobie. Zawsze wzruszały mnie Pana życzenia imieninowe, składane co roku i fakt, że pamiętał Pan, mimo tylu spraw, przyjaciół i znajomych nawet o tak drobnych faktach, jak czyjeś osobiste święto. Pisząc te wspomnienia na chwilę zapomniałam, że Stanisław Żemis odszedł od nas na zawsze. Nie wiem, czy zdołałam w tym artykule oddać choć częściową prawdę o tej skomplikowanej osobowości. Tajniki natury ludzkiej nie dadzą się jednak poznać do końca nawet najbliższym. Proszę mi więc wybaczyć niedoskonałość pióra w kreśleniu postaci tego nieprzeciętnego człowieka. GRAŻYNA WOJTKIEWICZ Pochodnia grudzień 1980
Ostatnia lektorka
W kwietniu bieżącego roku przypada siedemdziesiąta dziewiąta rocznica urodzin zmarłego przed dwoma laty wybitnego działacza ruchu niewidomych - Stanisława Żemisa. Z tej okazji publikujemy wspomnienie jego ostatniej współpracowniczki - Jadwigi Dargiewicz. Mogę śmiało powiedzieć, że dużą rolę w moim spotkaniu ze Stanisławem Żemisem odegrał „wiatr od morza”. Może to dziwnie brzmi, ale tak było. Nie miał on naturalnie nic wspólnego z Żeromskim, oprócz tytułu. Taki zbieg okoliczności. W ostatnim tygodniu maja 1973 roku niespodziewany telefon ze Związku Nauczycielstwa Polskiego. - Czy nie pojechałaby pani na wczasy do Mielna od 1 czerwca? I tak znalazłam się w Mielnie. Do pokoju przybyłam jako trzecia do dwóch współmieszkanek, z którymi wkrótce się zaprzyjaźniłam. Wszystkie byłyśmy z Warszawy. Po powrocie utrzymywałyśmy nadal kontakt. Ostatni dzień lipca - telefon: - Jadziu, mam dla ciebie dobrą posadę - sekretarki u niewidomego, świetnie się do tego nadajesz. - Idź do diabła, nie chcę mieć żadnego szefa. Znajoma nie dawała za wygraną, ja jednak twardo się broniłam. Zaproponowałam tę pracę swojej „bezrobotnej” sąsiadce, ale że to osoba młoda, inna praca jej się uśmiechała. Zaczęłam się zastanawiać - renta bardzo mała, jakiś „zastrzyk” przydałby się, no i blisko - pięć minut na piechotę. 3 sierpnia w piątek zadzwoniłam do drzwi nr sto dziesięć. Otworzył mi pan niskiego wzrostu z siwą czupryną, w czarnych okularach, i zaprowadził do swojego gabinetu. Wypytywał, czy umiem pisać na maszynie - niezbyt biegle, ale umiem. Czy znam języki - francuski, tyle, co z gimnazjum. - Wprawdzie mam już kogoś, ale od września teraz żona chora, to może…, no, zresztą dam pani znać telefonicznie. Podałam numer. Jeszcze tego samego dnia był telefon, żebym zgłosiła się w poniedziałek, a po drodze trzeba kupić dwie paczki „Sportów” i „Życie Warszawy”. Przyszłam punktualnie o dziewiątej. Zaczęłam czytać od nekrologów, potem wypadki, program radiowy, później tytuły artykułów, z których pan Żemis wybierał, co czytać. To pierwsze zetknięcie z niewidomym było dla mnie mocnym przeżyciem, zwłaszcza, kiedy zdjął okulary - sądzę, że zrobił to celowo - doznałam szoku. Twarz - maska bez oczu. Opanowałam się jakoś i względnie spokojnie czytałam dalej. Jakie były następne dni? Ciężkie, bardzo burzliwe. Dostałam całą furę kartek z notatkami, pisanymi nie tą samą ręką. Nie wiadomo było, co po czym następuje. Przewracam, szukam, staram się znaleźć jakiś sens - nie wychodzi, ręce mi drżą. - Czemu pani nie czyta?... zniecierpliwiony głos obezwładniał mnie do reszty. - Bo nie mogę znaleźć … - Przecież musi być. Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca. Szef zaczął się irytować, a ja byłam bezsilna, coraz bardziej zdenerwowana, wszystko leciało mi z rąk, łapałam coraz to inną kartkę i już kompletnie nie wiedziałam, co z czym połączyć. Najchętniej uciekłabym najkrótszą drogą, czyli przez okno. A jeszcze do tego gdy skrót „PZN” przetłumaczyłam jako „Polski Związek Nauczycielski” i usłyszałam: „pięknie pani kojarzy”, byłam bliska płaczu. Dyskusja musiała być nader burzliwa, bo w trzecim pokoju usłyszała ją żona pana Żemisa i przyszła mi w sukurs. Wzięła te wszystkie kartki do ręki. - Czego Stachu chcesz od pani - przecież w tym bałaganie zupełnie nie można się połapać. Odetchnęłam z ulgą, ale za to w domu sobie popłakałam i gdyby nie to, że gażę otrzymałam z góry, odeszłabym z miejsca. Byle wytrwać do końca miesiąca - myślałam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ostatniego dnia sierpnia padło pytanie: - Czy chce pani zostać? - A pan - odparowałam - przecież pan jest niezadowolony, ja się nie nadaję. I zostałam. Ale nie mogłam się powstrzymać i palnęłam: - Ale z pana pedagog! Ulżyło mi - a on się serdecznie roześmiał. „Pierwsze koty z płoty”. Lody zostały przełamane, wrócił spokój i wzajemne zaufanie. Praca układała się coraz lepiej, nerwowa atmosfera rozwiała się jak mgła. Zżyliśmy się. W pierwszym roku często wpadałam po południu, żeby poczytać już „nie urzędowo”. Traktowano mnie jak członka rodziny. Było nam ze sobą dobrze. Dyskutowaliśmy na różne tematy, między innymi religijne. Pan Stanisław był człowiekiem niewierzącym, a jestem wierząca. Były więc całe dyskusje na temat życia pozagrobowego, w które ja wierzę. Kiedy usiłowałam pana Stanisława przekonać o tym na podstawie różnych wypadków, które zdarzyły się w moim życiu, usłyszałam: - Wiesz, Jadziu, tak się strasznie martwię, jak ja ciebie poznam, kiedy się tam spotkamy. - Niech się Pan nie martwi, to ja pana poznam, a zresztą pozna mnie pan po głosie. W ostatnim roku czuł się już coraz gorzej i fizycznie i psychicznie. Coraz więcej przyjaciół i znajomych przenosiło się na tamten świat. Kropką nad „i” były przygotowania do uroczystości związanych z setną rocznicą urodzin Władysława Spasowskiego. Był niegdyś uczniem jego i przez pięćdziesiąt lat prezesem Koła Spasowiaków. Bardzo angażował się w to wszystko emocjonalnie. Jeszcze dzień przed zawałem pytał mnie: - Kiedy ja już wreszcie umrę? - Niech się pan nie martwi, panie Stanisławie, śmierć to wielka i sprawiedliwa pani - nikogo nie ominie. Największy kanciarz jej nie oszuka, największy milioner nie przekupi. I po pana, kiedy nadejdzie czas, przyjdzie. I przyszła. Pracowałam z Nim przez pięć lat i cztery miesiące. Został w mej pamięci jako dobry, uczciwy, prawy człowiek. Pochodnia Kwiecień 1981
Przed dziesięciu laty odszedł od nas na zawsze Stanisław Żemis. On także należał do pokolenia pionierów PZN. W okresie międzywojennym spotykały go prześladowania za lewicowe poglądy i działalność, zwłaszcza wśród nauczycieli, w Warszawie i okolicach. Wzrok utracił w pierwszych latach po wojnie. Stosunkowo szybko włączył się do pracy w dziedzinie kultury w Polskim Związku Niewidomych. Dużo pisał. Jego publicystyczne materiały znajdują się w wielu czasopismach i książkach. Społecznie pracował nie tylko w PZN, ale i w innych środowiskach, zwłaszcza wśród nauczycieli. Przez kilkadziesiąt lat był przewodniczącym Koła Spasowiaków. Stanisław Żemis zmarł w wieku 76 lat, w grudniu 1978 roku. Spoczął na Powązkowskim Cmentarzu w Warszawie. Pochodnia listopad 1988
Nauczyciel, społecznik, publicysta Danuta Tomerska Największy wpływ na młodego Zemisa miał wybitny filozof i pedagog - Władysław Spasowski. Był współtwórcą Polskiego Związku Niewidomych, organizatorem Biblioteki Centralnej PZN oraz sieci jej placówek w terenie - Stanisław Żemis, niezwykle ciekawy człowiek, społecznik w każdym calu, z natury, z temperamentu, z ducha. Jego życie było czynem nieustającym. Należy już do tych ludzi, którzy powoli odchodzą w zapomnienie razem z epoką, w której żyli. Urodził się na początku XX w. Osierocony we wczesnym dzieciństwie, nie pamiętał nawet rodziców. Wychowywał się w różnych domach swoich krewnych na lubelskiej wsi. Jak każde wiejskie dziecko w tamtych czasach, musiał od najmłodszych lat pracować i pasać krowy. Zabierał na pastwisko książki i podręczniki i tam się dokształcał, a w wolnych chwilach biegał do nauczycielki, aby przepytała go z przerobionego materiału. I tak udało mu się skończyć szkołę podstawową w Zakrzówku Lubelskim, a później gimnazjum w Kraśniku. Po zdaniu matury dostał się na Kursy Nauczycielskie im. Wacława Nałkowskiego w Warszawie. Tam zetknął się z tak wybitnymi wychowawcami jak Maria Grzegorzewska i Janusz Korczak. Największy jednak wpływ na młodego Żemisa i jego kolegów miał dyrektor tej placówki, Władysław Spasowski. „To on zaszczepił w nas bakcyla socjalizmu i przekonał, że jest to jedynie słuszny kierunek marszu w życiu” - wyznał Żemis po latach. Kochał swój zawód i młodzież Po ukończeniu wyższych kursów nauczycielskich o kierunku geograficzno-przyrodniczym rozpoczął pracę zawodową jako nauczyciel w miejscowościach podwarszawskich - w Łomiankach, Pruszkowie, Legionowie. Kochał swój zawód, a młodzież darzyła go wielką sympatią i uznaniem. Kariera pedagogiczna Żemisa nie trwała długo. Władze szkolne nie tolerowały lewicowych przekonań nauczyciela. Wysłano go na komisję lekarską, która orzekła 69 proc. niezdolności do pracy w szkolnictwie. Po powrocie do Warszawy udało mu się jeszcze otrzymać stanowisko kierownika w pierwszej w Polsce szkole świeckiej - Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Ale po trzech latach musiał definitywnie pożegnać się z zawodem nauczyciela. W 1932 r. usunięto Żemisa ze Związku Nauczycielstwa Polskiego za nieustanną krytykę prac Zarządu Głównego. Stanisław Żemis był człowiekiem niepokornym, był silną indywidualnością nie poddającą się żadnym dyscyplinom. Miał wrażliwość na krzywdę społeczną i na nieposzanowanie godności człowieka. Pragnął przekształcać rzeczywistość, którą uważał za niesprawiedliwą, walczył śmiało i odważnie o słuszne - jego zdaniem - sprawy. Był niewygodny dla ówczesnej władzy, miał opinię człowieka, który wszędzie szerzy zamęt. Życie Stanisława Żemisa składało się z ciągłych przeprowadzek i przymusowych zmian pracy. Był naukowym pracownikiem w Instytucie Spraw Społecznych, potem w Towarzystwie Osiedli Robotniczych na Woli, a następnie w wydziale oświaty w Radomiu. Tam zastała go okupacja niemiecka. Po odpowiednim przeszkoleniu Żemis przerzucił się do pracy w spółdzielczości i w partyzantce, a kolejnymi etapami tej pracy były: Skierniewice, Łuków, Siedlce. Po wyzwoleniu Siedlec wybrano go na prezydenta tego miasta. Kiedyś przeczytał w „Gazecie Lubelskiej”, że miejscowy wojewoda wydał zarządzenie, aby do odbudowy zniszczonych podczas wojny wsi przeznaczyć drzewo, wycinając je z państwowych lasów. Oburzony tym, napisał skargę do Bolesława Bieruta, którego dobrze znał sprzed wojny. W wyniku tej interwencji zarządzenie wojewody zostało cofnięte, a Stanisław Żemis został mianowany przez rząd lubelski naczelnym dyrektorem lasów państwowych, co równało się randze ministra. Życie po utracie wzroku Nie pracował tam długo. W 1950 r. Żemis stracił wzrok i przeżył wielki szok. Przez kilka miesięcy przebywał w Zakładzie w Laskach. Uczył się tam brajla i życia po niewidomemu. Po powrocie do Warszawy podjął pracę zastępcy dyrektora Domu Kultury na Żoliborzu. W 1952 r. Stanisław Madej, ówczesny wiceprezes ZG PZN, wciągnął Żemisa do pracy społecznej w Oddziale Warszawskim Polskiego Związku Niewidomych. Wkrótce powierzono mu zorganizowanie brajlowskiej Biblioteki Centralnej PZN, której został pierwszym kierownikiem, bibliotek terenowych przy okręgach i punktów bibliotecznych. Pragnąc, aby biblioteka stała się dobrze zorganizowaną instytucją, wystąpił do prezydium Zarządu Głównego PZN z wnioskiem o zatrudnienie etatowych bibliotekarzy w placówkach terenowych. Ponieważ jego wniosku nie przyjęto, złożył rezygnację z pracy w geście sprzeciwu wobec prezydium. Nie był już kierownikiem biblioteki, ale przez długie lata należał do władz centralnych PZN. Cechowała go nieugięta postawa w stawianiu różnych spraw. Był człowiekiem niezwykle upartym. Gdy raz coś postanowił, musiał doprowadzić do końca. Upór, inicjatywa, przebojowość wyznaczały zawsze szlak jego życia. Nigdy nie brakowało mu odwagi cywilnej. Był dobrym negocjatorem w rozmowach z przedstawicielami władz, gdy chodziło o sprawy trudne. Zawsze mówił to, co myślał, bez ogródek. A język miał ostry. Czasem ciął słowem jak nożem. Publicysta Łączył swoją działalność społeczną z aktywnością publicystyczną. Napisał setki artykułów, które zamieszczał nie tylko w prasie brajlowskiej, ale i ogólnokrajowej. Wyrażały one jego poglądy na wiele ważnych spraw. Swoje spostrzeżenia i oceny umiał łatwo przelać na papier. Głównie wypowiadał się w trzech dziedzinach: w pedagogice, spółdzielczości i tyflologii. Jest również autorem trzech książek: „Sytuacja mieszkaniowa rodzin robotniczych na osiedlu TOR na Kole”, „Człowiek niewidomy” i „Podręcznik dla samouków” (ta ostatnia pozycja wydana jest w wersji brajlowskiej). W latach 1965-68 Stanisław Żemis był społecznym redaktorem naczelnym wszystkich czasopism brajlowskich i nieperiodyków. A więc przez trzy lata był także moim szefem. Był już wtedy starszym, siwym panem, o szczupłej, niewysokiej sylwetce. Miał Łagodny wyraz twarzy i zawsze nosił ciemne okulary. Wiedząc o jego lewicowych poglądach, obawiałam się, że nowy szef będzie dążyć do usztywnienia polityki wydawniczej. Nic z tych rzeczy. Żemis miał autentyczne przekonania lewicowe, ale nie było w nim ani cienia fanatyzmu. Nie przeceniał swej roli szefa i nie narzucał własnej woli. Prezentował rozsądek i tolerancję. Okazał się człowiekiem sympatycznym, kulturalnym, życzliwym. Zorganizował dla redakcji nieperiodyków jedną z najbardziej sensownych komisji wydawniczych, w której skład wchodzili sami profesjonaliści. Znali się na literaturze i kochali książki. We współpracy z tą komisją wydaliśmy w owym czasie wiele cennych pozycji. Redaktor Żemis przyczynił się bardzo do rozpoczęcia edycji „Pochodni” w druku zwykłym, poświęcając temu zagadnieniu wiele zabiegów organizacyjnych. Pierwszy numer „Pochodni” czarnodrukowej ukazał się w sierpniu 1966 r. Początkowo na powielaczu i w niewielkim nakładzie. Był dobrym człowiekiem Stanisław Żemis, po odejściu z działu wydawniczego, nadal prowadził życie bardzo aktywne. Utrzymywał liczne kontakty z naukowcami i działaczami. Cały czas interesował się pracą Koła Uczniów Władysława Spasowskiego, którego był założycielem i prezesem. Często spędzał popołudniowe godziny w kawiarni w Domu Kultury na Żoliborzu. Miał w tej kawiarni swój stolik, własną filiżankę i łyżeczkę. W tym samym Domu mieści się Biblioteka Publiczna, którą często odwiedzam. Wiele razy przechodząc tamtędy widziałam przez duże okna kawiarni szczupłą, pochyloną nad stolikiem sylwetkę Redaktora, zawsze z nieodłącznym papierosem. Czasem wstępowałam tam, aby się przywitać i pogawędzić. Zawsze witał mnie z dużą radością. Wypytywał o pracę i o wszystkich redaktorów. Ciągle się nami interesował. A ja wyciągałam go na zwierzenia o jego barwnym i skomplikowanym życiu. Lubił wspominać. A w kilka lat później nie było już Stanisława Żemisa w kawiarni. Przy jego stoliku siedział już ktoś obcy. Od tamtej pory zmieniły się układy i nastroje polityczne. Przyszedł czas rozrachunku z mijającą epoką. Odrzucono wiele szacownych przeżytków. Przed napisaniem tego artykułu zajrzałam do encyklopedii, aby sprawdzić notatkę dotyczącą nauczyciela, który wskazał życiową drogę mojemu bohaterowi. Ale w nowej encyklopedii nie znalazłam Władysława Spasowskiego. I nie ma już w Warszawie na Powiślu ulicy jego imienia. Ale tego Stanisław Żemis nie dożył. Zmarł 1 grudnia 1978 r. Jak każdy człowiek, miał Żemis swoje zalety i wady, wiele potknięć i nietrafionych wyborów, ale wiem, że miał jedną niepodważalną zaletę - był dobrym człowiekiem. Pochodnia maj 2004
Pierwszy krok na drodze do kultury - Józef Szczurek Ze zbiorów Centralnej Biblioteki PZN korzysta około 6 tys. niewidomych i słabowidzących osób - tak mówią oficjalne statystyki. Gdy się do tej liczby doda tych, którzy wypożyczają książki w bibliotekach terenowych i publicznych zaopatrywanych przez BC, liczba czytelników może się nawet potroić. W bieżącym roku Biblioteka Centralna PZN święci 60-lecie istnienia. Jubileusz ten wpisuje się pięknymi literami w rozwój kultury i wykształcenia, w najgłębsze duchowe wzruszenia i przeżycia artystyczne dziesiątków tysięcy inwalidów wzroku, dla których przez te wszystkie lata książka była i nadal jest najbliższym przyjacielem. Najważniejsze miejsce Pionierzy naszej organizacji - dr Włodzimierz Dolański, mjr Leon Wrzosek, Józef Buczkowski i inni ofiarni działacze - od pierwszych lat swej twórczej pracy dążyli do powołania biblioteki, jako centralnej instytucji kreującej kierunki i kształty kultury. Jawiła się ona jako podstawowy warunek rozwoju wszelkiej innej działalności w społecznej emancypacji niewidomych. Świadczy o tym fakt, iż zaledwie kilka miesięcy po powstaniu PZN, powołana została do życia Biblioteka Centralna. Narodziła się na początku 1952 roku. Dzięki przychylności władz stolicy, otrzymała pierwszy lokal w Śródmieściu Warszawy przy ulicy Foksal 17. Były już wtedy pierwsze książki i czasopisma wydrukowane jeszcze w ośrodku niewidomych w Gdańsku oraz nowo utworzonym zakładzie tyflograficznym w Warszawie, a także brajlowskie nuty ze szkół poniemieckich. Cele i zadania Pierwszym kierownikiem Biblioteki Centralnej został znany działacz oświatowy - Stanisław Żemis. W okresie międzywojennym pracował jako nauczyciel, jednak po kilku latach został usunięty ze szkoły za lewicowe poglądy. Wtedy znalazł swoje miejsce w bliskim mu ideowo środowisku - Robotniczym Towarzystwie Przyjaciół Dzieci, które rozwijało wszechstronną działalność w Warszawie. Przyjaźnił się z wybitnymi ludźmi epoki - między innymi z Januszem Korczakiem. Towarzystwo organizowało szkoły i przedszkola oraz inne placówki opiekuńcze dla dzieci z rodzin ubogich. Jego zasługą jest stworzenie Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, która wybudowała na warszawskim Żoliborzu całe osiedle domów dla rodzin niezamożnych. W wyniku nieszczęśliwego wypadku, w 1950 r., Stanisław Żemis utracił wzrok. Po wydźwignięciu się z początkowego załamania, włączył się bardzo aktywnie w działalność społeczną PZN. Przewodnia rola Stanisław Żemis reprezentował pogląd, iż placówka, którą kierował powinna mieć charakter instytucji centralnej inspirującej rozmaite nurty w dziedzinie kultury. Powinna sprawować nadzór nad bibliotekami oddziałowymi oraz ściśle współpracować z zakładem wydawniczym PZN, aby mieć wpływ na charakter drukowanych książek i innych publikacji. W grudniu 1952 r., w programowym artykule zamieszczonym w „Pochodni” między innymi, pisał: „W krzewieniu wiedzy i kultury książka jest niezbędnym narzędziem. Za jej pośrednictwem pokolenia pokoleniom i wieki wiekom przekazują swoje doświadczenia, myśli, uczucia. Poprzez książkę mamy możliwość obcowania z najwybitniejszymi przedstawicielami ludzkości. Zarząd Główny przystępuje do organizowania Biblioteki Centralnej Polskiego Związku Niewidomych w Warszawie. Jednym z działów tej biblioteki będzie dział książek i wszelkich materiałów, dotyczących zagadnień niewidomych. Pragniemy w Bibliotece Centralnej zgromadzić możliwie wszystko, co wartościowego napisano w kwestii niewidomych. Pragniemy, aby stała się ona centrum wiadomości o sprawach niewidomych. Będziemy gromadzili materiały zarówno polskie, jak i obce. Drugą częścią biblioteki będą książki rzadziej potrzebne, jak: podręczniki dla młodzieży akademickiej, książki naukowe, które będą dostępne dla wszystkich niewidomych w kraju. Trzeci dział to nuty brajlowskie. Nuty te będziemy wypożyczali do przepisania naszym muzykom i śpiewakom. Ponadto w BC będzie prowadzona biblioteka popularna, beletrystyczna, która obsługiwać będzie niewidomych z Warszawy i, na drodze kompletów wymiennych, te skupiska niewidomych, które nie posiadają bibliotek oddziałowych. Oprócz prowadzenia Biblioteki Centralnej przewidujemy zakładanie bibliotek popularnych przy większych naszych oddziałach. Kierownictwo i instruktaż nad całą akcją biblioteczną Związku będzie sprawowała Biblioteka Centralna”. Szersza działalność oświatowa W lipcu 1956 roku do użytku PZN został oddany gmach na ulicy Konwiktorskiej w Warszawie. Dużą powierzchnię otrzymała Biblioteka Centralna. Od tego czasu mogła w pełni realizować swe rozległe zamierzenia. Dla Stanisława Żemisa wypożyczanie książek było tylko jednym z wielu zadań. Sięgnijmy jeszcze raz do jego publicystycznych rozważań: „Do form masowego oddziaływania należą: 1. Kursy podstawowego nauczania i zespoły dobrego czytania. Trzeba tu wyraźnie odróżnić konkursy, które odbywają się w obecności zaproszonych gości od konkursów wewnętrznych, zamkniętych, w których uczestniczą tylko biorący udział w konkursie i jury konkursowe. Konkursy te powinny być organizowane oddzielnie dla dobrych brajlistów i osobno dla słabszych. Konkursy winny być połączone z nagrodami. 2. Wieczór książki - może to być impreza poświęcona omówieniu jednej książki, dzieł jednego autora, wreszcie książkom, które nadeszły do biblioteki. 3. Wieczór autorski - na wieczór taki powinien być zapraszany autor, którego twórczość chcemy omawiać. 4. Wieczór żywego słowa - jest to impreza zespołowa, poświęcona jednemu autorowi lub zagadnieniu. Na wieczór taki powinny się złożyć: krótka prelekcja, recytacje, śpiew, itp. Wszystkie te imprezy mogą i powinny być połączone z wystawami omawianych książek. 5. Teatr - niewidomi chętnie bywają w teatrze. Możemy to również wyzyskać dla naszych celów popularyzacyjnych. Sztuka, na którą idziemy, powinna być omówiona przed pójściem do teatru lub po jej wysłuchaniu. 6. Do ciekawych i miłych imprez czytelniczych należą zagadki literackie. Za wzór mogą nam posłużyć audycje radiowe tego typu. We wszystkich skupiskach niewidomych należy wykorzystywać radiowęzły, nadając przez nie komunikaty o nowościach bibliotecznych i czytając ciekawsze fragmenty książek, które chcielibyśmy polecić. Dla podniesienia atrakcyjności tych imprez należy stosować nagrody. Do form popularyzacji indywidualnej należą osobiste rozmowy z niewidomymi na temat książek bibliotekarza, referenta oświatowego czy członka zespołu czytelniczego. Bibliotekarz powinien znać poziom umysłowy i zainteresowania czytelnika, aby dopomóc mu w wyborze odpowiednich książek. Pracownik oświatowy, a więc i bibliotekarz, powinien sobie uświadomić, że poziomu kulturalnego i oświatowego nie da się podnieść jakimś jednorazowym zrywem, jednorazową akcją. Działalność popularyzacyjna musi trwać długi czas i muszą się w niej zespolić zarówno działacze kulturalni, jak i oświatowi”. W latach 1953-1955 powstało sześć bibliotek oddziałowych: w Bydgoszczy, Chorzowie, Krakowie, Łodzi, Poznaniu i Wrocławiu. Tam gdzie istniały większe skupiska potencjalnych czytelników, powstawały punkty biblioteczne. Chcąc zapewnić kierownikom bibliotek oddziałowych stabilną pracę, szef BC zażądał dla nich zatrudnienia etatowego. Prezydium Zarządu Głównego PZN wniosek ten odrzuciło. Rozgoryczony decyzją władz związkowych Stanisław Żemis w 1956 r. złożył rezygnację z pracy. Nie oznacza to, że się na Związek obraził. Do końca życia pełnił odpowiedzialne funkcje w służbie niewidomym. Bardzo ważne miejsce zajmowała publicystyka. Widzący przyjaciele powierzali mu także różne zadania. Przez długie lata był przewodniczącym Koła Przyjaciół Janusza Korczaka, o czym w roku Korczakowskim warto przypomnieć. Stanisław Żemis, mając 77 lat, zmarł w 1978 roku. Miejsce jego wiecznego spoczynku znajduje się na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.
