Żyć, jak inni  

                                                                                          Monika Zarczuk  

Od pół roku jestem pracownikiem, jak wielu innych Polaków - mówi Monika.  

   Już jako dziecko chciałam być samodzielna. Kiedy pierwszy raz przyjechałam do szkoły w Krakowie, kończyłam siedem lat.  Uparłam się, że sama zjem śniadanie. W efekcie moje ręce, buzia i spora część ubranka wysmarowane były homogenizowanym serkiem.  

W podstawówce wiedziałam, że chcę pójść na studia. Potem tylko zmieniały się preferowane kierunki. Miałam nawet zamiar iść do zwykłego liceum, ale na to się nie odważyłam. Po ukończeniu zawodowego liceum dla niedowidzących i niewidomych zdałam egzaminy na uczelnię wyższą. Najpierw rok filozofii, potem chwila namysłu nad praktyczną stroną studiów. Owszem, filozofia była szalenie zajmująca, ale co po niej robić? Ponadto zapragnęłam spróbować sił w nowym miejscu. Złożyłam więc papiery na polonistykę w Siedlcach. Był to ukłon w stronę moich własnych marzeń, które miałam jeszcze jako 13-letnia dziewczyna. Wszystko poszło zgodnie z planem. Mimo rocznej przerwy po maturze udało mi się zdać egzaminy. Pięć lat psychicznego spokoju o przyszłość.  

 A jednak ciągle wracało pytanie, co dalej? Trudno było nie widzieć problemu bezrobocia, który często dotykał znajomych czy rodzinę, trudno było się łudzić, że ze mną będzie inaczej, tym bardziej, że nie wyobrażałam sobie jakoś siebie w roli nauczycielki polskiego w masowej szkole. Nie żałowałam jednak nigdy wyboru kierunku. Kochałam książki i poszerzanie wiedzy na tematy związane z literaturą sprawiało mi ogromną przyjemność.  

              Kto szuka - znajdzie  

Studia jednak dobiegały końca i trzeba było podjąć jakieś decyzje. Najgorsze jednak, co mogłam wybrać, to siedzenie w domu, oglądanie godzinami telewizji i uświadamianie sobie, że z roku na rok mam coraz mniejsze szanse na zmianę. Tego za wszelką cenę chciałam uniknąć. Dlatego już na piątym roku rozpoczęłam poszukiwanie zatrudnienia. Znalazłam kilka prac zdalnych - na odległość - co jeszcze w trakcie nauki bardzo mi odpowiadało. Nadal jednak przeglądałam ogłoszenia, przetrząsałam internetowe strony, pytałam znajomych.  

Pewnego dnia natrafiłam na ogłoszenie: „Fundacja Integralia poszukuje osób niepełnosprawnych do pracy na infolinii”. Pierwsze moje skojarzenie nie było najmilsze. Fundacja. Znowu jacyś łowcy pieniędzy z PFRON-u. Zerknęłam na adres. Sopot. O rany! Co prawda nie chciałam siedzieć w domu, ale zajrzeć do niego od czasu do czasu, to i owszem! Z drugiej jednak strony jakieś nowe wyzwanie, nowe miasto, nowi ludzie, no i przecież morze.  

 Proszono o CV i list motywacyjny. Żaden problem. Wysłałam ich już tyle, że jedno mniej czy więcej nie mogło mi sprawić różnicy. I tu zaskoczenie - nie dość, że mi odpowiedziano, to jeszcze zrobiono to naprawdę szybko. Kilka dodatkowych pytań i telefon od Fundacji z propozycją spotkania. Chętnie się zgodziłam, choć to były prawie ostatnie dni na szlifowanie pracy magisterskiej. Kiedy zadzwoniłam do Fundacji, by powiedzieć, o której dokładnie będę, spytałam, czy mogę zabrać ze sobą koleżankę, która także ma problemy ze wzrokiem... - Ze wzrokiem? - zapytał zdziwiony rozmówca. - To pani nie porusza się na wózku? - Nie, jestem niewidoma - odpowiedziałam. - A czy to jakiś problem?  

 Dowiedziałam się wtedy, iż chyba nie doczytałam na stronie internetowej Integralii, że Fundacja działa na rzecz ludzi poruszających się na wózkach, którzy są w trakcie studiów lub niedługo po. Powiedziałam więc, że nie ma problemu, zaszło nieporozumienie i rozłączyłam się.  Dwie godziny później otrzymałam kolejny telefon z informacją, że Fundacja Integralia mimo wszystko chce mnie widzieć w umówionym terminie. Bardzo spodobała mi się taka otwartość. Dodatkowo sposób i czas odpowiadania czy reagowania na moje maile naprawdę mi zaimponował.  

 Na naszym pierwszym spotkaniu, gdzie zaprezentowałam mówiącego laptopa, rozmawialiśmy głównie o tym, czego moglibyśmy wzajemnie od siebie oczekiwać. Tydzień później znowu do mnie zadzwoniono i wyznaczono termin rozmowy kwalifikacyjnej, która była rodzajem egzaminu. Uprzedzono mnie także, że zastosuje się w stosunku do mnie te same kryteria co do osób pełnosprawnych, starających się o pracę w Hestii, bo Integralia powołana została właśnie przez tę firmę ubezpieczeniową. Pomysł bardzo mi się spodobał. Poczułam się doceniona i potraktowana jak każdy inny. Sprawy potoczyły się własnym torem - rozmowa kwalifikacyjna, potem szkolenia, na których miałam okazję przyjrzeć się mechanizmom działania firmy i podstawowym zasadom obowiązującym pracowników.  

                   Warto było...  

  Nie wszystko jednak przebiegało bez zakłóceń. Problemy pojawiły się, gdy próbowaliśmy udźwiękowić system informatyczny służący do wprowadzania danych na infolinii Hestii. Okazało się bowiem, że żaden ze znanych mi programów nie radzi sobie z taką budową stron i ich rozwiązaniami technicznymi. Tu kwestia mojej ewentualnej pracy stanęła pod znakiem zapytania. Obiecano mi jednak, że postarają się coś dla mnie wymyślić, gdyż posiadane przeze mnie cechy charakteru odpowiadają oczekiwaniom Fundacji. Z bijącym niepokojem sercem wróciłam do domu i kilka kolejnych tygodni oczekiwałam niecierpliwie znajomego już dzwonka telefonu, który wreszcie rozbrzmiał.   

   I tak to już od pół roku codziennie między dziewiątą a szesnastą siedzę przy moim własnym biurku, przed sobą mam komputer, trochę dalej telefon i jestem pracownikiem, jak wielu innych Polaków. Pracuję w biurze samej Fundacji, mam więc do czynienia ze wszystkim, czym się ona zajmuje. Na „moich oczach” tworzą się nowe oferty pracy, rozszerza teren naszej działalności. Staram się dotrzeć do osób niepełnosprawnych, szczególnie na wózkach (bo dla nich mamy już gotowe stanowiska pracy w zawodzie konsultanta infolinii),  by opowiedzieć wszystkim, iż warto zaryzykować, podjąć jakiś trud. Myślę, iż nagrodą może być silne przekonanie, że nawet my możemy żyć jak inni.    

    

Habibi behebak - co mnie urzekło w arabskiej muzyce