Niektóre publikacje
Referat na pierwszym, Krajowym Zjeździe PZN Cele i zadania Polskiego Związku Niewidomych.
Towarzysze i obywatele, koleżanki i koledzy!
Referat obywatela ministra Matuszewskiego i przemówienie przedstawiciela Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, obywatela Lancmańskiego, wskazały nam drogę, po której należy iść, by osiągnąć te cele i zrealizować te zadania, jakie musimy postawić naszej organizacji w obecnej sytuacji międzynarodowej i w obecnym okresie walki o pokój i Plan 6-letni. Jak zamierzamy ustawić Polski Związek Niewidomych? Związek nasz będzie demokratyczną organizacją społeczną, której zadaniem winno być zjednoczenie w swych szeregach wszystkich niewidomych i osoby widzące, związane życiowo lub zawodowo z niewidomymi oraz tych spośród widzących, którzy aktywnie pracują dla dobra niewidomych. W ten sposób zerwiemy z izolacją niewidomych, z separowaniem się i szkodliwym zasklepianiem się niewidomych w wąskim kręgu swych zainteresowań. Musimy sobie dziś jasno i wyraźnie powiedzieć, że stosunek widzących do niewidomych i odwrotnie jest niewłaściwy, że niewidomych i widzących dzieli wciąż jeszcze mur niezrozumienia, niechęci i nieufności. Ten wzajemny stosunek żłobił w świadomości ludzkiej przez całe lata ustrój kapitalistyczny, który wyrzucał ich poza nawias normalnego życia. Dla widzącego niewidomy to najczęściej nieszczęśliwiec, wyciągający rękę po jałmużnę, a w najlepszym przypadku- uliczny sprzedawca szczotek i grzebieni. I odwrotnie- dla niewidomego widzący to z reguły człowiek obcy, wobec którego należy być ostrożnym i nieufnym. I tak kształtowały się te wzajemne stosunki- z jednej strony łzawe współczucie, a z drugiej nieraz całkowicie uzasadniona nieufność. Lud pracujący obalił kapitalizm, masy pracujące wraz z klasą robotniczą na czele ujęły władzę w swe ręce i przeprowadziły rewolucyjne reformy. My, niewidomi, nie potrafiliśmy jednak jeszcze ukształtować właściwego stosunku wzajemnego, wciąż jeszcze tworzymy jak gdyby społeczeństwo w społeczeństwie. Jest rzeczą oczywistą, że wiele jest w tym winy niewidomych. Gdzie należy szukać przyczyny takiego stanu rzeczy? Nie ulega wątpliwości, że zasadniczą przyczyną jest na ogół niski poziom uświadomienia społeczno- politycznego niewidomych oraz ich mała aktywność społeczna. Wielowiekowe traktowanie niewidomych jak balastu społecznego, odpychanie od pracy zawodowej i izolowanie społeczne niewątpliwie musiało niekorzystnie odbić się na psychice niewidomych. To musimy odrobić. Polska Ludowa nie tylko dała nam możliwość pracy zawodowej, ale pragnie widzieć w nas współtwórców postępu i budowniczych nowego, sprawiedliwego świata. Musimy uświadomić sobie, że ustrój, który budujemy i jego olbrzymie osiągnięcia nie spadły z nieba. Zostały one zdobyte w ciężkiej i krwawej walce klasy robotniczej, zostały okupione męką i śmiercią najlepszych synów tej klasy i całego narodu. Walka ta nie jest jeszcze skończona. W tej walce nie może zabraknąć nas- niewidomych. Musimy niewidomym wskazać, co daje ludzkości nowy ustrój i uświadomić im sens tej walki. Niewidomi nie mogą tylko korzystać z dobrodziejstw nowego ustroju, ale muszą czuć potrzebę i obowiązek współtworzenia go. Nie będziemy mogli dokonać przełomu, jeżeli w dalszym ciągu będziemy pozwalali, by życie płynęło obok nas, jeżeli nie wejdziemy śmiało w wartki nurt tego życia. Podstawowym warunkiem masowego włączenie się niewidomych w szeregi maszerujących ku lepszej przyszłości jest podniesienie naszego poziomu politycznego i społecznego. Stąd pierwsze i podstawowe nasze zadanie, od realizacji którego zależy osiągnięcie naszych celów- to masowe szkolenie ideowo- polityczne niewidomych. I dlatego musimy zobowiązać Zarząd Główny Związku, który wybierzemy w dniu jutrzejszym, by: 1. wypracował odpowiednie dla nas formy szkolenia, by rozszerzył akcję wydawniczą brajlowskichh książek i broszur marksistowskich i zaopatrywał nas w odpowiednią lekturę, 2. podjął intensywną akcję, zmierzającą do stworzenia szerokiego aktywu politycznego i społecznego spośród niewidomych, 3. specjalną uwagę zwrócił i punkt ciężkości położył na opiekę ideologiczną nad młodzieżą niewidomą, na którą musimy się nastawić i o niej przede wszystkim myśleć tu musimy skoncentrować wszystkie nasze wysiłki i pokierować wychowaniem naszej młodzieży i jej przygotowaniem do życia tak, by żaden z procesów społecznych nie był jej obcy, by mogła zatrzeć wszelkie różnice, jakie jeszcze dziś istnieją między widzącymi a niewidomymi. Mamy całe bogactwo form, w ramach których możemy wykazać naszą aktywność, naszą postawę, wolę i możliwości. Walka o postęp i sprawiedliwość społeczną, walka o socjalizm nie jest jeszcze skończona. Kapitaliści- ludzie budujący swój dobrobyt i wielkie fortuny na wyzysku szerokich mas pracujących nie rezygnują ze swoich pozycji, nie chcą się zgodzić na dawno już zasłużoną zagładę. Wiemy, że mobilizują miliardy dolarów, aby rozpętać nową pożogę wojenną i zniszczyć Związek Radziecki i kraje demokracji ludowej. Pragną oni z powrotem zdobyć te kraje dla swej ekspansji gospodarczej, a ludność tych krajów zmienić z powrotem w swych niewolników i obiekt wyzysku. Świat nie chce wojny, a szczególnie my, niewidomi, nie chcemy jej. Nie wystarczy nie chcieć wojny. O pokój trzeba walczyć. I ludzie całego świata walczą o zachowanie pokoju. W tej walce nie może zabraknąć polskich niewidomych. Już sama specyfika naszej organizacji predestynuje nas do odegrania wybitnej roli w ruchu obrońców pokoju. Czy może ktoś bardziej niż my nienawidzić wojny, nienawidzić tych, którzy podżegają do nowej rzezi światowej? Niewidomi powinni znaleźć się w każdym komitecie obrońców pokoju, powinni manifestować na każdym kroku swoją wolę walki o pokój. Znaczenie wojny i pokoju powinno być specjalnym przedmiotem naszej akcji politycznej, kulturalnej, powinno towarzyszyć nam w codziennej pracy zawodowej. Musimy pamiętać, że każda nowowzniesiona fabryka, nowozałożona spółdzielnia pracy, czy spółdzielnia produkcyjna, że każda wyprodukowana lokomotywa czy traktor to wzmocnienie naszej pozycji, to oręż przeciwko podżegaczom wojennym i przeciw ich niecnym knowaniom. Musimy pamiętać o tym, że praca obywatela Kasperczyka- przodownika pracy, który montował piasty rowerowe, obywatela Dudka, który czyści wiertła w hucie Baildon w Katowicach, obywatelki Papiorek, która falcuje koszulki do brulionów, obywatela Połcia, odznaczonego orderem Sztandaru Pracy, obywatela Walutka, który wyrabia 145ormy i setek niewidomych szczotkarzy i dziewiarzy, jak obywatel Trznadel i wielu, wielu innych, to olbrzymi, twórczy wkład w wykonanie Planu 6-letniego, wzmacniającego nasze siły w walce o pokój. W naszym uświadomieniu politycznym, w naszej walce o pokój musimy zapoznawać naszych członków ze znaczeniem Związku Radzieckiego, któremu zawdzięczamy naszą niepodległość. Musimy wskazać na olbrzymi wkład tego kraju w budowę socjalizmu, na jego walkę z faszyzmem, na jego przodującą rolę w walce o pokój i jego udział w budowie i przebudowie Polski. Musimy budzić świadomość, że Związek Radziecki to nasza ostoja, to nasz sojusznik i przyjaciel. Musimy uwypuklać rolę przywódców komunizmu, a przede wszystkim rolę wielkiego wodza ludzkości, towarzysza Józefa Stalina. Koleżanki i koledzy! Mówiliśmy o bogactwie form, w których możemy przejawiać swoją aktywność. Należą tu organizacje społeczne, które istnieją i działają w każdym zakładzie pracy i na każdym terenie. Istnieją organizacje związków zawodowych, koła ZMP, Liga Kobiet, TPPR, Liga Przyjaciół Żołnierza i szereg innych. Niewidomi powinni należeć do tych organizacji i brać czynny i świadomy udział w ich pracy. Na terenach własnych spółdzielni powinny powstać te organizacje i swoją żywą działalnością dawać świadectwo naszej postawie społecznej. Niezależnie od tych organizacji, obok nich i przy ich pomocy, a zwłaszcza przy pomocy organizacji partyjnych i organizacji związków zawodowych należy organizować w fabrykach i instytucjach, gdzie pracują niewidomi, i w spółdzielniach, koła Związku Niewidomych. Koła te muszą stać się ośrodkiem życia społecznego i kulturalnego niewidomych, promieniującym na zewnątrz, wiążących niewidomych z widzącymi. Koła te winny stać się ośrodkami mobilizującymi niewidomych do pracy, do podejmowania socjalistycznego współzawodnictwa pracy. Koła te winny stać się szkołą działaczy niewidomych w związkach zawodowych i szkołą rządzenia we własnej organizacji. Największym dobrodziejstwem, jakie nam, niewidomym, dała Polska Ludowa, jest likwidacja bezrobocia i danie nam możliwości pracy zawodowej. Praca zawodowa podnosi naszą stopę życiową, uniezależnia nas materialnie oraz wpływa na zmianę psychiki i czyni z nas pełnowartościowych obywateli naszej ojczyzny, nadaje sens społeczny naszemu życiu. Aby jak najszerszym rzeszom niewidomych dać możność pracy zarobkowej i wciągnąć ich do pracy produktywnej, aby mogli w ten sposób współdziałać w realizacji planów gospodarczych, zmierzających do budowy podstaw socjalizmu, Polski Związek Niewidomych musi sam szeroko rozwinąć akcję szkolenia zawodowego. Należy współpracować z Ministerstwem Pracy i Opieki Społecznej i Ministerstwem Oświaty, ze związkami zawodowymi, z Radami Narodowymi i ze spółdzielniami inwalidzkimi. Musimy mieć wgląd i wpływ na jak najwłaściwsze postawienie warsztatów szkolenia zawodowego w zakładach wychowawczych dla młodzieży. Szkolenie to powinno nie tylko przygotować do pracy w już dostępnych zawodach, ale powinno dążyć do rozszerzania skali tych zawodów i czynności. Dzisiejsze szkolenie, jakkolwiek ma już poważne osiągnięcia, jest jeszcze niedostateczne. Musimy dążyć, by Instytut Pedagogiki Specjalnej rozszerzył swe prace na naukowe badania możliwości pracy niewidomych, wypracowując formy i metody szkolenia oraz pracując nad wynalazkami, ułatwiającymi życie i pracę niewidomych. W programie naszym powinniśmy postanowić: ani jeden niewidomy zdolny do pracy nie może pozostać poza procesem produktywizacyjnym. Dotychczasowa praca niewidomych wykazała, że możemy bardzo dobrze pracować. Pokaźna liczba przodowników pracy, a nawet racjonalizatorów, otwiera nam duże perspektywy. Niewidomych tych należy szeroko popularyzować, pokazywać całemu społeczeństwu ich osiągnięcia. Aby niewidomi mogli żyć pełnią życia należy stworzyć im warunki swobodnego dostępu do kultury i oświaty. Stworzenie tych warunków jest niesłychanie ważnym zadaniem Związku. Wprowadzenie obowiązku szkolnego dla dzieci niewidomych, zwalczanie analfabetyzmu wśród dorosłych, rozwinięcie akcji wydawniczej, dostarczanie podręczników i pomocy szkolnych, zakładanie bibliotek w każdym oddziale i centralnej biblioteki w Warszawie, wyposażonej w dzieła naukowe i podręczniki, zakładanie świetlic, prowadzenie kursów ogólnokształcących, organizowanie koncertów i innych imprez- oto program działalności Związku. Pięknym paragrafem w naszym statucie jest ten, który nakłada na nas obowiązek propagandy ochrony wzroku wśród ludzi widzących. Ludzie widzący nie są w stanie zrozumieć, jak potwornym kalectwem jest ślepota, nie szanują skarbu, jakim jest wzrok. Akcja ta powinna zatoczyć szerokie kręgi i mieć bogate formy. Powinniśmy nawiązać ścisły kontakt z Instytutem Oftalmicznym, który prowadzi badania nad chorobami i sposobami leczenia tych chorób, który opracowuje zagadnienia ochrony wzroku. Poważne miejsce w pracach naszego Związku powinny zająć sprawy bytowe naszych członków i ogółu niewidomych. Zdolnych do pracy należy usamodzielnić przez ich zatrudnienie. Dzieciom, chorym, niezdolnym do pracy i starcom zapewnia opiekę państwo ludowe, ale Związek powinien wnikać w to, czy poszczególne organa państwowe właściwie sprawują tę opiekę i interweniować, gdy zachodzi tego potrzeba. Sprawy mieszkań, przejazdów kolejowych, autobusowych i środkami komunikacji miejskiej, sprawy przewodników, zaopatrzenia w odbiorniki radiowe oraz sprawy opieki lekarskiej, wczasów i uzdrowisk dla niewidomych wymagają jak najszybszego uregulowania. Jesteśmy w tym szczęśliwym położeniu, że o sprawy te nie potrzebujemy walczyć. Państwo nasze w samym swoim założeniu ma dobro człowieka jako główny cel swego istnienia i wiemy, że potrzeby nasze będą zaspokajane w miarę możliwości gospodarczych państwa. Przed Związkiem naszym stoi teraz wielka praca organizacyjna- musi on skończyć ewidencjonowanie swoich członków, a następnie wszystkich niewidomych w kraju, równolegle z akcją werbunkową do szeregów związkowych, wykorzystując skompletowany przez nas materiał dla dokładnego, statystycznego poznania warunków życia i pracy ogółu naszych członków, ich rozmieszczenia w różnych środowiskach, stanu ich potrzeb i możliwości. Materiał taki pozwoli znaleźć właściwe punkty cieżkości pracy Związku w dziedzinie troski o zaspokojenie potrzeb niewidomych, a w ślad za tym skierowanie koniecznej uwagi na formy i sposoby ich realizacji. Praca Zarządu Głównego i podległych mu oddziałów powinna stale rozwijać swe formy organizacyjne, dostosowując je do rozszerzającego się zakresu zadań. Organizacja nasza nie może iść samopas. Winniśmy zacieśniać i rozwijać ścisłą współpracę z organizacjami partyjnymi, organami państwowymi, ze związkami zawodowymi, a szczególnie z najbliżej nas stojącymi Radami Narodowymi. Specjalną wagę musi nasza organizacja przywiązywać do współdziałania z Centralą Spółdzielni Inwalidów. We władzach tej Centrali mamy swoich przedstawicieli, których musimy zobowiązać do czuwania nad rozwojem zatrudniania niewidomych w spółdzielczości inwalidzkiej, będącej poważną bazą szerokiej działalności niewidomych, działalności politycznej, społecznej i gospodarczej, gdzie wyrastają kadry naszych aktywnych działaczy. Podstawowe cele i zadania nowego Zarządu Głównego da się ująć w kilku następujących punktach: 1. szeroka praca polityczna, społeczno-wychowawcza i kulturalno-oświatowa wsród niewidomych, dążenie do stałego podnoszenia uświadomienia ideowo- politycznego w duchu marksizmu-leninizmu oraz społecznego uaktywnienia niewidomych, 2. mobilizowanie niewidomych do walki o pokój i budzenie uczuć przyjaźni dla Związku Radzieckiego i krajów demokracji ludowej, 3. szkolenie i przysposobienie zawodowe niewidomych oraz szerokie wciąganie ich do procesów produkcyjnych dla realizacji naszego Planu 6-letniego, planu budowy podstaw socjalizmu, 4. dążenie do stałego polepszania warunków bytowych niewidomych, wszechstronna pomoc i opieka nad niewidomymi, z położeniem specjalnego nacisku na młodzież niewidomą, 5. dokonanie ewidencji wszystkich niewidomych, 6. pogłębianie współpracy z resortami państwowymi, Centralą Spółdzielni Inwalidów i organizacjami społecznymi. Wzorem naszej pracy i pomocą będzie WOS- organizacja niewidomych w Związku Radzieckim. Zarząd Główny rozwinie i zacieśni warunki nawiązania z WOS-emi organizacjami niewidomych w krajach demokracji ludowej. Pochodnia, lipiec 1951
Biblioteka Centralna Polskiego Związku Niewidomych W krzewieniu wiedzy i kultury książka jest niezbędnym narzędziem. Za jej pośrednictwem pokolenia pokoleniom i wieki wiekom przekazują swoje doświadczenia, myśli, uczucia. Poprzez książkę mamy możliwość obcowania z najwybitniejszymi przedstawicielami ludzkości. Zarząd Główny przystępuje do organizowania Biblioteki Centralnej Polskiego Związku Niewidomych w Warszawie. Jednym z działów tej biblioteki będzie dział książek i wszelkich materiałów, dotyczących zagadnień niewidomych. Pragniemy w Bibliotece Centralnej zgromadzić możliwie wszystko, co wartościowego napisano w kwestii niewidomych. Pragniemy, aby stała się ona centrum wiadomości o sprawach niewidomych. Będziemy gromadzili materiały zarówno polskie, jak i obce. Drugą częścią biblioteki będą książki rzadziej potrzebne, jak: podręczniki dla młodzieży akademickiej, książki naukowe, którymi będziemy obsługiwać wszystkich niewidomych w kraju. Trzeci dział to nuty brajlowskie. Nuty te będziemy wypożyczali do przepisania naszym muzykom i śpiewakom. Ponadto w Bibliotece Centralnej będzie prowadzona biblioteka popularna, beletrystyczna, która obsługiwać będzie niewidomych z Warszawy i, drogą kompletów wymiennych, te skupiska niewidomych, które nie posiadają bibliotek oddziałowych. Oprócz prowadzenia Biblioteki Centralnej przewidujemy zakładanie bibliotek popularnych przy większych naszych oddziałach. W przyszłym roku zamierzamy zorganizować sześć bibliotek oddziałowych. Kierownictwo i instruktaż nad całą akcją biblioteczną Związku będzie sprawowała Biblioteka Centralna. Intencją Zarządu Głównego jest, aby całokształt spraw bibliotekarstwa brajlowskiego przejęło państwo, zarówno pod względem organizacyjnym, jak i finansowym. W tym celu Zarząd nawiązał już kontakt z Centralnym Zarządem Bibliotek, który uznał słuszność naszego stanowiska. Ze względu na specyficzność naszego bibliotekarstwa konieczna będzie jak najściślejsza współpraca CZB ze Związkiem. Czynimy również starania o rozpoczęcie w Polsce produkcji książek mówionych, nagrywanych na taśmę magnetofonową. Podając powyższe, krótkie informacje zwracamy się do ogółu czytelników "Pochodni" o przesyłanie Bibliotece Centralnej swych uwag odnośnie samej koncepcji organizacyjnej i wszelkich życzeń w zakresie bibliotek brajlowskich. Gromadzenie książek i materiałów o sprawach niewidomych nie będzie sprawą prostą ani łatwą. Konieczne jest współdziałanie ogółu niewidomych. Biblioteka Centralna gorąco apeluje do Koleżanek i Kolegów: wyszukujcie nam takie materiały, wskazujcie, gdzie można je nabyć. Posiadaczy książek i materiałów o niewidomych prosimy o przekazywanie ich Bibliotece Centralnej, względnie o wypożyczanie ich do przepisania. Będzie to bardzo cenny wkład w dzieło, jakie pragniemy zbudować. Wszelką korespondencję dla Biblioteki Centralnej należy kierować pod adres: Warszawa, ul. Foksal 15. Pochodnia, grudzień 1952
Rozważania na temat roli Związku i organizacyjnego ustawiefnia spraw niewidomych w Polsce Zbliża się dzień naszego Zjazdu Krajowego. W każdym działaczu związkowym rodzą się liczne refleksje. Co nam da, a co powinien dać ten Zjazd? Dobrze zrobił Zarząd Główny, że zainteresował Zjazdem i zaktywizował ogół niewidomych. Dobrze zrobił, że rozpisał i rozesłał wstępne tezy programowe. Niezbyt szczęśliwie jednak zostały one zredagowane. Pomieszaliśmy w nich sprawy istotne i ważne ze sprawami drobnymi sformułowania nie są zbyt jasne i zdecydowane. Niemniej poruszyły one nasze umysły, pobudziły dyskusje, skierowując je na sprawy ogółu niewidomych. W niniejszym artykule chciałbym podzielić się z kolegami moimi refleksjami, traktując je jako zagajenie dyskusji nad najistotniejszym, moim zdaniem, problemem. Problemem tym jest ustawienie organizacyjne spraw niewidomych w Polsce i rola Polskiego Związku Niewidomych. We wstępie konieczna jest jedna uwaga: w rozważaniu tych spraw musimy przestać być szowinistami Związku. W rozumowaniu swym musimy być odważni. Należy pamiętać, że istnieje ogółem około szesnastu tysięcy niewidomych i przypuszczalnie jeszcze większa liczba półwidzących, których wielu nie należy do naszego Związku. Ludzie ci również są przedmiotem naszej troski. Związek jest tylko narzędziem, mającym służyć rozwiązywaniu problemów niewidomych. A teraz przystąpmy do sprawy. Wyliczmy, jakie działy administracji publicznej zajmują się naszymi problemami: Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej, Ministerstwo Zdrowia, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Związek Spółdzielczości Pracy, bardziej pośrednio zaś Ministerstwo Gospodarki Komunalnej, Rady Narodowe, Centralna Rada Związków Zawodowych, Główny Komitet Kultury Fizycznej oraz Polski Związek Niewidomych. Ze względu na konieczność zatrudniania niewidomych w przemyśle i rolnictwie odnośne resorty powinny również brać udział w rozwiązywaniu tych zagadnień. Rozważmy, że poza Ministerstwem Pracy i Opieki Społecznej i CZSP żaden z pozostałych resortów nie zna naszej specyfiki, że nie ma żadnego organu koordynującego tę działalność, a zrozumiemy, dlaczego z tak wielkim trudem przychodzi nam załatwianie naszych spraw. W tym miejscu może ktoś powiedzieć, że właśnie dochodzę do uwypuklenia roli Związku, że właśnie Związek powinien być tym generalnym koordynatorem, tym głównym inicjatorem i kontrolerem w ustawianiu i załatwianiu spraw niewidomych. Możliwe, że byłoby to słuszne. Ale przecież Związek nasz nie ma żadnych uprawnień w tym kierunku. Bez zgody odpowiedniego resortu nie możemy wejść do szkół, fabryk, zakładów pracy. Wszędzie możemy tylko prosić o wysłuchanie nas, a załatwienie sprawy jakże często zależy od ustosunkowania się do niej przyjmującego nas urzędnika. Ta sytuacja organizacyjna tłumaczy trudności, z jakimi spotykamy się przy załatwianiu wielu naszych spraw, na przykład szkolenia i zatrudnienia, pracy kulturalno- oświatowej, spraw mieszkaniowych, itp. W jakim więc kierunku iść, czego żądać? Pytanie postawić łatwo, lecz jakże trudno dać na nie odpowiedź. Nie możemy żądać wyodrębnienia naszych spraw i przekazania ich jakiemuś specjalnemu urzędowi do spraw niewidomych. W ten sposób zdjęlibyśmy odpowiedzialność za troskę o niewidomych z wielu urzędów i pogłębilibyśmy naszą izolację w społeczeństwie. Pozostają dwie inne możliwości: pierwsza to powołanie przy Radzie Ministrów kilkuosobowego wydziału lub referatu do koordynacji spraw niewidomych oraz komisji, złożonej z uprawnionych do decyzji przedstawicieli zainteresowanych ministerstw. Postanowienia takiej komisji musiałyby mieć moc obowiązującą dla wszystkich resortów. Możliwość druga to udzielenie Polskiemu Związkowi Niewidomych prawa współdecydowania w sprawach dotyczących niewidomych. Wszystkie resorty byłyby zobowiązane do porozumiewania się i uzyskiwania zgody Związku przy podejmowaniu decyzji i wydawaniu wszelkich zarządzeń. Oto kilka uwag na temat ustawienia organizacyjnego naszych spraw. Wydaje mi się, że właśnie Drugi Krajowy Zjazd- o ile nie zajmie zdecydowanego stanowiska, powinien przynajmniej wyżej wymienione sprawy wysunąć jako postulaty i zobowiązać przyszły Zarząd do zrealizowania ich. Spodziewamy się żywej dyskusji na te zasadnicze tematy. Wyżej omawiane sprawy odnoszą się do przyszłości. Związek istnieje już dziś i trzeba także rozważyć zadania w obecnej jego strukturze. Musimy postawić sobie pytanie, w jakim kierunku powinna iść praca naszej organizacji? Jedno z takich zagadnień postawił na zebraniu wyborczym kolega Jan Ławecki. W naszej niewidomej społeczności żyją ludzie starsi, niewidomi przedwojenni, którzy przywykli do korzystania z jałmużny, wszystko jedno, pod jaką postacią. Jałmużny indywidualnej, czy też udzielanej im przez instytucje charytatywne lub przez przedwojenne związki niewidomych. Ludzie ci i dziś chętniej idą pod kościół czy cmentarz niż do pracy, na ogół stroniąc od Związku, bo "Związek nic nie daje". Istnieje też druga grupa ludzi, którzy utracili wzrok niedawno. Ludzie ci przyzwyczajeni są do pracy i utrzymywania się z niej. Istnieje też duża grupa młodzieży niewidomej, wychowanej w Polsce Ludowej. Młodzież ta również nie wie, co to jest jałmużna i brzydzi się nią. Powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytanie- czy Związek powinien dawać zapomogi, organizować różnego rodzaju kasy zapomogowe i pogrzebowe, czy też nie. Odpowiedź dał kolega Ławecki. Odpowiedź mądrą. Zadaniem Związku nie jest dawanie jałmużny niewidomym. Zadaniem Związku jest stwarzanie takich warunków, aby wszystkie potrzeby niewidomych były zaspokajane jak najlepiej, aby niewidomi nie potrzebowali korzystać z zapomóg. Właśnie walka o stworzenie jak najpomyślniejszych warunków życie niewidomym jest naczelnym zadaniem Związku. Powoli, lecz systematycznie wzrastająca zasobność naszego Państwa jest już w stanie zapewnić nam minimum utrzymania i stopniowo podnosić jego poziom. Słuszny i ważny jest postulat, aby każdy niewidomy w Polsce otrzymywał jakieś zaopatrzenie, niezależnie od powodu utraty wzroku. Będzie to dla Państwa mniej kosztowne, niż utrzymywanie wielkiej ilości zakładów opiekuńczych, a dla osób niewidomych w wielu wypadkach właściwsze i bardziej sprawiedliwe. Jestem również przeciwnikiem różnych kas. Mam w tym względzie znaczne doświadczenie i wiem, że z reguły wyrządzają one więcej szkody niż dają pożytku. Szanse powodzenia mają tylko kasy zorganizowane przez Państwo. Pomoc materialna Związku powinna być stosowana tylko w wypadkach wyjątkowych. Nie należy tu mieszać sprawy zaopatrywania niewidomych w pomoce rzeczowe i protezy. Wreszcie problem trzeci- to zagadnienia wychowawczo- oświatowe. Analfabetyzm brajlowski to nasz wróg numer jeden. Do tej pory na odcinku tym zrobiliśmy przeraźliwie mało. Jak nam wytyka Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej, w ostatnich latach liczba analfabetów w naszym Związku nie maleje, lecz wzrasta. Co tu mówić o kulturze, o pracy umysłowej niewidomych, skoro we wszystkich naszych bibliotekach, zarówno związkowych, jak i szkolnych mamy zaledwie niewiele ponad tysiąc czytelników. Analfabetyzmowi powinniśmy wydać śmiertelną walkę. Nie powinien zostać czeladnikiem, majstrem ani członkiem władz związkowych ten, kto nie zna systemu Braillea i nie ukończył przynajmniej szkoły podstawowej. Poza naszym zaniedbaniem i naszą nieporadnością organizacyjną nic nie stoi na przeszkodzie do zwalczenia tej plagi. Musimy tu stworzyć warunki rozsądnego przymusu społecznego, nakładającego obowiązek zdobycia wiadomości z zakresu szkoły podstawowej oraz umiejętności posługiwania się pismem punktowym, na każdego niewidomego. Do tej samej kategorii spraw wychowawczych należy zagadnienie popularyzacji problematyki spraw niewidomych w naszym społeczeństwie. Sprawa ta, moim zdaniem, jest fałszywie stawiana. Ciągle powtarzamy: "mówić i pisać o nas". Wykorzystywać prasę, radio, zebrania, organizować wystawy. Oczywiście, trzeba i to robić. Obserwuję, jak my wyglądamy w prasie i beletrystyce, tworzonej przez widzących. Wyglądamy tam jak nieludzkie stwory. Używani jesteśmy jako dekoracja i egzotyka danej powieści. Słusznie zwraca uwagę dr Dolański, że takie pisanie przynosi nam więcej szkody niż pożytku. Tym bardziej jest to szkodliwe, gdy ludzie czytający takie dziwolągi widzą awanturującego się w tramwaju czy na ulicy niewidomego pijaka i jednocześnie widzą włóczęgę żebrzącego po pociągach. Skuteczniej niż czcza pisanina popularyzują nas koledzy tacy jak Wojtek Zawistowski, Bartek Rogowski - przodownicy nauki w szkole średniej czy koledzy Poleski czy Połeć - przodownicy pracy i racjonalizatorzy. Największy nacisk powinniśmy położyć na sprawy wychowawcze. Wiem, że my między sobą czujemy się swobodniej i lepiej. Są to naturalne tendencje zamykania się w swoim gronie, tendencje społecznego separowania się. Tego nam robić nie wolno. Musimy wszelkimi sposobami włączać się w życie pracę całego społeczeństwa. Tkwijmy i dobrze pracujmy w organizacjach społecznych. Niech nas nie zabraknie w Radach Narodowych, w Komitetach Frontu Narodowego, w Partii, wśród działaczy związków zawodowych w spółdzielniach Lidze Kobiet, itp., wówczas społeczeństwo pozna nas, zrozumie i ustosunkuje się najwłaściwiej. Włączanie się w życie społeczne i w pracę będzie najlepszą formą popularyzacji naszych spraw. Ta sprawa w naszych tezach jest bardzo słabo podkreślona i dlatego o niej piszę. To tylko kilka myśli, jakie nasuwają mi się z okazji naszego Zjazdu, myśli, które powinny zająć uwagę nie tylko naszych delegatów- ale i ogółu niewidomych. Poddaję je pod dyskusję. Pochodnia, czerwiec 1955
Formy popularyzacji czytelnictwa Bibliotekarz, jako pracownik oświatowy, musi sobie jasno zdawać sprawę, że przez długie wieki nikt właściwie nie troszczył się o krzewienie oświaty i rozwój czytelnictwa wśród niewidomych. Nie mieli oni książek i nikt nie zachęcał ich do czytania. Stoi więc przed nami zadanie odrobienia tych zaległości. Należy sobie również uświadomić, że nie dość zaniedbanemu czytelnikowi dostarczyć książkę. W pierwszym okresie to książka musi szukać czytelnika i nieraz trzeba usilnie go nakłaniać, aby ją przeczytał. Stąd wypływa wniosek, że zadaniem naszych bibliotekarzy jest nie tylko sprawne organizowanie naszych bibliotek, ale i zdobycie czytelnika. Musimy również zdać sobie sprawę z tego, że czytelnictwa nigdy nie podniesiemy, gdy inne formy pracy wychowawczo - oświatowej będą zaniedbane. Bibliotekarz nie może izolować się w swej pracy, musi ściśle współpracować z referentem kulturalno - oświatowym i z komisją kulturalno - oświatową. W komisji tej powinna powstać sekcja biblioteczna, która wzięłaby czytelnictwo w specjalną opiekę. W popularyzowaniu czytelnictwa rozróżniamy dwa kierunki - popularyzację wewnętrzną w środowisku samych niewidomych i popularyzację zewnętrzną - wśród widzących, których powinniśmy informować o rozwoju życia kulturalnego wśród niewidomych. Trudno jest wskazać jakieś gotowe recepty form popularyzacji czytelnictwa. Każde środowisko wymaga innego podejścia i posiada inne możliwości. Podane niżej formy należy więc traktować jako przykłady, które nie wyczerpują zagadnienia. Zacznijmy od form popularyzacji zewnętrznej. 1. Formą wypróbowaną już przez Bibliotekę Centralną jest zapraszanie do naszych bibliotek i czytelni wycieczek, zwłaszcza szkolnych, które organizować należy w porozumieniu i przy poparciu wydziałów oświaty. W czasie takiej wycieczki pokazujemy młodzieży nasze książki, opowiadamy o Ludwiku Braille'u, demonstrujemy czytanie i pisanie przez niewidomego oraz pisanie na maszynie pichtowskiej. Wskazane jest rozdanie zwiedzającym plansz z alfabetem brajlowskim. 2. Inną formą jest urządzanie wystaw brajlowskich w Klubach Książki i Prasy, w domach kultury, w świetlicach fabrycznych czy wiejskich, w Domach Młodzieży. Na wystawie takiej należy wyłożyć kilka książek brajlowskich, tabliczki, bolczyki, maszynę pichtowską, plansze z alfabetem , itp. Na wystawie należy umieścić afisz zawiadamiający, że w oznaczonym dniu odbędzie się prelekcja i demonstrowanie czytania alfabetem Braille'a. Mówić i demonstrować powinni niewidomi. Na wystawie takiej powinny również znaleźć się fotografie, ilustrujące życie, pracę, a przede wszystkim naukę niewidomych oraz książki i artykuły, poświęcone niewidomym. b3. Należy wreszcie wykorzystywać wszelkie imprezy artystyczne, urządzane przez niewidomych dla widzących, jak koncerty, czy wyjazdy na wieś. Biblioteki nasze powinny włączać się do takich akcji, jak Dni Oświaty, Książki i Prasy. Wtedy uwaga ogółu skierowana jest na te zagadnienia. 4. Dużo pożytku może przynieść zapraszanie do naszych bibliotek dziennikarzy, reporterów radiowych, literatów i oświatowców. Wreszcie samemu trzeba próbować pisać, dając choćby krótkie artykuliki do prasy. Podane przykłady nie wyczerpują wszystkich możliwości. Szukajmy więc innych form, a każdy nowy pomysł powinien dotrzeć do Biblioteki Centralnej. Wewnętrzna popularyzacja jest dla nas jeszcze istotniejsza. Należy wykorzystać tu oddziaływanie masowe i indywidualne. Do form masowego oddziaływania należą: 1. Kursy podstawowego nauczania i zespoły dobrego czytania. Trzeba tu wyraźnie odróżnić konkursy, które odbywają się w obecności zaproszonych gości od konkursów wewnętrznych, zamkniętych, w których uczestniczą tylko biorący udział w konkursie i jury konkursowe. Konkursy te powinny być organizowane oddzielnie dla dobrych brajlistów, i osobno dla słabszych. Konkursy winny być połączone z nagrodami. 2. Wieczór książki - może to być impreza poświęcona omówieniu jednej książki, dzieł jednego autora, wreszcie książkom, które nadeszły do biblioteki. 3. Wieczór autorski - na wieczór taki powinien być zapraszany autor, którego twórczość chcemy omawiać. Z nim powinno się omówić formę organizacyjną wieczoru. 4. Wieczór żywego słowa - jest to impreza zespołowa, poświęcona jednemu autorowi lub zagadnieniu. Na wieczór taki powinny się złożyć: krótka prelekcja, recytacje, śpiew, itp. Wszystkie te imprezy mogą i powinny być połączone z wystawami omawianych książek. 5. Teatr- niewidomi chętnie bywają w teatrze. Możemy to również wyzyskać dla naszych celów popularyzacyjnych. Sztuka, na którą idziemy, powinna być omówiona przed pójściem do teatru lub po jej wysłuchaniu. 6. Do ciekawych i miłych imprez czytelniczych należą zagadki literackie. Za wzór mogą nam posłużyć audycje radiowe tego typu. We wszystkich skupiskach niewidomych należy wykorzystywać radiowęzły, nadając przez nie komunikaty o nowościach bibliotecznych i czytając ciekawsze fragmenty książek, które chcielibyśmy polecić. Dla podniesienia atrakcyjności tych imprez należy stosować nagrody. Wszystkie wyżej wskazane formy nazywamy formami popularyzacji masowej. Nie należy się zrażać, gdy masowość ta nie będzie zbyt "masowa" i w początkach ograniczy się nawet do kilku osób. Do form popularyzacji indywidualnej należą osobiste rozmowy z niewidomymi na temat książek bibliotekarza, referenta oświatowego czy członka zespołu czytelniczego. Bibliotekarz powinien znać poziom umysłowy i zainteresowania czytelnika, aby dopomóc mu w wyborze odpowiednich książek. Na terenie oddziału warszawskiego zastosowano następujący sposób: wynotowano z kartoteki członków umiejących czytać, rozesłano do nich listy zapraszające do korzystania z biblioteki. Sposób ten przysporzył bibliotece kilkunastu czytelników. Pracownik oświatowy, a więc i bibliotekarz, powinien sobie uświadomić, że poziom kulturalny i oświatowy nie da się podnieść jakimś jednorazowym zrywem, jednorazową akcją. Działalność popularyzacyjna musi trwać długi czas i muszą się w niej zespolić zarówno działacze kulturalni, jak i oświatowi. Pochodnia wrzesień1955
Zastanówmy się nad naszą "Pochodnią" Każdy, kto czyta lub choćby przegląda naszą "Pochodnię", musi stwierdzić, że poprawiła się jej forma językowa i pogłębiła treść artykułów. Wszyscy jesteśmy z tego zadowoleni. "Pochośdnia" dobrze spełnia swą rolę. Wydaje mi się jednak, że zarówno wydawcy, jak i redaktorzy nie bardzo uświadamiają sobie, jaką rolę mogłaby spełniać "Pochodnia". Słyszałem, że "Pochodnia" ma zastąpić niewidomym prasę i periodyki popularno - naukowe, czyli, że powinno być w niej wszystkiego po trochu. Rośnie więc objętość i na pewno redaktorzy nasi martwią się, jak to wszystko pomieścić. Przy najlepszej woli, "Pochodnia" nie jest w stanie spełnić takiej roli. Narzuca się więc myśl, że trzeba przekształcić ją w dwutygodnik. Po kwartale znów okaże się, że i dwutygodnik nie pomieści całego materiału. Ostatnio coraz częściej słyszy się narzekania, że "Pochodnia" nie jest "organem Związku". Istotnie nim nie jest. Rzadko podawane są informacji o pracach Zarządu Głównego, o jego zamierzeniach, staraniach, które podejmuje w sprawach niewidomych. Wśród czytelników może powstać przekonanie, że ten Zarząd właściwie nic nie robi. Wydaje mi się, że rola "Pochodni" powinna być ściśle określona. Wskaże nam to drogę, po której należy iść w dalszej pracy. Zadania "Pochodni", o których mowa wyżej, słuszne były cztery, a nawet dwa lata temu. Życie jednak się zmienia i zmieniają się zadania różnych instytucji. Instytucje te powinny widzieć te zmiany, a nawet przewidywać je z góry, aby móc zawczasu przygotować się do należytego wypełniania zadań w nowych warunkach. Naszym pismem zainteresowani jesteśmy wszyscy i dlatego pozwalam sobie niniejszym artykułem rozpocząć dyskusję nad tym problemem. Jakaż była nasza sytuacja przed kilkoma laty? 1. Nasz wydział wydawniczy dopiero się organizował. Nie było książek. "Pochodnia" musiała spełniać zastępczą rolę biblioteki. Podawanie w "Pochodni" urywków z literatury pięknej, nowelek, artykułów popularno - naukowych było słuszne i celowe. Dzisiaj mamy już wydanych przeszło dwieście pięćdziesiąt tytułów różnych książek. Wcześniej bibliotek prawie nie było. Dziś mamy już szeroko rozbudowaną sieć biblioteczną i po usprawnieniu jej pracy książki dotrą do każdego niewidomego. Wiele więc z tego, co drukuje się w "Pochodni", pożyteczniej będzie wydać w specjalnych tomikach i włączać je do zbiorów bibliotecznych. W ten sposób zapewni się im większą trwałość i większa liczba niewidomych będzie mogła je przeczytać. "Kącik szachowy" powinien przestać być "kącikiem", a powinien stać się podręcznikiem gry w szachy dla niewidomych. Nuty brajlowskie nie powinny być "do wygrywania" z "Pochodni", ale powinny ukazywać się w formie wkładek i docierać tylko do zainteresowanych. O aktualnych wydarzeniach z kraju i ze świata aktualniej i bardziej wyczerpująco informuje nas "Notatnik agitatora", należy go tylko szeroko rozkolportować. Prasy codziennej miesięcznik nie zastępuje i nie jest w stanie zastąpić. 2. Przed paroma laty Związek nasz był w stadium organizowania się. Rzeczywiście niewiele można było o nim pisać. Dziś ten okres mamy już poza sobą. Dziś nadszedł czas pogłębiania naszej pracy. Powinna też rosnąć i pogłębiać się problematyka ludzi niewidomych. Nasz aktyw wzrósł liczebnie i dojrzał. Trzeba mu dać możność dalszego rozwoju. Czas najwyższy, aby "Pochodnia" stała się organem niewidomych. Powiem wyraźnie - tylko organem niewidomych. Powinniśmy rozszerzyć problematykę naszych spraw i pogłębiać ją właśnie w naszym organie prasowym. Zarząd Główny i instytucje związkowe oraz instytucje pracujące na rzecz niewidomych powinny podawać dużo wiadomości z zakresu swoich spraw. 3. Padła myśl - trzeba wydawać podręcznik zawodowy dla niewidomych. Pomysł się pojawił, lecz minęły już dwa lata i nie ukazał się ani jeden numer tego pisma. Myśl była dobra, ale przedwczesna, a przez to nierealna. Według mnie na razie nie jest potrzebny podręcznik zawodowy, natomiast potrzebny jest obszerny dział spraw zawodowych. W dziale tym powinno się omawiać pracę nie tylko Związku, ale i Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej oraz Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy. Potrzebne nam są skrypty z wykładów z poszczególnych działów pracy zawodowej z dziedziny metod pracy, towaroznawstwa i narzędzioznawstwa. Te materiały powinny być również wydawane jako oddzielne broszury. One lepiej spełnią swoje zadania. 4. Jeszcze jeden zasadniczy problem staje przed naszą "Pochodnią". Komu ma służyć "Pochodnia", dla kogo ma być przeznaczona? W pierwszym rzędzie dla samych niewidomych - ale i tu bądźmy realistami. Wielu z naszych czołowych działaczy nie zna systemu Braille'a i prawdopodobnie nigdy się go nie nauczy. Ci działacze nie korzystają z naszej "Pochodni". Dawniej wychodził "Przyjaciel Niewidomych". Zadaniem "Przyjaciela" było informowanie widzącego społeczeństwa o sprawach niewidomych. Dziś powstała tu luka. Ktoś nie bez racji powie mi, że lepiej jest, gdy o nas pojawiają się artykuły w prasie czarnodrukowej. Są jednak ludzie, których nasze sprawy interesują specjalnie, zawodowo. Są to chociażby pracownicy niektórych ministerstw, pracownicy rad narodowych i niektórych instytucji naukowych. W naszym Związku pracuje już około dwustu ludzi widzących. Czy możemy wymagać, aby ci wszyscy ludzie męczyli się nad odcyfrowaniem naszego brajlowskiego szyfru? W "Pochodni" coraz częściej - i słusznie - zamieszczane są artykuły instrukcyjne i metodyczne. Niestety, dziś z "Pochodni" może korzystać tylko bardzo nieliczna grupa ludzi spośród tych, którzy powinni ją nie tylko czytać, ale i dokładnie studiować. Jaki wniosek stąd wypływa? Wydaje mi się, że aż nazbyt jasny - "Pochodnia" powinna ukazywać się nie tylko w wersji brajlowskiej, ale i w czarnym druku, w którym powinno się wydawać około dwustu egzemplarzy. Podsumowując więc swoje wywody, uważam, że "Pochodnia" powinna być tylko organem Polskiego Związku Niewidomych. Powinna zawierać aktualny artykuł oraz szeroko rozbudowany dział informacji o pracach Związku na wszystkich jego szczeblach. Powinna ona szeroko omawiać sprawy szkolenia zawodowego, pracy zawodowej niewidomych i ogólnej problematyki niewidomych. Wreszcie powinna być wydawana również w czarnodruku. Sądzę, że wtedy dopiero "Pochodnia" będzie spełniała właściwą rolę. Czekamy na wypowiedzi kolegów i koleżanek. Pochodnia, październik 1955
Droga niewidomych do społeczeństwa
Piszę do "Pochodni", do pisma, które czytają tylko niewidomi. Będę więc pisał tylko do naszego środowiska, bez obawy, że wyjdzie to poza nasz krąg. Będę więc pisał otwarcie, tak, jak te sprawy widzę i czuję. Gdy się mylę, to zawsze chętnie przyjmuję rzeczową i kierowaną dobrą wolą dyskusję. Sprawy, o których chcą tu mówić, nie są nowe. Czasem poruszamy je między sobą, czasem ktoś delikatnie napisze o nich. Zawsze jednak stawiamy je nie dość wyraźnie, jakoś wstydliwie, tak, że sens istotny ginie w słowach. Chodzi mi tu o stosunek ludzi widzących do niewidomych. Zwykle skłonni jesteśmy całą winę za często niewłaściwe odnoszenie się wobec nas zrzucać na widzących. Nie wchodzimy w przyczyny takiego ustosunkowania się do nas. Przyczyn jest wiele, ale chcę dziś wskazać tylko na jedną, czysto zewnętrzną, w dużym stopniu niezależną od nas. Chodzi mi o nasz wygląd zewnętrzny. Sama ślepota powoduje naszą niezręczność, niepewność ruchów i w wielu wypadkach nieporadność. Wśród ludzi prymitywnych już samo to wywołuje śmiech i drwinę. Wielu kolegów nabyło zupełnie zbędnych tików, trzęsienia głową lub rękami, kręcenia się w kółko; nie zachowujemy prostej postawy. To dalsze przyczyny odsuwania się od nas ludzi widzących. Wielu z nas ma zniekształcone oczy, bielmo, oczy wysadzone z orbit, wielu nie nosi protez, a prawie wszystkim noszącym protezy oczodoły bezustannie ropieją. Niewidomi inwalidzi wojenni, inwalidzi pracy czy niewidomi z wypadków, obok zniekształcenia oczu często mają też zniekształcone twarze. Zrozumiałym jest dla nas wszystkich, że wygląd taki nie pociąga do nas ludzi widzących. Na jednym zebraniu skarżyli się koledzy, że osoby widzące niechętnie odprowadzają ich do tramwaju. Była szeroka dyskusja, potępiano widzących. Po paru dniach dowiaduję się, że kolega K., który miał najwięcej pretensji, jest zawsze niesamowicie brudny, cuchnący i niechlujny. Pytam więc, czy kolega ten może mieć prawo żądania, aby normalni ludzie pragnęli z nim obcować i prezentować się na ulicy. Nasi muzycy napotykają na wiele trudności w znajdowaniu pracy. Pomijam tu już nasze braki repertuarowe i niedoskonałość naszej muzyki. Ale oto, co słyszałem ostatnio: "wasi muzycy wyglądają nieestetycznie, nie dbają o ubiór, nie zachowują dobrej postawy, mają zniekształcone oczy, nie noszą okularów, często są brudni. Darujcie, ale do lokalu rozrywkowego ludzie przychodzą odpocząć, zabawić się, a nie patrzeć na nieszczęśliwców, na kaleki". W naszych zespołach artystycznych nie zwracamy uwagi i nie pracujemy nad ustawianiem głosu, często niewidomi chórzyści ust prawie nie otwierają. Przykładów takich mógłbym przytoczyć jeszcze wiele. Sądzę jednak, że i te wystarczą, aby zrozumieć, o co chodzi. Po co piszę o tym? Czy po to, aby sprawić przykrość temu lub owemu? Ktoś powie: przez gadanie o tym nie przestaną nam ropieć oczodoły, ani twarze nasze nie nabiorą innego wyglądu. Tak, będą mieli rację, ale tylko do pewnego stopnia. Piszę, o pragnę, żebyśmy jasno sobie te sprawy uświadamiali. Piszę, bo wydaje mi się, że wiele tych anomalii można by usunąć lub przynajmniej w dużym stopniu zniwelować. Brud, niedbałość w ubiorze, łatwo dają się usunąć. Nie żałujmy wody, mydła i pasty do butów. Nie żałujmy szczotek, grzebieni i żelazka, nici i igły. Nie lękajmy się używania dobrej wody kolońskiej czy perfum. Dbajmy o czystą chusteczkę do nosa. Ropiejące oczy trzeba pokazać lekarzowi, stosować przepisane środki najważniejsze - przemywać. Puste oczodoły zakryć okularami, oczywiście też czystymi. W pracy artystycznej zwracać specjalną uwagę na wyeliminowanie niepotrzebnych i niewłaściwych ruchów i na wyrobienie właściwej postawy. Widzący instruktorzy często krępują się zwracać nam na to uwagę, bo boją się nas urazić. Trzeba jednak żądać tego od innych. W całej przyrodzie istnieje prawo kompensacji. My je dobrze znamy. Gdy nam oczu zabrakło, rozwinął się słuch, zmysł dotyku i zmysł przeszkód. Przynajmniej w części wyrównują nam one brak wzroku. To samo prawo obowiązuje w socjologii i wychowaniu. Gdy mamy pewne braki wizualne, można i trzeba zastąpić je i nadrobić sposobem naszego zachowania, uprzejmością, koleżeńskością i miłym obejściem. Te sprawy uprzejmości i dobrego tonu powinny wejść do programu naszej pracy wychowawczej. Nie bójmy się poświęcić kilku zebrań tym sprawom. Na zebraniach tych powinny być wygłoszone odpowiednie prelekcje i przeprowadzona dyskusja, jak sią należy zachować w takich czy innych okolicznościach, jak się zachować wobec starszego, wobec kobiety, itp. Wykłady takie powinny być połączone z pokazem. Jestem przekonany, że nasze miłe i kulturalne zachowanie może wybitnie przesłonić złe skutki naszego kalectwa, uczynić nas ludźmi miłymi i pożądanymi w towarzystwie, a nam da to wiele zadowolenia i zbliży nas do społeczeństwa. Pochodnia, wrzesień 1956
opracowanie historii niewidomych w Polsce Każdy kulturalny naród pieczołowicie przechowuje pamiątki swej przeszłości, pielęgnuje dawne obyczaje i tradycje, ochrania zabytki swej kultury i historii. Każdy naród czci swych bohaterów i twórców kultury i nauki. Wreszcie - każdy naród skrzętnie zbiera wszelkie dane o swej historii, przeznaczając na te cele wiele pieniędzy i zatrudniając przy tym tysiące pracowników. W tworzenie kultury niewątpliwie mają swój wkład i polscy niewidomi. Niestety, historii ruchu niewidomych w Polsce i ich wkładu do kultury narodowej nikt dotąd nie badał. Jest to poważna luka w historii naszej kultury. Tę lukę trzeba zapełnić. Społeczeństwo polskie nic nie wie o niewidomych. Stwierdzamy to na każdym kroku. Społeczeństwo polskie nie wie, kto to byli: Karol Szajnocha, Maksymilian Ossoliński, Stanisław Barącz, Stanisław Bukowiecki. Społeczeństwo nasze nie zna bohaterskiej postaci profesora Januarego Kołodziejczyka. Ba, my, niewidomi, sami niewiele wiemy o nich. Któż ma wypełnić tę lukę w historii kultury polskiej? Musimy zrobić to sami, musi to zrobić Polski Związek Niewidomych. Obecnie PZN podejmuje opracowanie historii organizacji niewidomych i instytucji patronackich, opiekujących się nimi. Opracowanie życiorysów wybitnych niewidomych polskich odkłada się na czas późniejszy. Ażeby opracować historię naszego ruchu, musimy zebrać jak najwięcej materiałów, informujących o życiu organizacyjnym niewidomych w Polsce. Należy przypuszczać, że materiałów źródłowych w archiwach i bibliotekach nie znajdziemy wcale, albo bardzo niewiele. Prawdopodobnie będziemy musieli szukać ich u siebie. Zarząd Główny PZN zwraca się z gorącym apelem do wszystkich koleżanek i kolegów, którzy posiadają jakieś materiały, mogące informować o działalności organizacji niewidomych i instytucji patronackich, o przekazanie ich naszej instytucji. Mogą nimi być notatki osobiste członków tych organizacji, czasopisma, wycinki z gazet, statuty, protokoły z zebrań, sprawozdania, fotografie, wspomnienia osobiste, itp. Informacje mogą być podawane w brajlu lub w czarnym druku. Ważne będzie wskazanie bibliotek, archiwów lub książek, w których można by znaleźć materiały źródłowe na interesujący nas temat, jak również nazwiska i adresy osób, które brały czynny udział w pracach wyżej wymienionych organizacji i mogą przekazać nam swoje wspomnienia lub jakieś dokumenty. Zarząd Główny opracował ankietę i przy jej pomocy pragnie zdobyć potrzebne informacje. Z ankietą tą zamierzamy zwrócić się do tych wszystkich, zarówno widzących, jak i niewidomych, którzy należeli do wspomnianych organizacji. Należy więc wskazać takie osoby. Ci, którzy dostarczą nam szczególnie wartościowych informacji, otrzymają wynagrodzenie pieniężne w wysokości, przeznaczonej dla autorów artykułów, drukowanych w "Pochodni". Zarząd Główny prosi wszystkie oddziały PZN o pomoc w tej sprawie. Pomoc ta może polegać na udzieleniu informacji, o jakie apelujemy do ogółu naszych członków, a ponadto powinny one sprawdzić w swoich archiwach, czy nie znajdują się tam materiały, dotyczące działalności dawnych organizacji niewidomych. Z ramienia Zarządu Głównego pracę tę prowadzi Stanisław Żemis. Wszelkie materiały i informacje należy kierować pod adresem: Warszawa 32, ul Słowackiego 5/13, m. 110, telefon: 33- 25-02. Wobec tego, że Zarząd Główny pragnie, aby praca ta wykonana została jeszcze w bieżącym roku, informacje i materiały należy zebrać jak najrychlej. W związku z tym termin ich składania wyznaczamy do dnia 15 czerwca bieżącego roku. Pochodnia, kwiecień 1957
O naukową podbudowę dla naszej pracy Kilkunastoletnia praca naszego Związku prowadzona, jest, że się tak wyrażę, po amatorsku. Każdy nowy zarząd zaczyna od nowa i, jak to się mówi, "odkrywa Amerykę". Nie uwzględniamy doświadczeń naszych poprzedników, nie śledzimy dostatecznie postępów zagranicy w tym względzie. Nasze ministerstwa: Zdrowia, Oświaty oraz Pracy i Opieki Społecznej pracują bodajże tak samo. Nic dziwnego, że często nasze rozmowy prowadzone z dyrektorami w Ministerstwie Oświaty wprost litość budzą ignorancją tych panów. Od końca wojny w Polsce prawie nie ma nic do odnotowania z prac naukowo - badawczych na odcinku niewidomych. A prace przeprowadzane i przygotowane, jak na przykład praca Jana Dziedzica z zakresu wychowania fizycznego, w żaden sposób nie mogą znaleźć wydawcy. Potrzebę pracy naukowej odczuwamy na każdym kroku. Wyrazem tej potrzeby są starania, jakie nasz Związek i inne instytucje podejmowały dla ich prowadzenia. Kilka lat temu zwracaliśmy się do Polskiej Akademii Nauk z memoriałem o utworzenie przy niej tyflologicznej placówki naukowej. Po długich debatach w PAN doszli do wniosku, że istotnie badania takie są potrzebne. Ustanowiono jedno stypendium naukowe. Okazało się niestety, że nie znalazł się nikt, kto mógłby takie badania przeprowadzić. Również Centralny Związek Spółdzielni Inwalidzkich przedłożył w Radzie Ministrów memoriał o powołanie Instytutu Inwalidzkiego. I ta sprawa przeszła bez echa. Wielu z naszych kolegów wprowadza pożyteczne wynalazki i usprawnienia. Gdy nie dadzą się one zastosować bezpośrednio w warsztacie, giną bezpowrotnie, a często nawet nie ma ich kto zbadać i ocenić. To ludzi zniechęca i hamuje postęp. Kilka lat temu została rzucona myśl założenia tak zwanego "rekonwalescentorium dla świeżo ociemniałych". Myśl ta jednak nie została przedyskutowana zbiorowo. Poza pozytywną wypowiedzią Rady Naukowej Ministerstwa Zdrowia nie wypowiedzieli się o niej psychiatrzy, psychologowie i pediatrzy. Czujemy więc, że instytucja taka jest potrzebna, ale nie bardzo wiemy, jak ją prowadzić. W Anglii istnieje instytucja opiekunów domowych dla niewidomych. Praca tych opiekunów jest bardzo ciekawa i pożyteczna. Sądzę, że należałoby ją przenieść na nasz grunt. Przedtem jednak trzeba by dokładnie poznać jej organizację i funkcjonowanie, aby dostosować ją do naszych warunków. Praca z niewidomymi absorbuje coraz większą ilość pracowników, zarówno widzących, jak i niewidomych. Do zawodu tego, jak i do każdego innego, ludzie powinni posiadać odpowiednie kwalifikacje. Istnieje więc potrzeba prowadzenia odpowiednich szkół czy kursów, przygotowujących tych ludzi do należytego spełniania tych zadań. Trzeba więc opracować odpowiednie programy, formy, metody takiego szkolenia. Od wielu lat podejmujemy usiłowania zorganizowania pracy kulturalnej i oświatowej wśród dorosłych niewidomych. Przeznaczamy na ten cel duże sumy pieniędzy. Praca ta jednak nie daje pożądanych wyników. Cóż więc robić? Zaniechać nam jej nie wolno. Być może, że popełniamy tu jakieś zasadnicze błędy. Należy więc zbadać, jak ta praca prowadzona jest w innych krajach i na podstawie ich doświadczeń wypracować jakieś nowe formy i metody pracy oświatowej wśród dorosłych niewidomych. Wielu niewidomych kończy wyższe uczelnie , wielu pracuje naukowo. Zarówno jedni, jak i drudzy borykają się z wielkim trudnościami. Nie mamy bowiem wypracowanej żadnej metody pracy umysłowej dla niewidomych. Sprawa ta również stoi otwarta. Podobne przykłady można by mnożyć dziesiątkami. Pewnie i te wystarczą, aby dowieść, że w pracy naszej brak nam podbudowy naukowej i że podbudowa ta jest koniecznie potrzebna. Dla omówienia tych spraw i dla zorientowania się w perspektywach dla pracy naukowej w dziedzinie tyflologii w dniu 26 czerwca bieżącego roku odbyła się w Zarządzie Głównym naszego Związku specjalna narada. Między innymi uczestniczyli w niej: Stefan Łopato - były dyrektor Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie, dr Aleksander Hulek z Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, profesor Henryk Ruszczyc z Lasek. Konferencję zagaił kolega prezes Mieczysław Michalak, przewodniczył Stanisław Żemis. Dr Ewa Grodecka zreferowała stan obecny prac w Związku. W toku ożywionej dyskusji dowiedzieliśmy się, że od nowego roku szkolnego dotychczasowe Studium Pedagogiki Specjalnej otrzyma rangę instytutu i prawo prowadzenia pracy naukowej. Daje to nadzieję, że sprawy psychologii i pedagogiki odzyskają swój warsztat. Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej zabiega o stworzenie Instytutu Inwalidzkiego, poświęconego zagadnieniom pracy inwalidów. Byłaby tam również komórka, poświęcona sprawom pracy niewidomych. Niestety, ciężka sytuacja finansowa naszego kraju nie rokuje żadnych nadziei na rychłe powstanie takiego instytutu. Wszyscy dyskutanci wypowiedzieli się jednak za koniecznością prowadzenia pracy naukowej w dziedzinie tyflologicznej. Zwrócono uwagę, że należy się domagać specjalnego Instytutu Tyflologicznego. Łączenie spraw niewidomych z jakąś instytucją inwalidzką nie będzie korzystne dla naszej dziedziny. Będzie ona tylko ułamkiem innych prac i zawsze traktowana będzie jak kopciuszek. Powstanie Instytutu Tyflologicznego powinno wejść do programu prac naszego Związku. Sprawa Instytutu to sprawa przyszłości. Dziś jednak nie powinniśmy rezygnować z prowadzenia badań. Należy więc inicjować różne konieczne badania i ubiegać się, aby przeprowadzały je istniejące już instytucje naukowe. Na przykład: musimy starać się o uwzględnienie rejestracji niewidomych w przyszłorocznym spisie ludności, zwrócić się do jakiejś instytucji ekonomicznej o przeprowadzenie badań kosztów utrzymania niewidomego, aby zdobyć podstawę do ubiegania się o należne niewidomym świadczenia socjalne. Powinniśmy śledzić wyniki badań oftalmicznych dla celów profilaktyki wzroku i zabezpieczenia posiadanych resztek widzeniau niewidomych. Trzeba pilnie śledzić osiągnięcia zagraniczne i przenosić je na polski grunt. Polski Związek Niewidomych powinien również prowadzić pewne badania, na przykład historii ruchu niewidomych, opracowanie metodyki pracy oświatowej wśród dorosłych niewidomych. Jako komórkę do prowadzenia tej pracy uznano projektowane przez kolegów: Jana Silhana i Stanisława Żemisa Archiwum Tyflologiczne, które wraz z Biblioteką Centralną powinno stać się miejscem gromadzenia materiałów i powinno posiadać choćby skromną obsadę personalną. Przy archiwum tym powinna istnieć specjalna rada naukowa, która nadawałaby kierunek pracom. Pewne prace można zlecić poszczególnym osobom, płacąc im z bezosobowego funduszu płac. Kluby dyskusyjne również uzyskały ogólną aprobatę. Z radością więc konstatuję, że rośnie u nas zrozumienie dla potrzeby pogłębienia naszej pracy. Wierzę, że pójdzie za tym dobra wola, a gdzie jest zrozumienie i dobra wola, tam przełamie się trudności natury materialnej. Pochodnia, sierpień 1957
Wspomnienie o Januszu Korczaku Nie jest łatwo mówić o Januszu Korczaku - "Starym Doktorze" z radia - Henryku Goldszmicie. Niełatwo, bo była to natura skomplikowana, o szerokich zainteresowaniach - lekarz, pisarz i wychowawca. Nie jest łatwo też mówić o człowieku, wokół którego powstała legenda. Janusz Korczak - Henryk Goldszmit urodził się w 1879 roku i był synem zamożnego adwokata warszawskiego. W dzieciństwie otaczał go dobrobyt, serdeczna i troskliwa opieka. Trwało to jednak niezbyt długo. Gdy Henryk miał kilkanaście lat, jego ojciec ciężko zachorował psychicznie. Kilkuletnia choroba ojca i jego przedwczesna śmierć wyczerpały wszelkie zasoby materialne rodziny. Cały ciężar utrzymania matki i młodszej siostry spadł na barki Henryka - młodego studenta medycyny. Rozpoczęły się korepetycje w dzień, a nauka w nocy. Henryk kończy jednak uniwersytet i zaczyna nowy okres w życiu - lekarza dziecięcego. Dziwny to był jednak lekarz. Szybko zdobywa sobie uznanie wśród pacjentów. Szybko mógłby stanąć w rzędzie dobrze sytuowanych lekarzy warszawskich. Doktor Goldszmit jednak patrzy na świat krytycznie. Widzi w nim ludzi sytych do przesady, i ludzi, ciężko pracujących na kawałek chleba, ludzi wyzyskiwanych i pogardzanych. Widzi rozkapryszonych synalków i naprawdę chore dzieci proletariatu. Do bogatych pacjentów udaje się jednak niechętnie. Do biedoty idzie z całym oddaniem. Idzie nie tylko w dzień, ale i o każdej porze nocy. Od bogatych żąda wygórowanych honorariów, od biedoty bierze grosze albo leczy darmo, często nawet zostawia pieniądze na lekarstwa. Pracuje ponadto w szpitalu dziecięcym im. Baumanów i Bersonów przy ulicy Śliskiej. W międzyczasie uzupełnia swoje studia medyczne w Berlinie i Paryżu. Około 1908 roku Janusz Korczak zostaje zaproszony na wieczorek, poświęcony twórczości Marii Konopnickiej do przytułku dla dzieci żydowskich przy ulicy Franciszkańskiej. Odtąd wizyty jego w tym zakładzie są coraz częstsze. Wreszcie pozostaje tam na stałe jako wychowawca. W roku 1911 Towarzystwo "Pomoc dla sierot" wybudowało dla dzieci żydowskich nowy dom przy ulicy Krochmalnej 92. Kierownictwo tej placówki powierzono Korczakowi. Pozostał tam do końca życia. Wybuch pierwszej wojny światowej odrywa Korczaka od jego dzieci. Zostaje lekarzem w wojsku. Po wielu wędrówkach z lazaretem wojskowym trafia Korczak do Kijowa. Tam spotyka się ze Stanisławem Podwysockim, któremu udaje się wyreklamować go z wojska i wciągnąć do współpracy z Maryną Falską, która prowadziła wówczas w Kijowie internat dla polskich chłopców. Przy pierwszej okazji wraca Janusz Korczak do Warszawy i znów widzimy go w "Domu Sierot" przy ulicy Krochmalnej. W roku 1919 Maryna Falska wraz z Marią Podwysocką w oparciu o Związki Zawodowe organizują zakład wychowawczy dla dzieci polskich "Nasz Dom" w Pruszkowie. Dr Korczak przyłącza się do nich i bardzo blisko współpracuje z tym zakładem przez długie lata. Janusz Korczak pochodził ze środowiska postępowej burżuazji żydowskiej. Ojciec jego utrzymywał kontakt z postępową inteligencją polską i w duchu integracji wychowywał swe dzieci. W latach młodzieńczych Korczak skłania sią ku socjalizmowi i współpracuje z lewicowym "Głosem", redagowanym przez J.W. Dawida. Jednak po roku 1905 coraz bardziej oddala się od ruchu politycznego i obiera inną drogę - reformowania świata - drogę poprzez wychowanie nowego, lepszego, sprawiedliwszego człowieka. Stąd zakłady swoje zorganizował na wzór demokratycznego społeczeństwa. W tym nowym społeczeństwie dziecięcym obowiązywały specjalne prawa: istniał sejm, sąd dziecięcy i przeprowadzane były plebiscyty. Społeczeństwo to posiadało nawet swoją własną gazetę. W dziecku widział Korczak nie tylko człowieka jutra, którego wychowanie ma przysposabiać do jego przyszłych obowiązków - widział on w nim odrębną indywidualność, posiadającą własne zamiłowania i własne potrzeby. Ponieważ dzieci stanowią trzecią część ogółu obywateli - żądał dla nich pełnego szacunku i uznawania pełni ich potrzeb. Na potrzeby te powinna być sprawiedliwie przeznaczona trzecia część dochodu społecznego. O prawo do szacunku, o radość i bezpieczeństwo dziecka walczył Korczak przez całe swe życie. Wielką wagę przypisywał Korczak gazecie dziecięcej. W obu jego zakładach istniały takie gazetki, do których sam pisał artykuły wstępne. W roku 1936 uzyskuje zgodę redakcji "Naszego Przeglądu" na wydawanie tygodniowego dodatku pod tytułem: "Mały Przegląd". Przez cztery lata sam Korczak jest jego naczelnym redaktorem. Potem przekazuje redakcję gazety swemu pracownikowi - Igorowi Newerly'emu. Poszczególne działy redaguje sama młodzież. Pismo wychodzi do wybuchu drugiej wojny światowej. Janusz Korczak był wykładowcą w Instytucie Pedagogiki Specjalnej i w Wolnej Wszechnicy Polskiej. W latach 1936 - 1938 był jednym z najpopularniejszych prelegentów Polskiego Radia. Odrębną kartę w życiu Henryka Goldszmita stanowi jego twórczość pisarska, dla której przyjął pseudonim - Janusz Korczak. Oryginalny "korczakowski" styl odróżnia go od wszystkich naszych pisarzy. Pisał dla dzieci i dla dorosłych. Książki jego posiadają nieocenioną wartość dla rodziców i wychowawców. Korczak napisał ponad dwadzieścia książek. Oto ich niektóre tytuły: "Dziecko Salonu", "Jak kochać dziecko", "Kiedy znów będę mały", "Prawo dziecka do szacunku", "Król Maciuś Pierwszy", "Król Maciuś na wyspie bezludnej", i inne. W pamiętnym wrześniu 1939 roku wkłada Korczak mundur oficera polskiego. Wygłasza przez radio obok Starzyńskiego i Niedziałkowskiego płomienne wezwania do obrony stolicy. Z upadkiem państwowości przychodzi ciężki okres. Korczak wyczerpany i załamany walczy zaciekle o zapewnienie bytu swoim wychowankom. W czasie interwencji w jednym z niemieckich urzędów zostaje zaaresztowany; wypuszczono go jednak po paru miesiącach na skutek starań jego byłych uczniów. "Dom Sierot", przeniesiony do getta, dwukrotnie musi zmieniać swój lokal. Korczak w dzień biega po urzędach, a nocą pisze swe ostatnie pamiętniki. Pragnąc podtrzymać dzieci na duchu, opowiada im bajki o lepszym, sprawiedliwszym i radośniejszym życiu. Wreszcie przychodzi tragiczny dzień 5 sierpnia 1942 roku. Gestapo otacza "Dom Sierot". Korczak wie, dokąd pójdą. Każe dzieciom ładnie się ubrać, ustawia je w ordynku, daje sztandar w ręce. Dwustuosobowa gromada dzieci żydowskich pomaszerowała na punkt przeładunkowy na ulicy Stawki. Dalej oddajmy głos legendzie. "Janusz Korczak szedł prosto na przedzie, z gołą głową, z oczami bez lęku. Za kieszeń trzymało go dziecko, dwoje małych trzymał na ręku. Ktoś doleciał, papier miał w dłoni, coś tłumaczył i wrzeszczał nerwowo: - Pan może wrócić... jest kartka od Branda... - Korczak niemo potrząsnął głową. Nawet wiele im nie tłumaczył, tym, co przyszli z łaską niemiecką. Jakże włożyć w te głowy bezduszne, co to znaczy - samo zostawić dziecko... Tyle lat... W tej wędrówce upartej, by w dłoń dziecka kulę dać słońca. Jakże teraz zostawić strwożone? Pójdzie z nimi dalej... do końca". [Z wiersza Władysława Szlengiela] Takim był lekarz dziecięcy i wychowawca - Henryk Goldszmit. Takim był pisarz - Janusz Korczak. Ocenę jego pracy literackiej, słuszność jego myśli pedagogicznej i wartości jego systemu wychowawczego da nam czas i nauka. My dzisiaj widzimy w Korczaku człowieka, który wszystkie swoje myśli i najlepsze uczucia oddał dziecku, poświęcił mu pracę swego długiego życia i wreszcie życie samo. Za to go czcimy i głęboki hołd mu składamy. Pochodnia, październik 1957
Andrzej Rudolf Stasik W dniu 19 września tego roku, idąc do pracy, zmarł na udar serca kolega Rudolf Andrzej Stasik z Bytomia. Rudolf Andrzej Stasik był jednym z pionierów ruchu organizacyjnego śląskich niewidomych i całe swe życie im poświęcił. Zasługuje on w pełni na wdzięczną pamięć ogółu niewidomych. Urodził się 28 listopada 1885 roku w Rozbarku - Bytomiu. Rodziców stracił, mając siedem lat. po piętnastym roku życia utracił wzrok przez zapryśnięcie oka żrącym kwasem. W 1901 roku dostał się do Zakładu dla Niewidomych we Wrocławiu, gdzie przebywał przez pięć lat i gdzie zdobył przygotowanie do życia "po niewidomemu". W zakładzie tym uczy się muzyki i strojenia fortepianów. Po powrocie do Bytomia udziela lekcji muzyki i zajmuje się stroicielstwem. Odznacza się wielką pracowitością i wkrótce dochodzi do znacznego majątku. W roku 1911 zakłada własny skład instrumentów muzycznych, w którym prowadzi ich naprawę, sprzedaż i wypożyczalnię pianin i fortepianów oraz ich strojenie. Firma ta egzystuje do1945 roku. W 1914 Rudolf Andrzej Stasik ożenił się z młodą i ładną niewiastą; mieli pięcioro dzieci. Po kilku latach rozchodzą się jednak. Stasik sam wychowuje swoje dzieci. Powtórnie ożenił się w 1948r. Obecnie osierocił żonę i ośmioletniego synka. W grudniu 1911 roku wraz z dziesięcioma innymi niewidomymi zakłada w Bytomiu Górnośląskie Stowarzyszenie Niewidomych - Oberschlessischer Blinden Verrein. Pierwsze zebrania odbywają się w mieszkaniu Stasika. Stowarzyszenie to rozrasta się szybko; w niedługim czasie dochodzi do pięciuset - sześciuset członków i posiada dziewięć kół, rozsianych po Śląsku i Opolszczyźnie. Do Stowarzyszenia, oprócz niewidomych członków rzeczywistych, należą i osoby widzące, jako członkowie wspierający. Stowarzyszenie współpracuje z duchowieństwem, gminami, a przede wszystkim z Katolicką Ligą Kobiet, która przychodzi niewidomym z wydajną pomocą w urządzaniu wszelkich imprez o charakterze kulturalno - oświatowym i w gromadzeniu funduszy z ofiar społecznych. W Bytomiu Stowarzyszenie zakupuje dom, w którym zakłada warsztaty szczotkarskie i koszykarskie. W domu tym obecnie mieści się spółdzielnia niewidomych i internat. Stowarzyszenie zakłada warsztaty i w innych miastach śląskich. W warsztatach pracują i uczą się zawodu śląscy niewidomi. Ponadto Stowarzyszenie pośredniczy w wynajdowaniu pracy dla niewidomych w innych zakładach i organizuje pracę chałupniczą. Stowarzyszenie wyjednuje pewne przywileje dla niewidomych, na przykład ulgi w podatkach komunalnych, zniżkę w płaceniu podatku obrotowego, zniżki w przejazdach kolejowych i tramwajowych. Niewidome dzieci i dorosłych ociemniałych Stowarzyszenie kieruje do zakładów we Wrocławiu i w Berlinie. Rudolf Andrzej Stasik z ramienia Niemieckiego Ministerstwa Opieki Społecznej jest kuratorem do spraw niewidomych w Prowincji Śląskiej. Stanowisko to wybitnie dopomaga Stasikowi w jego działalności społecznej i ułatwia pracę Stowarzyszenia. Po podziale Śląska na polski i niemiecki powstaje w Chorzowie Stowarzyszenie Niewidomych Województwa Śląskiego, a Stasik nadal prowadzi pracę na Śląsku niemieckim. Stowarzyszenia te w dalszym ciągu współpracują ze sobą. Pisząc o Stasiku, należy podkreślić z uznaniem jeszcze jeden moment. Na śląskiej rubieży istniały znaczne antagonizmy i walki narodowościowe. Dla Kolegi Stasika względy te nie odgrywały żadnej roli. Stał on na słusznym stanowisku, że każdy niewidomy jest jednakowo nieszczęśliwy z powodu utraty wzroku i każdemu należy się jednakowa pomoc. Dziś, oddając hołd Koledze Stasikowi, bierzmy go za przykład prawości, pracowitości i wielkiej ofiarności w pracy społecznej dla niewidomych. Pochodnia, listopad 1957
Nagrody za materiały do historii niewidomych Praca nad historią niewidomych w Polsce powoli postępuje naprzód. Początkowo pragnęliśmy oprzeć się na informacjach, przesłanych nam przez samych niewidomych. Rozpisaliśmy ankietę i rozesłaliśmy ją do sześćdziesięciu sześciu osób. Okazało się, że niewidomi nie są skorzy do pisania. Na tę liczbę wysłanych ankiet i listów ponaglających otrzymaliśmy do dnia 4 października bieżącego roku tylko dwadzieścia pięć odpowiedzi, w tym cztery od osób widzących - dyrektora Banacha z Bydgoszczy, Gunackiej i Januszkiewicza z Łodzi, Piotrowskiego z Krakowa i Hanny ? Temerson z Łodzi. Od niewidomych otrzymaliśmy dziesięć odpowiedzi. Wśród nich jedną z Anglii od pana Fleischera - założyciela Żydowskiego Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi w Warszawie. Wobec piórowstrętu niewidomych kolegów musieliśmy zmienić metodę pracy - przeszliśmy na wywiady bezpośrednie. Przeprowadziliśmy je z jedenaściorgiem niewidomych. Poza tym otrzymaliśmy bardzo niewiele materiałów w postaci sprawozdań, statutów, fotografii i broszur. Spośród dwudziestu pięciu osób, które przysłały odpowiedzi lub udzieliły wywiadu, nagrodzono siedemnaście. Przy przekazywaniu nagród niestety nie mogliśmy kierować się tylko wartością informacji i materiałów, jak to było zapowiedziane początkowo. Spotkawszy się bowiem z ogólną obojętnością niewidomych w stosunku do tej ankiety, wzięliśmy pod uwagę przede wszystkim gotowość pomocy Związkowi, a więc nagrodziliśmy i i prace słabsze, będące wyrazem czynnej postawy wobec spraw związkowych. Nagrody otrzymało czternaścioro niewidomych i trzy osoby widzące. Oto ich wykaz: Maria Adamczak - Piechcin Feliks Banach - Bydgoszcz Eugeniusz Donica - Warszawa Stanisława? Jacyna - Warszawa Maksymilian Janas - Chorzów Stanisław Kłak - Kraków Jan Marczewski - Komorów Henryk Piotrowski - Kraków Wacław Ratowski - Warszawa Antoni Sieja - Sosnowiec Ewa Sławoszewska - Kępno Aleksander Stankiewicz - Warszawa Rudolf Stasik - Bytom Halina ? Temerson - Łódź Adam Tobis - Łódź Władysław Winnicki - Bydgoszcz Feliks Woźniak - Warszawa Omawiając tę sprawę, nie sposób pominąć pewne fakty. Kolega Józef Buczkowski z Bydgoszczy, który sam dawał wyraz potrzebie opracowania historii ruchu niewidomych w Polsce, pomimo wielokrotnego zwracania się do niego i przyrzeczeń z jego strony, nie napisał dotąd ani słowa; przecież wiemy, jak żywy udział brał w pracach organizacyjnych naszego ruchu. Kolega Tomalak z Łodzi deklarował daleko idącą pomoc, obiecał zainteresować łódzkich niewidomych, zorganizować zebrania tych, którzy znają historię naszego ruchu i oczywiście - sam miał napisać. Dotychczas jednak żadna z tych obietnic nie została spełniona. Kolega Napoleon Mitraszewski jest jednym z bardzo niewielu uczestników ruchu niewidomych w Wilnie. Pomimo naszych perswazji i jego przyrzeczeń, dotąd nawet się nie odezwał. Przykro, że ludzie stojący na wysokim poziomie intelektualnym, od których należałoby się spodziewać więcej zrozumienia, okazali tak niespołeczną postawę. Podając te krótkie informacje o naszej pracy, raz jeszcze gorąco apelujemy do Koleżanek i Kolegów o nadsyłanie swoich wypowiedzi, wspomnień i wiadomości. Pochodnia, listopad 1957
Nagrody za materiały do historii niewidomych
Praca nad historią niewidomych w Polsce powoli postępuje naprzód. Początkowo pragnęliśmy oprzeć się na informacjach, przesłanych nam przez samych niewidomych. Rozpisaliśmy ankietę i rozesłaliśmy ją do sześćdziesięciu sześciu osób. Okazało się, że niewidomi nie są skorzy do pisania. Na tę liczbę wysłanych ankiet i listów ponaglających otrzymaliśmy do dnia 4 października bieżącego roku tylko dwadzieścia pięć odpowiedzi, w tym cztery od osób widzących - dyrektora Banacha z Bydgoszczy, Gunackiej i Januszkiewicza z Łodzi, Piotrowskiego z Krakowa i Hanny ? Temerson z Łodzi. Od niewidomych otrzymaliśmy dziesięć odpowiedzi. Wśród nich jedną z Anglii od pana Fleischera - założyciela Żydowskiego Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi w Warszawie. Wobec piórowstrętu niewidomych kolegów musieliśmy zmienić metodę pracy - przeszliśmy na wywiady bezpośrednie. Przeprowadziliśmy je z jedenaściorgiem niewidomych. Poza tym otrzymaliśmy bardzo niewiele materiałów w postaci sprawozdań, statutów, fotografii i broszur. Spośród dwudziestu pięciu osób, które przysłały odpowiedzi lub udzieliły wywiadu, nagrodzono siedemnaście. Przy przekazywaniu nagród niestety nie mogliśmy kierować się tylko wartością informacji i materiałów, jak to było zapowiedziane początkowo. Spotkawszy się bowiem z ogólną obojętnością niewidomych w stosunku do tej ankiety, wzięliśmy pod uwagę przede wszystkim gotowość pomocy Związkowi, a więc nagrodziliśmy i i prace słabsze, będące wyrazem czynnej postawy wobec spraw związkowych. Nagrody otrzymało czternaścioro niewidomych i trzy osoby widzące. Oto ich wykaz: Maria Adamczak - Piechcin Feliks Banach - Bydgoszcz Eugeniusz Donica - Warszawa Stanisława? Jacyna - Warszawa Maksymilian Janas - Chorzów Stanisław Kłak - Kraków Jan Marczewski - Komorów Henryk Piotrowski - Kraków Wacław Ratowski - Warszawa Antoni Sieja - Sosnowiec Ewa Sławoszewska - Kępno Aleksander Stankiewicz - Warszawa Rudolf Stasik - Bytom Halina ? Temerson - Łódź Adam Tobis - Łódź Władysław Winnicki - Bydgoszcz Feliks Woźniak - Warszawa Omawiając tę sprawę, nie sposób pominąć pewne fakty. Kolega Józef Buczkowski z Bydgoszczy, który sam dawał wyraz potrzebie opracowania historii ruchu niewidomych w Polsce, pomimo wielokrotnego zwracania się do niego i przyrzeczeń z jego strony, nie napisał dotąd ani słowa; przecież wiemy, jak żywy udział brał w pracach organizacyjnych naszego ruchu. Kolega Tomalak z Łodzi deklarował daleko idącą pomoc, obiecał zainteresować łódzkich niewidomych, zorganizować zebrania tych, którzy znają historię naszego ruchu i oczywiście - sam miał napisać. Dotychczas jednak żadna z tych obietnic nie została spełniona. Kolega Napoleon Mitraszewski jest jednym z bardzo niewielu uczestników ruchu niewidomych w Wilnie. Pomimo naszych perswazji i jego przyrzeczeń, dotąd nawet się nie odezwał. Przykro, że ludzie stojący na wysokim poziomie intelektualnym, od których należałoby się spodziewać więcej zrozumienia, okazali tak niespołeczną postawę. Podając te krótkie informacje o naszej pracy, raz jeszcze gorąco apelujemy do Koleżanek i Kolegów o nadsyłanie swoich wypowiedzi, wspomnień i wiadomości. Pochodnia, listopad 1957
Z historii opieki nad niewidomymi: Centralne Stowarzyszenie Opieki nad Głuchoniemą i Niewidomą Dziatwą Żydowską Rozpoczęliśmy gromadzenie materiałów do historii ruchu niewidomych w Polsce. Sądzę, że słusznym będzie nie czekać ostatecznego opracowania tych materiałów, aby przedstawić je naszej społeczności. Sądzę również, że dobrze będzie przedstawić tę historię w jej fragmentach. Pozwoli to naszym działaczom wyrobić sobie sąd o niejednej sprawie aktualnej; może zaspokoi ciekawość niektórych czytelników, pobudzi maruderów do pisania, a co najważniejsze - żyjący jeszcze świadkowie i współtwórcy tej historii będą mogli uzupełnić jeszcze moje informacje, a na pewno w wielu wypadkach je sprostować. Bardzo o to proszę. W listopadowym numerze "Pochodni", w artykule poświęconym ś.p. Rudolfowi Andrzejowi Stasikowi, dałem syntetyczny obraz działalności Górnośląskiego Stowarzyszenia Niewidomych. Dziś pragnę opowiedzieć o jedynym w Polsce stowarzyszeniu, opiekującym się specjalnie dziećmi żydowskimi. Było to Centralne Stowarzyszenie Opieki nad Głuchoniemą i Niewidomą Dziatwą Żydowską. Stowarzyszenie to założone zostało w roku 1924 w Warszawie z inicjatywy posłanki na sejm - Róży Melcer. Do wybitniejszych jego działaczy należeli: Michałowie Szereszewscy, Tamara Schorowa, Henryk Fleischer, Artur Lowenstein oraz okuliści: dr Adam Zamenhof, dr Pines, dr Endelman. Ten ostatni poświęcał Zakładowi szczególnie wiele pracy i wysiłku. W roku 1925 wynajęto na szczególnie dogodnych warunkach w żydowskiej fundacji dla starców lokal w Bojanowie koło Leszna Poznańskiego. W lokalu tym zorganizowano Centralny Zakład Wychowawczy dla trzydzieściorga głuchoniemych dzieci i dwadzieściorga pięciorga niewidomych. I znów spotykamy tu nieszczęsne łączenie w jednym zakładzie dwóch przeciwstawnych sobie kalectw - głuchoniemych i niewidomych, gdzie zwykle niewidomi bywają pokrzywdzeni. W zakładzie tym utrzymywano dzieci bezpłatnie. Tylko niektóre gminy żydowskie wnosiły niewielkie opłaty za swoich podopiecznych. Program nauki obejmował zakres wiadomości szkoły podstawowej oraz esperanto, a oprócz tego uczono czytać i pisać pismem Kleina i Braille'a. Istniała tam niewielka biblioteka brajlowska, powstała w drodze przepisywania książek przez społecznych kopistów. Starszych chłopców szkolono w koszykarstwie i szczotkarstwie, a dziewczęta w robótkach ręcznych, trykotarstwie i koronkarstwie. Młodzież, opuszczającą zakład, wyposażano w indywidualne warsztaty. Fundusze na swoją działalność stowarzyszenie czerpało ze składek członkowskich, z dobrowolnych ofiar, ze zbiórek publicznych i jak wspomniałem wyżej, z opłat niektórych gmin żydowskich. Ministerstwo Oświaty dawało tysiąc złotych subwencji rocznej. Stowarzyszenie posiadało swoje oddziały w innych miastach. Wiemy o oddziale w Krakowie, którego przewodniczącym był niewidomy Henryk Fleischer, przebywający obecnie w Anglii. Kierownikiem zakładu w Bojanowie był Artur Lowenstein, teraz mieszkający w Izraelu. Od obu tych działaczy otrzymaliśmy informacje i na ich podstawie opracowaliśmy niniejszy artykuł. Stowarzyszenie utrzymywało kontakt z podobną instytucją żydowską w Wiedniu, skąd czerpano wzory i dokąd wysłano niektóre dzieci. Bojanowo - to małe, prowincjonalne miasteczko. Dzieci z konieczności żyły tu niemal w całkowitej izolacji. Nie było to dobre. Kierownicy zakładu rozumieli tę niedogodność i w roku 1936, a więc po dziesięciu latach prowadzenia zakładu, przenoszą go do Warszawy, na ulicę Graniczną 9, co zbliżyło zakład do największego skupiska ludności żydowskiej w kraju oraz umożliwiło władzom towarzystwa bezpośredni wgląd w życie zakładu. Towarzystwo i zakład istniały do wybuchu drugiej wojny światowej. Jaki był dalszy los zakładu i jego wychowanków, możemy sobie tylko wyobrazić. Aby zdobyć bliższe dane o tym smutnym okresie, zwróciłem się o informacje do ostatniej kuratorki stowarzyszenia - Heleny Szereszewskiej, przebywającej ostatnio w Izraelu. Sądzę, że tymi wiadomościami będziemy mogli uzupełnić historię Żydowskiego Towarzystwa Opieki nad Dziećmi Głuchoniemymi i Niewidomymi. Pochodnia, grudzień 1957
filantropia czy samodzielność - niewidomi a widzący Problemy, wymienione w tytule niniejszego artykułu są stare i pewnie urosła im już długa broda. Niestety, wciąż są jeszcze aktualne, palące i wymagają jakiegoś rozsądnego przemyślenia i rozstrzygnięcia. Pozwolą czytelnicy, że obce słowa: caritas i filantropia zastąpię wyrazem polskim - dobroczynność i że od tego problemu zacznę. Naprawdę złość mnie bierze, gdy ciągle słyszę wymyślanie na dobroczynność i przypisywanie jej negatywnej roli w przeszłości. Jednym z takich zarzutów, czynionym dobroczynności, jest twierdzenie, że była "plasterkiem na rany społeczne ustroju kapitalistycznego", że poprzez dobroczynność państwa kapitalistyczne uchylały się od obowiązku opieki społecznej nad obywatelem, potrzebującym tej opieki. Owszem, bywo i tak, szczególnie w ostatnich latach, w okresie, gdy tak już być nie powinno. Słuszne są również zarzuty, że niektórzy dobroczyńcy na spełnianiu dobroczynności wcale nieźle wychodzili, uzyskując w zamian różne ulgi w podatkach od swych fortun. Ale nie zawsze tak było i nie wszyscy dobroczyńcy kierowali się tak niskimi pobudkami. Dla przykładu przypomnę wielkiego patriotę i dobroczyńcę - Stanisława Staszica, który w życiu prywatnym był niesamowitym sknerą, a wszystkie swoje, zresztą znaczne dochody, przeznaczał na finansowanie różnych akcji dobroczynnych. Wymienię tylko te największe: ufundowanie Warszawskiego Towarzystwa Naukowego, dla którego zakupił specjalny gmach, zwany dziś pałacem Staszica, obecnie siedziba Polskiej Akademii Nauk oraz zakupienie i przekazanie chłopom wielkich dóbr na Hrubieszowszczyźnie - była to właściwie pierwsza w Polsce spółdzielnia rolników, czyli, jakbyśmy mogli ją nazwać po dzisiejszemu - spółdzielnia produkcyjna. Staszic wybudował również wielkie zakłady produkcyjne na Kielecczyźnie - a podobno nawet przeznaczył czterdzieści tysięcy złotych na Instytut Głuchych w Warszawie. Czyż możemy nazwać "plasterkiem" lub czy możemy posądzić Staszica o jakieś osobiste wyrachowanie? I dlatego wydaje mi się, że zgeneralizować tego zagadnienia i potępiać go w czambuł nie można. Dobroczynności należy się przyjrzeć w perspektywie rozwoju form współżycia ludzkiego, podobnie, jak traktujemy okresy produkcyjne w ekonomii. W zamierzchłych czasach funkcja państwa była zupełnie inna niż dzisiaj. Sprawy socjalne nie wchodziły w zakres działalności państwa. Nie wchodziły one nawet w zakres działalności miasta. Ubogimi zajmowały się przede wszystkim klasztory, parafie i ludzie prywatni. Klasztory i parafie, zgodnie ze swymi nakazami religijnymi, organizowały jałmużnę dla ubogich i wzywały wiernych do wspomagania ubogich i kalekich. I dobrze, że to robiły. W miarę zmieniania się stosunków produkcyjnych i społecznych, albo mówiąc inaczej, w miarę wzrostu centralizmu państwowego, państwo skupia w sobie coraz więcej różnych zadań. Dobroczynność przejnuje miasto, a dopiero w ostatnich dziesiątkach lat naszej ery podejmuje ją państwo za pośrednictwem samorządu lub obok niego. Trudno mieć pretensję do historii, że właśnie tak te sprawy ułożyła. Inaczej zagadnienie to wygląda dzisiaj, a szczególnie w państwach socjalistycznych. Dziś filantropia jest przeżytkiem. Dziś miejsce litości i wsparcia zajmuje samopomoc i organizacja samych zainteresowanych, którzy zrzeszają się w potężne związki zawodowe, spółdzielnie czy też w samopomocowe stowarzyszenia społeczne. Wprowadza się i rozbudowuje cały system ubezpieczeń społecznych. Miejsce litości musi zająć poczucie obowiązku powszechnego świadczenia jednych na rzecz drugich. Pomoc dla człowieka, znajdującego się w ciężkich warunkach, nie powinna być kwestią łaski, lecz prawem i obowiązkiem. Formy dzisiejszej opieki społecznej coraz bardziej oddalają się od dawania, a zmierzają do usamodzielnienia każdego człowieka, dobrania nu takiej pracy, którą jest zdolny wykonać. Dotychczasowa dobroczynność jest dziś uwłaczająca dla obu stron, a więc zarówno dla dającego, jak i dla korzystającego z niej. Występuje tu bowiem przykry czynnik litości. W ofiarodawcach trzeba wzbudzić litość, trzeba ich wzruszyć, a otrzymujący pomoc musi umieć to czynić; a więc jęczy, płacze, płaszczy się, a nawet często bezczelnie kłamie. Jakiż jest tego rezultat? Biedny nie zapewni sobie lepszej sytuacji życiowej, a traci godność osobistą i szacunek dla siebie. W mojej ocenie dobroczynność przynosi więc dziś więcej zła, niż dobra, i nie należy jej popierać ani tym bardziej zachęcać niewidomych do budowania na niej czegokolwiek. Bardzo mi się podobało stanowisko pani Haliny Banaś, wyrażone w referacie, wygłoszonym na konferencji w Muszynie. Pani Banaś, rozpatrując zagadnienie w perspektywie historii, nie potępiła dawnej dobroczynności, a żądała dobroczynności mądrej, opartej na przesłankach rozumowych, i właśnie te rozumowe przesłanki doprowadzają nas do zastępowania dobroczynności organizacją samopomocy i różnymi formami zabezpieczenia społecznego. Godzę się również z panią Banaś i tym, że niewłaściwym jest przeciwstawianie dobroczynności pojęciu samodzielności. Wydaje mi się, że są to pojęcia zupełnie odrębne i niezależne od siebie. Przejdźmy do drugiej sprawy. Do sprawy stosunków między niewidomymi a widzącymi. Dużo atramentu wypisało się w tej sprawie. Niestety, jakże dalecy jesteśmy od jako tako rozsądnego rozwiązania tego zagadnienia. Niewidomi na ogół skłonni są winę składać na widzących. Wydaje mi się jednak, że to my jesteśmy bardziej winni. Nie próbuję nawet szerzej rozwijać tego tematu i uzasadniać swojego twierdzenia. W rozpatrywaniu tego problemu musimy ciągle jednak pamiętać, że nie my widzącym, a widzący nam są niezbędnie potrzebni. Uświadomiwszy sobie to, u siebie przede wszystkim będziemy szukali zmiany w postępowaniu w stosunku do widzących. Polski Zwiiązek Niewidomych musi zająć się tymi zagadnieniami i wypracować wytyczne zarówno dla organizacji, jak i dla członków. Do napisania tego artykułu skłaniają mnie nie tyle powyższe, może nazbyt teoretyczne rozważania, ile sprawy już aktualne, postawione w Muszynie, zarówno przez kolegę Zygmunta Jursza, jak i panią Halinę Banaś. Mam na myśli pracowników powiatowych i organizowanie kół przyjaciół niewidomych. W sprawie pełnomocników powiatowych - godzę się z potrzebą stworzenia takich stanowisk. Mam tylko zastrzeżenia do nazwy "pełnomocnik". W słowie tym zawiera się bowiem pewne pojęcie władzy, instytucji. Może to niekorzystnie wpływać na wewnętrzną postawę owych "pełnomocników". Nazwę proponuję zmienić na "opiekun niewidomych". Niechaj w psychice tych ludzi wytwarza się postawa opiekuńcza, a nie władcza. W zakres działania takiego opiekuna powinna wchodzić nie tylko, jak stawia Zygmunt Jursz, obrona niewidomych, ale i pomoc dla nich. Pani Halina Banaś zachęca Związek do organizowania kół przyjaciół niewidomych. Przypuszczam, że myśli o kołach podobnych do tego, jakie istnieje w Łodzi. Stanowczo wypowiadam się przeciw takim kołom. Byłaby to bowiem jeszcze jedna instytucja dobroczynna, w ujemnym tego słowa znaczeniu, działająca według życzeń czy kaprysów jej przywódców i uprawiająca miłosierdzie. Polski Związek Niewidomych dąży do ujęcia możliwie jak największej ilości spraw naszej społeczności w swoje ręce, pragnie być jedynym reprezentantem ogółu niewidomych w Polsce. W zapędach niektórych naszych działaczy powstają szkodliwe tendencje do odebrania Ministerstwu Oświaty nawet szkolnictwa niewidomych, a Ministerstwu Pracy i Opieki Społecznej - domów dla starców. Dziwnym się wydaje, że w takim właśnie momencie powstają koncepcje organizowania instytucji konkurencyjnych dla Związku. Jak mówiłem wyżej, współpraca z ludźmi widzącymi jest nam niezbędnie potrzebna, i koła przyjaciół również są potrzebne, lecz w żadnym razie nie wolno nam ich organizować jako odrębne stowarzyszenia czy instytucje, bo byłoby to rozbijaniem ruchu jedności niewidomych. Wydaje mi się, że nasz statut trzeba zmienić w tym kierunku, aby ułatwić dużo szerszy napływ do Związku członkom - osobom widzącym, i spośród nich organizować koła przyjaciół. Koła te musiałyby być integralną częścią Związku i działać w najściślejszym z nim powiązaniu i wspólnie określonym kierunku. W ramach organizacyjnych Związku można by nawet przewidzieć pewną stopniowość hierarchiczną tych kół: koło centralne przy Zarządzie Głównym, koła wojewódzkie i powiatowe. Można by organizację kół przyjaciół powiązać z instytucją opiekunów powiatowych. O zakresie ich działania napiszę innym razem. Pochodnia, maj 1958
Zadania Polskiego Związku Niewidomych w dziedzinie wychowania niewidomych Stanisław Żemis W artykule niniejszym ograniczam się wyłącznie do spraw wychowawczych, gdyż zagadnienia oświatowe szerzej opracowuje kolega Błaszczyk. Zaznaczam również, że wyrażone tu spostrzeżenia i myśli są moimi indywidualnymi myślami, z nikim nie konfrontowanymi. Będę usiłował dać szeroką płaszczyznę do dyskusji. Przede wszystkim spróbujmy w sposób dość zresztą powierzchowny, wydzielić pewne grupy niewidomych, jakie napływają do Związku, aby uświadomić sobie, z jakim elementem Związek ma do czynienia. Ułatwi to nam zorientowanie się w środkach, jakie należy podejmować wobec różnych grup. Na pierwszym miejscu postawiłbym grupę młodzieży, która napływa do Związku z zakładów dla niewidomych i ze szkół dla widzących różnego typu. Jest to element bardzo wartościowy. Niewidomi ci, pod kierunkiem szkoły, zdobyli łatwość, a często nawet biegłość w posługiwaniu się alfabetem Braille'a. Rozbudzili w sobie wiele cennych zainteresowań, zdobyli nawyk czytania, słuchania muzyki, a wreszcie wzbudzono w nich pewne, nieraz nawet przesadne, aspiracje. Na ludziach tych można wiele budować. Niestety, młodzież ta, stykając się z ogółem niewidomych, zatraca czasem swe wartości. Winniśmy dążyć, aby możliwie wszystkie dzieci niewidome przechodziły przez szkołę. Jako pierwsze zadanie dla Związku widzę konieczność usilnych starań o udoskonalenie werbunku dzieci do szkół, domaganie się racjonalnej sieci szkolnej, zbliżającej szkołę do dziecka. Dalej, młodzież tę trzeba strzec przed demoralizującym wpływem części niewidomych i za wszelką cenę podtrzymywać jej zainteresowania kulturalne. Drugą grupę naszych członków otrzymujemy spośród młodzieży głównie wiejskiej, która nie przeszła przez żadne szkoły. Przychodzi ona do Związku bez żadnych zanteresowań umysłowych, najczęściej bez zawodu. Jest apatyczna i bezradna. Jest to bardzo kłopotliwa grupa naszych członków. Jak ją ożywić, jak ją zainteresować, jak nadrobić zaniedbania z dzieciństwa i młodości? Grupa ta, otrzymawszy pracę i pieniądze, a nie posiadając rozbudzonych zainteresowań, łatwo poddaje się najprymitywniejszym wpływom. Trzecia grupa - to ociemniali inwalidzi wojenni, inwalidzi pracy i losowi. Trudno tu mówić o jakiejś przeciętności tej grupy, są to bowiem ludzie z różnych środowisk kulturalnych, z różnymi kwalifikacjami, z różnymi zainteresowaniami. Jedno jest wspólne dla tej grupy: po przebrnięciu bardzo silnego okresu załamania psychicznego, ludzie ci usiłują na ogół kontynuować swe "widzące" życie. Są oni bogaci w doświadczenia z tamtego, "widzącego" świata i posiadają bardzo wiele wyobrażeń wizualnych. Ludzie ci, gdy nie ulegną całkowitej depresji, są w Związku bardzo pożyteczni. Najskuteczniej bowiem przełamują mur, dzielący niewidomych od widzących, czyniąc życie niewidomych upodobnionym do życia ludzi widzących. Jednocześnie jednak wnoszą bardzo różny poziom kulturalny. Jako dorośli i psychicznie całkiem ukształtowani, odporni są na wszelkie wpływy wychowawcze. Otoczeni ciemnością, pozbawieni dopływów bodźców wizualnych, muszą bardzo pracować nad sobą, ażeby nie cofnąć się w rozwoju. W rozważaniach zagadnień kultury życia niewidomych trzeba uświadomić sobie następujące zjawisko. Ślepota bardzo sprzyja powstawaniu i pogłębianiu się lenistwa i bezmyślności. Brak wrażeń wizualnych, trudności w wykonywaniu różnych czynności oraz trudność w poruszaniu się powoduje zahamowanie powstawania zainteresowań i wiele momentów bezczynności. To wyjaławia człowieka, rozleniwia go i czyni apatycznym. Niewidomym musimy stwarzać inne, pozawizualne, zewnętrzne bodźce. Wreszcie ostatnie z zagadnień ogólnych, i moim zdaniem, najistotniejsze dla naszych rozważań. Istnieje zasadnicza różnica w położeniu materialnym niewidomych w mieście i na wsi, gdzie nie dotarł jeszcze proces produktywizacji niewidomych. Niewidomi na wsi żyją na ogół w nędzy i zdani są całkowicie na opiekę osób widzących. Natomiast w mieście, gdzie dzięki działalności Związku i spółdzielczości wybitnie podniósł się poziom materialny niewidomych, powstaje nowe zjawisko. Kolega Adam Kopytowski określił je tak: "Poziom materialny niewidomych wzrósł, a potrzeby kulturalne nie nadążają za nim", zaś Stanisław Łuka pisał: "Niewidomi dostali pieniądze do ręki, nie potrafią ich jednak pożytecznie używać". Tak - poziom materialny wzrósł, poziom kulturalny, niestety, nie podnosi się. Jakże często potrzeby takich niewidomych ograniczają się do najprymitywniejszych: najeść się, upić, wyżyć w chuligańskich wybrykach. Do czego prowadzi ten stan? Społeczeństwo, rząd i partia patrzą na nas. Jesteśmy ludźmi, rzucającymi się w oczy. Gdy deprawacja pójdzie dalej, społeczeństwo zacznie gardzić nami i odwracać się od nas. Władze nie tylko nie dadzą nam nowych świadczeń, ale, skonstatowawszy zły wpływ dobrobytu, zaczną cofać świadczenia już przyznane. W ustawianiu zadań dla różnych instytucji w odniesieniu do naszych spraw, widzi się przede wszystkim zadania wychowawczo - kulturalne. Słusznym jest że nie przyjęliśmy stricte tego podziału zadań, że Związek tyle uwagi poświęca sprawom materialnym niewidomych. Trudno bowiem mówić o kulturze i oświacie przy pustych żołądkach. Władze Związku muszą sobie jednak jasno zdać sprawę, że właśnie podniesienie kultury niewidomych jest naczelnym zadaniem Związku. Do osiągnięcia tego celu trzeba zmierzać dwoma drogami: 1. drogą uświadomienia, rozwoju oświaty i zainteresowań kulturalnych, 2. stosowania środków represyjnych, gdy zawodzi droga pierwsza. Nie roszcząc sobie pretensji do wyczerpania wszystkich dróg i sposobów, pozwolę sobie wskazać niektóre z nich. 1. Musimy dążyć, aby każde niewidome dziecko ukończyło szkołę średnią ogólnokształcącą bez względu na jego późniejszy zawód, bez względu na to, że w przyszłości będzie pracowało jako szczotkarz, dziewiarz czy robotnik metalowy. Ukończenie bowiem szkoły średniej da niewidomemu wdrożenie do pracy umysłowej, wzbudzi w nim wyższe zainteresowania i ułatwi korzystanie z dobrodziejstw kultury. W odniesieniu do niewidomych należy podjąć wszelki wysiłek, aby opanowali oni system Braille'a. Nauka czytania i pisania musi być stawiana jako warunek pełnego członkostwa w Związku i jako niezbędne wymaganie do zajmowania jakichkolwiek stanowisk w Związku i spółdzielczości. Jako zasadę przy wszelkiego rodzaju szkoleniach zawodowych trzeba przyjmować nie minimum, lecz maksimum wymagań. Dla przykładu weźmy kurs masażu. Kurs masażu w Krakowie powinien być nie kursem, a dwuletnią szkołą. Warunkiem przyjęcia nie powinno być ukończenie dziewięciu klas, a pełnego liceum i swobodna znajomość pisma punktowego. Gdy kandydat tych warunków nie spełnia, niech do szkoły masażu idzie o rok, dwa lata później, ale nie może obniżać poziomu kursu. Na wszelkie stanowiska wymagajmy kwalifikacji. 2. Musimy rozwijać zamiłowanie do czytania. Bibliotekarstwo związkowe nie może być terenem robienia oszczędności. Trzeba do pracy bibliotecznej pozyskać pracowników wykwalifikowanych i zamiłowanych w tej pracy, trzeba rozwinąć współzawodnictwo biblioteczne między oddziałami, organizować wszelkiego rodzaju konkursy czytelnicze, premiować czytelników i dobrych bibliotekarzy. A książkę udostępniać wszelkimi sposobami z dostarczaniem książek do mieszkań włącznie. 3. Krzewić zamiłowanie do muzyki, śpiewu, recytacji i teatru. Jako niewidomi, pozbawieni jesteśmy wrażeń wizualnych, które stanowią dużą przewagę w ludzkim postrzeganiu. Powinniśmy doprowadzić do tego, aby każdy niewidomy był nie tylko przygotowanym odbiorcą estetyki słuchowej, ale do tego, aby był ich odtwórcą i twórcą. Da mu to szerokie możliwości psychicznego wyżycia się. Powinno się dążyć do nauczenia każdego niewidomego i ociemniałego gry na jakimś instrumencie i dopomóc mu w nabyciu tego instrumentu. Instrument dla niewidomego nie może i nie powinien stanowić przedmiotu zbytku, a powinien być traktowany jako przedmiot pierwszej potrzeby. Trzeba skończyć z tym, aby zespoły nasze śpiewały sobie a muzom, żeby przez cztery, pięć lat uczyły się wciąż tych samych utworów aż do znudzenia i rozpadnięcia się zespołu. Trzeba te zespoły stopniować w ich poziomie. Wybijające się jednostki powinny przechodzić do innych form, do kwartetów, sekstetów, czy kończyć odpowiednie szkoły muzyczne, wstępować do chórów zawodowych. Z drugiej zaś strony nasze chóry i orkiestry nie powinny przygrywać tylko na naszych uroczystościach czy wieczorynkach. Powinny iść do zakładów pracy, do fabryk, do wsi i miasteczek. Nie należy wykluczyć nawet możliwości zarobkowania niewidomych tą drogą. Niech ten śpiew i ta muzyka stanie się rzeczą użytkową, niech służy naszej ekspansji w społeczeństwie. Będzie to zachętą dla uczestników, będą widzieli cel swojej pracy. Przed kilku laty powstała myśl zorganizowania specjalnego zawodowego zespołu niewidomych - czegoś w rodzaju "Mazowsza". Wydaje mi się, że do koncepcji tej należy powrócić i za wszelką cenę zrealizować ją. Byłby to naturalny awans dla wybijających się artystycznie niewidomych. Dałoby to chleb dziesiątkom niewidomych. 4. Należy również budzić zamiłowanie do teatru. Uzyskanie zniżek teatralnych samo przez się nie rozwiązuje problemu. Trzeba teatr propagować. Należy organizować zbiorowe wyjścia na przedstawienia. Bardzo pożyteczne i pożądane mogą być spotkania z autorami i reżyserami lub wybitniejszymi aktorami. Przyczynią się one do zrozumienia sztuki i będą wzbudzały zainteresowanie. 5. Niesłusznie zarzuciliśmy sport i wychowanie fizyczne. Wiem, że zawiodły nas dotychczasowe formy organizowania sportu. Sam występowałem przeciwko nim. Nie można jednak wyciągać najłatwiejszego wniosku i rezygnować ze sportu w ogóle. Należy szukać nowych form organizacyjnych. Wypowiadam się za corocznym organizowaniem obozów sportowych. Obozy te powinny być łączone z wczasami, to znaczy, że nie muszą one kłaść nacisku tylko na sport. Wprowadzić tam trzeba bogate formy życia kulturalnego. Trzeba odrzucić wszelkie zwroty utraconych zarobków obozowiczom. Nie muszą to być wyłącznie obozy kondycyjne. Niech stanowią one sposobność grupowania niewidomych i pozostawienia ich wychowawczemu wpływowi Związku. Należy budzić zamiłowanie i zainteresowanie krajoznawstwem i turystyką. Próby, podjęte przez Oddział Śląski, należy upowszechniać. W szkołach, na kursach zawodowych i w internatach gimnastyka poranna powinna być powszechnie prowadzona. Powinniśmy dążyć do wprowadzenia nawyku gimnastycznego. Osiągnęliśmy powstanie Związku Spółdzielni Niewidomych. Uważam to za osiągnięcie dużej miary, pozwala to bowiem na zharmonizowanie usiłowań Związku z pracą spółdzielni. Pozwala to na ustawienie jednolitych form postępowania obu tych instytucji. Konieczna jest jednak ścisła współpraca, która powinna przejawiać się szczególnie na odcinku wychowawczym. Spółdzielnia nie powinna być tylko miejscem zarobkowania. Winna ona również wysoko doceniać problemy wychowawcze. Jak pisałem przed kilkoma miesiącami, bez spółdzielców nie ma spółdzielczości. Spółdzielnie muszą wychowywać społecznie. Idea spółdzielczości jest łatwo przemawiająca i pociągająca. Spółdzielnie muszą prowadzić kursy uspółdzielczające swych członków. Bez tego grozi im wynaturzenie społeczne, co wyraźnie udowodnił nam ubiegły okres centralizmu mechanicznego. Podstawowe przeszkolenie spółdzielcze powinni przejść wszyscy członkowie spółdzielni i dopiero na jego bazie należy organizować szkolenia wyższego stopnia - szkolenie działaczy spółdzielczych i kierowników ruchu spółdzielczego. W programach szkolenia zawodowego powinny znaleźć szerokie uwzględnienie elementy ideologiczne. Każdy z nas zdaje sobie sprawę, że wskazane wyżej postępowanie wychowawcze nie da szybkich i radykalnych rezultatów. Wiemy, że jest to droga długa i mozolna. Musimy jednak być cierpliwi. Osiągnięcia zdobyte na tej drodze będą jak najbardziej trwałe i sięgać będą do psychiki człowieka. Obecnie przejdę do omówienia środków szybciej działających - do środków represyjnych. Stosowanie ich jest konieczne przede wszystkim wobec tych jednostek, które nie są podatne na działanie środków wychowawczych. Nasuwa się tu konieczność wzmożenia dyscypliny organizacyjnej i obowiązkowości członków, zarówno Związku, jak i spółdzielni. Przytoczę tu parę przykładów nieodpowiedzialności i braku dyscypliny. W obozie sportowym w Giżycku na dwa dni przed zakończeniem obozu kolega K. postanowił wyjechać do domu. Wszelkie perswazje pozostały nieskuteczne. Słyszałem, jak inni uczestnicy obozu reagowali na ten fakt: "Chłopie, jedź, a co oni, taka, a taka ich mać, ci zrobią". Musiałem zagrozić koledze K., że gdy samowolnie wyjedzie, będzie musiał pokryć koszty pobytu na obozie. Dopiero ten argument poskutkował. Na inny obóz z Warszawy zgłosiło się dwóch kolegów. Zostali przyjęci, lecz z nieważnych powodów, czy wręcz fantazji, nie pojechał żaden. Inni koledzy nie mogli pojechać, miejsca zostały niewykorzystane, a lekkoduchy nie poniosły żadnych konsekwencji. Podobnie jest z wszelkimi zgłoszeniami na kursy, do zespołów, itp. Najsmutniejsze jest to, że każdy taki wypadek nie znajduje potępienia u innych niewidomych, a wręcz odwrotnie, zdziwienie wywołuje potępienie takich postępków przez kierownictwo oddziału. Musimy wzmóc odpowiedzialność naszych członków wobec naszej organizacji i musimy wyciągnąć konsekwencje za każde złamanie dyscypliny i niedotrzymanie zobowiązań. Przekroczenie, narażające Związek na straty pieniężne winny pociągać za sobą obowiązek pokrywania ich. Najcięższą jednak sprawą jest pijaństwo i chuligaństwo. Pijaństwo jako najbardziej rzucające się w oczy, najbardziej psuje nam opinię i najbardziej rujnuje pijącego. W tym miejscu muszę się zastrzec, że nie jestem nieprzejednanym zwolennikiem pełnej abstynencji i w moich rozważaniach nie o pełną abstynencję przecież chodzi. Chodzi mi o pijaństwo jako nałóg, o pijaństwo, stosowane na co dzień, o pijaństwo rujnujące zdrowie, niweczące godność człowieka, niszczące jego dorobek materialny oraz doprowadzające do nędzy jego rodzinę. Walka z pijaństwem w naszym środowisku jest niezmiernie trudna. Pijaków spotykamy bowiem nawet wśród naszych działaczy, kierowników spółdzielni i odpowiedzialnych pracowników Związku. Jakże tu walczyć z pijaństwem naszych szeregowych członków, gdy przywódcy dają taki przykład? Pijaństwo zdobyło sobie powszechne prawo obywatelstwa w naszym środowisku i u nikogo nie wywołuje potępienia. Pierwszą więc rzeczą, jaką na tym odcinku musimy wywalczyć, jest więc zmiana postawy ogółu niewidomych z aprobującej na potępiającą. O pijaństwie trzeba mówić na naszych zebraniach, pisać w "Pochodni" z wyraźnym wskazywaniem nazwisk. Należy urządzać specjalne zebrania z prelekcjami antyalkoholowymi. Wiem, że sens tych zebrań nie trafi do samych pijaków, przyjdą na nie na ogół ci, którzy nie piją. Chodzi jednak o kształtowanie opinii społecznej, chodzi o to, aby pijak nie uchodził za bohatera, ale był wytykany i odrzucany. W sprawie pijaństwa nasz Związek powinien porozumieć się z Ministerstwem Pracy i Opieki Społecznej, ze Związkiem Spółdzielni Niewidomych i komendą Milicji Obywatelskiej. Należy wypracować wspólny plan. W planie tym powinny być przewidziane surowe kary dla notorycznych pijaków. Kary zawieszenia w prawach członkowskich i okresowe zawieszenia w pracy, pozbawienie prawa do premii i nakładanie umownych kar pieniężnych. Pijaków powinno się zdejmować z kierowniczych stanowisk. Wreszcie musimy żądać od milicji i od sądów bezwzględnego stosowania przewidzianych prawem kar, przetrzymywania w izbach wytrzeźwień i przymusowego leczenia. W moim rozumieniu jedną z przyczyn rozwinięcia się alkoholizmu było pozbawienie ludności celu oszczędzania. W dążeniu do szybkiego uspołecznienia państwo zwalczało prywatną własność ziemi, warsztatów rzemieślniczych, przedsiębiorstw handlowych, domów, itp. Przez ciągłe zwyżki cen i wymiany pieniędzy poderwano zaufanie obywateli do pieniądza, a stale zmniejszająca się wartość pieniądza zmuszała ludzi do uciekania od niego i lokowania posiadanych zasobów w towarze oraz zachęcała do natychmiastowego spożywania, a więc i do pijaństwa. Wydaje mi się dalej, że jednym ze sposobów skutecznego zwalczania pijaństwa jest przywrócenie sensu oszczędzania docelowego. Stanisław Łuka w rozmowach ze mną kilkakrotnie podnosił sprawę zorganizowania w ramach spółdzielczości oszczędzania na mieszkania. Zważywszy wielki głód mieszkaniowy oszczędzanie takie jest niemal powszechną potrzebą. Obecnie wracają warunki dla oszczędzania, a w sytuacji niewidomych jest odpowiedni moment do podjęcia takiej akcji. Niewidomi zostali zwolnieni od podatku od wynagrodzeń, spółdzielniom wydatnie zmniejszono podatek dochodowy. Powstają więc naturalne oszczędności. Trzeba pomyśleć o tym, aby nie rozpłynęły się one bez pożytku. Sprawę tę jak najrychlej trzeba przemyśleć i zorganizować, a popularyzowaniu idei oszczędzania poświęcić dużo miejsca w naszej prasie i na zebraniach. Pochodnia, lipiec 1958
Zjazd lekarzy - okulistów w Szczecinie W dniach od 25 do 27 września tego roku odbył się w Szczecinie trzydniowy zjazd lekarzy - okulistów, w którym wzięło udział ponad dwieście pięćdziesięcioro lekarzy i profesorów okulistyki z całej Polski. Z wybitniejszych specjalistów w zjeździe uczestniczyli: prof. L. Abramowicz z Gdańska, prof. M. Wilczek z Krakowa, prof. W.J. Kapuściński z Wrocławia, prof. T. Krwawicz z Lublina, prof. M. Dymitrowska z Białegostoku, prof. W.H. Melanowski, W. Arkin i doc. H. Wolter z Warszawy, prof. Mądroszkiewicz z Zabrza oraz prof. W. Starkiewicz ze Szczecina, dobrze nam znany ze swej pracy nad skonstruowaniem aparatu, umożliwiającego widzenie niewidomym. Na posiedzeniach plenarnych i dwóch komisjach zjazdowych wygłoszono dziewięćdziesiąt jeden referatów. Nie jestem fachowcem i nie będę oceniał wartości naukowej tych referatów. Były one krótkie i bardzo konkretne, omawiające osiągnięcia poszczególnych lekarzy czy klinik w leczeniu określonych schorzeń. Drugą cechą referatów była wielostronność w traktowaniu chorób i wskazywanie na powiązania chorób ocznych z innymi schorzeniami, na przykład: gardła, nosa, uszu, alkoholizmem, chorobami wenerycznymi, chorobą Buergera, itp. Głównym tematem obrad były schorzenia siatkówki i nerwu wzrokowego. Na zakończenie zjazdu odbyło się walne zebranie członków Polskiego Towarzystwa Okulistycznego dla wyboru nowych władz Towarzystwa. W zjeździe tym uczestniczyłem jako przedstawiciel Polskiego Związku Niewidomych. W drugim dniu obrad wygłosiłem przemówienie, przekazując w imieniu Związku pozdrowienia dla zebranych i życzyłem pomyślnych obrad zjazdowi i osiągnięć w pracy wszystkim lekarzom. Uzasadniałem konieczność bliskiej współpracy okulistów z instytucjami, opiekującymi się niewidomymi, a szczególnie z Polskim Związkiem Niewidomych jako organizacją, skupiającą wszystkich niewidomych i reprezentującą wszystkie ich sprawy. Poinformowałewm o powstaniu Centralnego Ośrodka Tyflologicznego jako placówki badań nad życiem i pracą niewidomych. Szczególnie mocny nacisk położyłem na sprawę wydawania przez lekarzy zaświadczeń o stopniu utraty wzroku i apelowałem o jak najskrupulatniejsze badanie i wydawanie rzetelnych zaświadczeń, wskazując przy tym na społeczne skutki wydawania zaświadczeń niezgodnych ze stanem rzeczywistym. Po moim przemówieniu prof. Starkiewicz oświadczył: "Przemówienia pana Żemisa wysłuchaliśmy z całą uwagą, i zapewniam go, że zrobimy wszystko, aby spełnić postulaty niewidomych". Oświadczenie to i rzęsiste oklaski przyjmuję jako wyraz zrozumienia dla naszych spraw przez zebranych tam lekarzy. Tyle o samym zjeździe, a teraz pozwolę sobie na dwie refleksje, które nasunęły mi się w związku ze zjazdem. Pierwsza to głębokie życzenie, aby i w naszym Związku nauczono się zastąpienia tasiemcowych i rozwlekłych przemówień krótkimi, zwięzłymi i rzeczowymi referatami i przemówieniami. Refleksja druga: Zarząd Główny powinien zaangażować uspołecznionego i zdolnego lekarza - okulistę na konsultanta naszych spraw. Do konsultanta takiego należałoby: kierowanie działalnością Związku w zakresie profilaktyki wzroku, czuwanie nad leczeniem, zmierzającym do zachowania wzroku szczątkowego i wypracowanie wskazań o higienie oczodołów u niewidomych. Do niego należałoby także utrzymanie współpracy i kontaktu Związku ze wszystkimi instytucjami okulistycznymi w kraju i za granicą. Udział takiego konsultanta w pracach Centralnego Ośrodka Tyflologicznego również byłby bardzo pożyteczny. Wzywam kolegów do wypowiadania się w tej sprawie, do bardziej szczegółowego określania zadań takiego lekarza, a Zarząd Główny proszę o rozważenie tej sprawy. Pochodnia, listopad 1958
Nadużywanie białej laski Dzięki długotrwałej akcji oświatowej i propagandowej Związku, mającej na celu podnoszenie kultury i poczucia godności osobistej u niewidomych, dzięki lepszemu zaopatrzeniu inwalidów poprzez renty i pomoc rad narodowych, a przede wszystkim dzięki wzrostowi zatrudnienia niewidomych, poniżające godność ludzką żebractwo jako zjawisko masowe zostało zlikwidowane. Jest to duże osiągnięcie. Walkę tę musimy jednak prowadzić dalej, aż do całkowitego wytępienia tej plagi. Obecnie rozpowszechnia się nowe zjawisko - zjawisko nadużywania ślepoty przez ludzi nieuczciwych, przez różne typy kombinatorów i wydrwigroszów. Zjawisko to przejawia się w różnych formach. Pamiętamy, ile kłopotów sprawiło nam wpychanie się do Związku ludzi dobrze jeszcze widzących, pragnących wykorzystywać przywileje i uprawnienia, przyznane niewidomym przez państwo. Trzeba było zaostrzyć i uściślić kryteria, kwalifikujące do należenia do Związku i przeprowadzić szeroką akcję weryfikacyjną. Poniżej przytaczam notatkę zamieszczoną w "Życiu Warszawy" w dniu 22 czerwca bieżącego roku: "Cud" na ulicy "Tuż obok milicyjnej budki na placu Zbawiciela litościwe osoby wspomagały żebrzącego mężczyznę z białą laską i w ciemnych okularach. Po upływie kwadransa niepewnym, chwiejnym krokiem podchodził do niego inny żebrak, przejmował laskę i okulary i błagał o wsparcie. Pierwszy "ociemniały" wszedł do najbliższego baru, a tymczasem "zmiennik" zastępował go w zbieraniu datków na kieliszek chleba. Wydrwigroszy zatrzymała milicja. Obaj natychmiast "odzyskali wzrok". Podane tu zdarzenie jest typowym przykładem podszywania się pod ślepotę i wykorzystywania naszego kalectwa dla własnych korzyści. Trudno mi nawet posądzać tych ludzi o premedytację, o złośliwość w stosunku do niewidomych. Postępek ten charakteryzuje właściwie bezmyślność i duży prymitywizm. W skutkach swych jest jednak podwójnie szkodliwy: raz - bo przedstawia nas jako żebraków, a po drugie - przedstawia nas jako pijaków, gdyż, jak zaznaczono w notatce, osobnicy ci żebrali nawet nie z konieczności, nie z biedy, ale na "kieliszek chleba". Ze zjawiskiem tym musimy walczyć. Konieczne tu jest wynalezienie i zastosowanie istniejących sankcji prawnych, porozumienie się z prokuraturą i organami milicjnymi. Ponadto powinniśmy wszcząć szeroką akcję propagandową w codziennej prasie i w radio. Musimy tu uzyskać kategoryczny protest społeczny. Do walki z tą bezczelną formą nadużywania naszego kalectwa i psucia nam opinii musimy pozyskać całe społeczeństwo. Musimy bronić honoru naszej grupy, naszej ludzkiej godności. Z przykrością trzeba stwierdzić, że podana tu notatka z "Życia Warszawy" nie ustosunkowuje się do negatywnie do opisywanego faktu, nie potępia go, a cały tekst utrzymany jest w żartobliwym i sensacyjnym tonie. A szkoda. Pochodnia, sierpień 1964
Sprawa ośrodków rewalidacyjnych niewidomych Stanisław Żemis Wiele myślałem o sprawie rewalidacji niewidomych i dochodzę do wniosku, że powinniśmy powołać ośrodek badawczo - szkoleniowy. Zadaniem takiego ośrodka byłoby nie tylko bezpośrednie szkolenie samych niewidomych, ile przygotowanie kadry instruktorów rewalidacji. Taki ośrodek badawczo - szkoleniowy musiałby zgrupować wysoko wykwalifikowanych specjalistów teoretyków i praktyków, a więc tyflologów, psychologów, socjologów, defektologów, wykwalifikowanych i doświadczonych rolników i techników potrzebnych nam specjalności. Ośrodek powinien mieć swoją radę naukową, bogato wyposażoną bibliotekę i odpowiednie warsztaty. W działalności swej ośrodek powinien być silnie powiązany z innymi instytucjami naukowymi o podobnym lub zbliżonym charakterze. Niestety, jak dotąd planowane przez PZN ośrodki rewalidacji, jak na przykład w Chorzowie, takich warunków nie mają. W zakresie rewalidacji zawodowej mamy już pewne doświadczenie, w zakresie zaś innych sposobów rewalidacji takiego doświadczenia nie mamy. Literatura tych spraw również jest nader uboga. W innych krajach istnieją specjalne instytuty tyflologiczne. U nas nic takiego nie istnieje, a nawet kurczymy się w zakresie tych spraw. Przy Instytucie Pedagogicznym w Warszawie istniał dział defektologii, został jednak zlikwidowany. Przy radach narodowych istnieją referaty produktywizacji inwalidów, lecz zostały one ograniczone w swej działalności. Polska jest krajem dużym, poza Związkiem Radzieckim, w którym istnieją aż cztery podobne instytucje, największym w zespole państw socjalistycznych. Mamy więc podstawy do domagania się takiego instytutu. Zresztą instytut taki moglibyśmy prowadzić z którymś z sąsiadujących z nami krajów, na przykład z Czechosłowacją czy NRD. Wymiana doświadczeń byłaby tu bardzo cenna. O takim instytucie trzeba więc pomyśleć. Są to jednak sprawy dalsze. Na razie mówmy o ośrodku badawczo - szkoleniowym, który w przyszłości może przekształcić się w instytut. Pierwszym zadaniem ośrodka badawczo - szkoleniowego byłoby wypracowanie zakresu, programu i metod rewalidacji niewidomych. Drugim zadaniem byłyby prace wynalazcze w dziedzinie oprzyrządowania niewidomych, konstruowania przyrządów i pomocy, ułatwiających naukę i życie codzienne niewidomym. Jaką wagę posiadają tego rodzaju prace, nie trzeba nas przekonywać. Dla ilustracji wystarczy wskazać, że czasem skonstruowanie jednego przyrządu otwiera drogę do pracy setkom niewidomych. Wiemy również, że wielu ludzi dobrej woli podejmuje próby skonstruowania dla nas jakiegoś przyrządu. Działają oni jednak w samotności, bo nie ma instytucji, która służyłaby pomocą i radą, która pomogłaby im finansowo. Takim punktem konsultacji i oparcia dla tych ludzi powinien stać się nasz ośrodek badawczo - szkoleniowy. Ponadto ośrodek badawczo - szkoleniowy powinien być wytwórcą i producentem wszelkich pomocy dla niewidomych. Trzecim zadaniem ośrodka byłoby szkolenie instruktorów rewalidacji niewidomych. Szkolenie to powinno być bardzo gruntowne. Kandydaci do szkolenia na instruktorów rewalidacji powinni posiadać przynajmniej ukończoną szkołę średnią ogólnokształcącą lub zawodową, a przygotowanie ich powinno obejmować zarówno psychologię, pedagogikę, defektologię, jak i dydaktykę pracy z niewidomymi oraz dobre zapoznanie ze sprawami rewalidacji niewidomych, a więc zarówno teorię, jak i praktykę. Nie wyobrażam sobie, aby takie szkolenie mogło trwać krócej, niż dwa - trzy lata. Czwartym zadaniem ośrodka badawczo - szkoleniowego byłoby bezpośrednie szkolenie niewidomych, a zwłaszcza szkolenie o charakterze eksperymentalnym, mającym za zadanie wprowadzenie nowych czynności czy nowych branż. Wreszcie piątym zadaniem byłoby kierowanie całokształtem rewalidacji niewidomych w kraju i kontrola nad jego przebiegiem w terenie. Przewiduję również, że zaistnieją potrzeby uzupełniającego, krótkoterminowego przeszkalania w ośrodku już pracujących instruktorów rewalidacji. Bezpośrednia rewalidacja, szczególnie podstawowa, społeczna, jak i szkolenie kobiet w zakresie gospodarstwa domowego, powinny odbywać się w terenie, w miejscu zamieszkania i pracy niewidomego, bądź też na kursach, organizowanych przy okręgach, gdy znajdą się po temu odpowiednie warunki. Za prowadzeniem rewalidacji w terenie przemawiają następujące względy: rewalidowany swój teren dobrze zna, co ułatwia pracę z nim, procesem rewalidacji musimy obejmować nie tylko niewidomego, ale i jego rodzinę i najbliższe środowisko. Dobrze wiemy, jaki jest stosunek widzących do niewidomych, i jak wiele przykrości doznają od nieuświadomionych ludzi. Nie tylko niewidomy, a jeszcze w większym stopniu nowoociemniały, nie wiedzą, co ze sobą zrobić, ale i ich rodziny nie mają pojęcia, jak postępować z inwalidą. Rodzinę niewidomego i jego środowisko musimy uświadamiać i życzliwie nastawić do niewidomego. Uważam za konieczne powołanie przy każdym naszym okręgu specjalnego instruktora rewalidacji. Instruktor taki powinien osobiście odwiedzać każdego nowoodkrytego niewidomego czy nowoociemniałego, dokładnie poznać jego sytuację, jego możliwości, a następnie wraz z rodziną ustalić sposób postępowania. Instruktor powinien zapoznać się z warunkami indywidualnej pracy niewidomego i zapewne, posiadając odpowiednie przygotowanie i dużą praktykę, wiele będzie mógł pomóc w urządzeniu warsztatu, jego oprzyrządowania itp. Wreszcie do obowiązków instruktora rewalidacji należeć powinno szkolenie pełnomocników Związku (opiekunów społecznych dla niewidomych) i kierowanie ich pracą. Dla poprowadzenia tak pomyślanej pracy wystarczy nam jeden ośrodek badawczo - szkoleniowy. Bardzo istotnym warunkiem będzie tu właściwe usytuowanie ośrodka. Powinien on znajdować się w bliskości dużego miasta, zapewniającego mu zdobycie odpowiedniej kadry naukowej i instruktorskiej oraz utrzymanie kontaktu z odpowiednimi placówkami naukowymi. Ponadto powinien posiadać odpowiednie zaplecze w postaci zakładów doświadczalnych i produkcyjnych i odpowiedni areał ziemi hodowlanymi. Dla sprawnego funkcjonowania ośrodka koniecznym jest, aby posiadał on dobrą komunikację z miastem. Na posiedzeniu Komisji Tyflologicznej kolega Zygmunt Stepek zwrócił uwagę, że tuż pod Wrocławiem już od dawna istnieje zakład rewalidacyjny dla inwalidów. W zakładzie tym, położonym na skraju miasta i wsi, mającym dogodną komunikację tramwajową i autobusową, znajduje się grupa niewidomych. Grupa ta stale zmniejsza się i prawdopodobnie za parę lat zostanie zupełnie zlikwidowana. A więc dzieje się tak, że już istniejącą placówkę likwidujemy, a jednocześnie przy dużych nakładach finansowych ciągle szukamy możliwości utworzenia nowych ośrodków. Nie wiem, jakie są istotne przyczyny takiego stanu rzeczy. Być może, że zakład ten jest niewłaściwie pomyślany lub źle prowadzony. Trzeba więc go zreorganizować, ściślej powiązać z PZN i ZSN, a nie likwidować. Zakład prowadzony jest przez Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej. Sądzę, że z naszym ministerstwem można i należy się dogadać, a przecież rozwiązanie takie jest jak najbardziej właściwe. Nie wszystko musimy robić sami, wciągnięcie w orbitę spraw niewidomych jak najliczniejszych instytucji jest ze wszech miar wskazane. Podając powyższą garść informacji na temat rewalidacji niewidomych nie roszczę sobie praw do słuszności mojego zdania, i nie sądzę, że jest to jedyna droga rozwiązania problemu rewalidacji. Sądzę jednak, że podaję tu bogaty materiał do przemyśleń. Będę bardzo rad, gdy posłuży on do rozwinięcia dalszej dyskusji w tak istotnych dla nas sprawach. pochodnia, listopad 1964
Z listu Jana Silhana Stanisław Żemis
W czerwcu ubiegłego roku zmarł w Krakowie Jan Silhan. Odejście tego szlachetnego człowieka, długoletniego wybitnego ofiarnego naszego działacza, wszyscy niewidomi odczuli bardzo boleśnie, a serdeczną pamięć o nim zachowają przez długie lata. Przed dwudziestoma dwoma laty straciłem wzrok. Towarzysz Leon Wrzosek zwerbował mnie do pracy we władzach w ówczesnym Związku Pracowników Niewidomych. Usiłowałem zdobyć jak najwięcej wiadomości o niewidomych i ich organizacji. O bieżących sprawach dowiadywałem się, uczestnicząc w różnych zebraniach i podczas wyjazdów w czasie akcji połączeniowej. To mi jednak nie wystarczało. Chciałem wiedzieć coś o przeszłości, wejść w tradycje, poznać działaczy. Słuchałem przewodników, którzy byliby mi w tym pomocni. Wskazano mi dr Włodzimierza Dolańskiego i kpt. Jana Silhana. Dr Dolański był na miejscu i mogliśmy odbyć wiele pożytecznych dla mnie rozmów. Jan Silhan mieszkał w Krakowie. O bezpośredni kontakt trudno, a w dodatku Jana Silhana, najniesłuszniej, przedstawiono mi jako reakcjonistę. Wreszcie ośmieliłem się napisać do niego list. Wkrótce otrzymałem odpowiedź, utrzymaną w przyjacielskiej formie. Tak rozpoczęła się nasza wieloletnia korespondencja. Po śmierci Jana Silhana jego małżonka - pani Margit odesłała mi kilkanaście tych listów, zarówno Jego, jak i moich. Przeczytawszy je, doszedłem do przekonania, że pożytecznym będzie zapoznać Czytelników „Pochodni” choćby z jednym z tych listów. Uzyskawszy zgodę pani Silhanowej na opublikowanie ich, wybrałem list sprzed dwudziestu lat. W liście tym kolega Silhan przedstawia kilkudziesięciu wybitnych niewidomych, a w końcu pisze i o sobie. List jest bardzo długi i dlatego, choć nie ma w nich nic takiego, czego by nie można podać do ogólnej wiadomości, ograniczam się do przytoczenia wyjątków. Treść listu charakteryzuje samego Autora. Przebija z niego wielka troska o niewidomych, wielka kultura i rzadko spotykana dobroć. Nawet o wyrządzonych mu krzywdach i wrogich ludziach pisze z całą wyrozumiałością i bez urazy. O sobie pisze na końcu listu. Przedrukowując wyjątki z tego listu, pragnę naszym Czytelnikom przybliżyć tę piękną postać kpt. Jana Silhana i wyrazić hołd dla Jego ofiarnego życia. Przejdźmy do samego listu. „Drogi Kolego! Miły list Kolegi był dla mnie miłą niespodzianką, gdyż wprawdzie przyrzekliśmy sobie nawzajem pisywać do siebie - ale jakoś do tego nie dochodziło. Z treści i serdecznego, szczerego tonu listu Kolegi wnoszę, ze kontakt nasz może stać się głębszym, albowiem mamy nie tylko wspólne zainteresowania i cel, ale i jednakie do nich podejście, traktując je jako sprawy nadrzędne. Wprawdzie ostatnio muszę siebie poniekąd zniewalać do zajmowania się nimi, bo zbyt brutalnie zostałem od nich odsunięty, sądziłem przy tem, że układ personalny w naszym Związku uniemożliwi mi w ogóle dalszą współpracę. Słowa Kolegi jednakowoż świadczą, że są jeszcze i inni koledzy, z którymi może dojść do porozumienia. Dzięki za miłe słowa pod moim adresem, cenię je tym bardziej, że pochodzą one od Kolegi, o którym również słyszałem bardzo pochlebne opinie, zwłaszcza o Jego charakterze, a to w życiu i pracy cenię bardzo wysoko. Referat Kolegi, wygłoszony w lecie ubiegłego roku (na zjeździe połączeniowym - przypisek Stanisława Żemisa) zrobił na mnie również bardzo korzystne wrażenie, jak i cała aktywność, jaką Kolega rozwinął w ostatnich czasach, pokonując tak dzielnie i tak szybko pierwszy wstrząs, jaki znany jest każdemu z nas, cośmy utracili wzrok w wieku, w którym dopiero nabrało się rozpędu do pracy życiowej. Jest też dla mnie bliskie i zrozumiałe, że Kolega jako społecznik z natury i z praktyki, zapalił się do pracy w dziedzinie spraw niewidomych. Skoro się bowiem poznało wielkie możliwości, jakie stoją przed niewidomymi, co w naszej sytuacji mogło przecież być prawdziwą rewelacją, bośmy wraz z widzącymi - uważali ten stan niemal za identyczny z niedołęstwem, to budzi się pęd do czynu, do zachęty towarzyszy losu, by zdobywali wszystko to, co jest dla nich dostępne. Im więcej się poznaje osiągnięcia wybitniejszych niewidomych, tym bardziej pragnie się zrobić samemu coś więcej nad przeciętność. A ślepota staje się wówczas już nie straszakiem, lecz tylko przeszkodą, której przezwyciężenie staje się radością i pragnieniem. Walczyć z nią i tworzyć wbrew niej - to podnieta tak wielka, że wielu z nas nawet już nie myśli o tym, by się z nią rozstać… …Zapewne przychodzą i chwile ciężkie, chwile rozczarowań i zawodów, a wówczas jesteśmy skłonni przypisać te niepowodzenia właśnie tej naszej nieodłącznej „towarzyszce”, i w takich chwilach odczuwamy ją jako ciężkie brzemię i dopust losu. Ale to szybko mija. Należy sobie pomagać tym kierunku”. W tym miejscu kol. Silhan wymienia i charakteryzuje prace i osiągnięcia trzydziestu dziewięciu wybitnych niewidomych. „Na zakończenie kilka słów o sobie, jako, że Kolega zapytuje o moją obecną pracę w Akademii Górniczo - Hutniczej. Jest ona raczej próbą wykorzystywania okresowych możliwości oraz mych wiadomości z czasów studiów politechnicznych, odbytych w latach 1907 - 1912 na Politechnice Kijowskiej i Lwowskiej. Próba wypadłą dobrze, jednakowoż nie wiadomo, czy kursy repetycyjne będą uznane za instytucję trwałą i potrzebną, czy też sporadycznie stworzoną. Studia politechniczne w swoim czasie przerwała mi służba wojskowa, a następnie wojna. Straciłem wzrok na początku pierwszej wojny światowej w szeregach b. armii austriackiej. W kilka miesięcy potem byłem już hospitantem w jednym z najstarszych instytutów wychowawczych dla dzieci niewidomych. Zamierzałem poświęcić się zawodowi nauczycielskiemu. Uczęszczałem też na uniwersytet wiedeński, ale i tu nastąpiła przerwa, gdyż ówczesne ministerstwo wojny i czynniki opieki społecznej poruczyły mi zorganizowanie we Lwowie specjalnego zakładu szkolenia inwalidów. Prowadziłem ten zakład przez prawie dziewięć lat, realizując w nim zasady rehabilitacji i produktywizacji inwalidów ociemniałych, których przez nasz zakład przewinęło się przeszło dwustu. Mówię, przez zakład nasz dlatego, bo pracę swoją wykonywałem wespół z moją żoną, którą poznałem w 1915 roku w Wiedniu i która od owego czasu dzieli ze mną wszystkie me trudy jak najdzielniejszy i najofiarniejszy towarzysz. Rozwijaliśmy zarazem wszechstronną działalność opiekuńczą w stosunku do ociemniałych wojennych, przyczyniając się bezpośrednio czy pośrednio do powstania szeregu instytucji im poświęconych. Traktując problem niewidomych jako szeroki problem społeczny, nie mogłem oczywiście poprzestać na samych ociemniałych wojennych, lecz stale utrzymywałem kontakt z tym wszystkim, co składa się na pojęcie sprawy niewidomych. Często objeżdżaliśmy nasze ośrodki tej sprawy, utrzymując żywą łączność z ich działaczami, propagując sprawę w prasie, na zjazdach, przez radio, itd. Utrzymywałem nie mniej ożywiony kontakt z zagranicą. Dążyłem do stworzenia w Polsce ośrodka koordynacyjnego wszystkich czynników, poświęconych sprawie niewidomych. Zainicjowałem stworzenie Głównego Komitetu Opieki nad Niewidomymi w Polsce, przeprowadziwszy wyczerpującą korespondencję ze wszystkimi ówczesnymi związkami samopomocowymi, organizacjami społecznymi, zakładami wychowawczymi i czynnikami opieki państwowej. Opracowałem projekt statutu tego Komitetu, który został przyjęty przez grono wybitnych działaczy owej doby i w 1934 roku został zatwierdzony przez właściwe władze. Przygotowałem zwołanie pierwszego kongresu spraw niewidomych i wszystko zapowiadało się pomyślnie. Tymczasem pewne organizacje, pod wpływem rozmaitych konfliktów, powstałych na tle społecznym, wystąpiły nagle z komisji organizacyjnej… Gdybym był mieszkał w stolicy, kontynuowałbym swe starania aż do ich realizacji czyniąc to ze Lwowa, wobec powstałych rozdźwięków, nie mogłem - zrezygnowałem. Skoncentrowałem swe wysiłki na innym odcinku pracy na terenie międzynarodowym, by poprzez zagranicę wywrzeć nacisk na nasze sfery. Zarazem współpracowałem z organizacjami i instytucjami krajowymi, zwłaszcza zaś zająłem się Towarzystwem Opieki nad Niewidomymi we Lwowie, dążąc do unowocześnienia charakteru pracy tego Towarzystwa. Na terenie międzynarodowym osiągnąłem to, że w 1936 roku zostałem prezesem Federacji Związku Niewidomych, do którego należało czternaście organizacji niewidomych z różnych krajów. W 1937 roku zorganizowałem Międzynarodowy Kongres Niewidomych w Warszawie, który odbył się jednocześnie z Międzynarodowym Kongresem Esperantystów. Na Kongresie Niewidomych posługiwano się również esperantem, aczkolwiek Kongres ten miał charakter specjalny. Zgłoszono trzydzieści referatów na rozmaite tematy sprawy niewidomych, a wśród uczestników (łącznie sto dziesięć osób z czternastu krajów) byli najwybitniejsi przedstawiciele ruchu samopomocowego, prezesi krajowych związków, itp. Esperanto było dla mnie przede wszystkim środkiem porozumiewawczym dla celów współpracy międzynarodowej, co okazało się w ciągu kilkudziesięciu lat ruchu esperanckiego szczególnie cennym dla niewidomych. Obecnie ruch ten na Zachodzie bynajmniej nie zmalał, a z krajów demokracji ludowej aktywny udział w nim biorą związki niewidomych z Czechosłowacji, Bułgarii i Węgier. Wypadki w 1939 roku zmieniły sytuację we Lwowie. Brałem udział w powstałej tam organizacji ociemniałych, a w roku 1945 przesiedliliśmy się do Krakowa. Przez pięć lat, pracując wspólnie z moją żoną, stworzyliśmy Krakowie ośrodek naszego ruchu. Ustąpiłem we wrześniu ubiegłego roku pod naporem W. i R. ( skrót oznacza pierwsze litery dwu nazwisk - przyp. red.), wybrany jako prezes honorowy Oddziału Krakowskiego. Jedno z naszych zapoczątkowanych dzieł - biblioteka niewidomych w Krakowie - nie została rozwinięta tak, jak to projektowałem, myśląc o nadaniu tej bibliotece charakteru ogólnokrajowego jako centralnej biblioteki niewidomych. Słyszę, że ma to być zorganizowane w Warszawie. Uważałem, że Kraków byłby tylko czasową siedzibą tej instytucji, którą przenieślibyśmy do Warszawy w swoim czasie. Łączę serdeczne pozdrowienia dla Kolegi i Jego Pani od szczerze oddanych Silhanów”. Pochodnia Czerwiec 1972 |