„zawsze redaktor”
Jego moralne przesłanie Józef Szczurek
Włodzimierz Dolański urodził się w Jassach /Rumunia/ w 1886 - zmarł w Warszawie 1973roku.W wieku 10 lat, na skutek wybuchu prochu strzelniczego, stracił wzrok i prawą rękę. Uczył się we lwosskiej szkole dla niewidomych. Na początku dwudziestego wieku , przez kilkanaście lat występował, jako jednoręki pianista , z koncertami w różnych miastach europejskich. Studiował w paryskiej Sorbonie i Uniwersytecie Warszawskim. Był nauczycielem muzyki w szkole dla niewidomych w Laskach. W 1946 roku stworzył pierwszą ogólnopolską organizację: "Związek Pracowników Niewidomych RP. Jako przewodniczący Zarządu Głównego ZPN powołał do życia "Pochodnię". Pierwszy numer czasopisma wyszedł w brajlu we wrześniu 1948 roku. Był wykładowcą w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej i Uniwersytecie Warszawskim. W 1957 r. otrzymał Krzyż komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Jest autorem setek artykułów publicystycznych i rozpraw naukowych na tematy tyflologiczne. * * *
Włodzimierz Dolański - jemu należy się miano i ranga pioniera zorganizowanego ruchu niewidomych w Polsce, jednego z głównych twórców cudu społecznego, jaki stał się działem tej grupy inwalidów po II wojnie światowej w Polsce. Po raz pierwszy z nazwiskiem - Dolański - zetknąłem się, ale tylko w warstwie werbalnej, na początku 1939 roku, ponieważ właśnie wtedy rozpocząłem naukę w szkole w Laskach. Od współuczniów dowiedziałem się, że jest całkowicie niewidomy, nie ma prawej ręki, uczy gry na fortepianie i jest świetnym pianistą. Mówiono ponadto, że pan Dolański wykłada matematykę, ale w wyższych klasach. Tak więc, ponieważ nie miałem lekcji muzyki i należałem zaledwie do trzecioklasistów, nie miałem okazji poznania tego wybitnego pedagoga. Pod koniec lata 1939 roku wybuchła II wojna światowa i przez 6 lat przebywałem w domu rodzinnym. Do Zakładu w Laskach wróciłem jesienią 1945 roku, ale w pierwszych latach okresu powojennego dr Dolański zajęty był organizowaniem ogólnopolskiego ruchu niewidomych i cały czas przebywał w Warszawie. Zetknąłem się z nim dopiero wiosną 1948 roku, a odbyło się to w sposób następujący. Włodzimierz Dolański pełnił wówczas funkcję przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Pracowników Niewidomych RP i organizacji tej, którą trzy lata wcześniej stworzył, poświęcał dużo czasu i energii. Obejmowała ona coraz większe połacie kraju. Na początku kwietnia wspomnianego roku, zwołano szkole w Laskach zebranie, w którym uczestniczyli najstarsi wychowankowie oraz niewidomi nauczyciele i wychowawcy. Zebrało się prawie czterdzieści osób. Wszyscy serdecznie powitali inicjatora zebrania - dr Dolańskiego i jego żonę - panią Wandę. Najpierw zacny gość opowiedział o powstaniu pierwszej ogólnopolskiej organizacji niewidomych, o jej celach, formach pracy i trudnościach, z jakimi musi się borykać. W zebraniu aktywnie uczestniczyła pani Wanda, co świadczyło o tym, że jest ona mocną podporą w pracy społecznej męża. To właśnie pani Dolańska zaproponowała, aby wszyscy uczestnicy zebrania zapisali się na członków ZPN. Wniosek został przyjęty i w ten sposób w Laskach powstało koło Związku Pracowników Niewidomych RP, a jego przewodniczącym został jeden z nauczycieli - mgr Zdzisław Zajączyński. Zebranie założycielskie zakończyło się bardzo miłą wiadomością. Przewodniczący Zarządu Głównego - dr Włodzimierz Dolański ogłosił, że wszyscy członkowie laskowskiego koła otrzymują w darze naręczne zegarki brajlowskie. Wśród obdarowanych zapanowała radość. Nie należy się dziwić. Brajlowskie zegarki, i to szwajcarskie, były wówczas w Polsce rzadkością, a fakt, że przyszły do nas niespodziewanie, stały się dodatkowym atutem zadowolenia. Na następne spotkanie z Włodzimierzem Dolańskim czekałem aż dziewięć lat, czyli do wiosny 1957 roku. Odegrało ono ważną rolę w moim rozwoju osobowościowym. Zbliżałem się wówczas do końca studiów dziennikarskich. I tu muszę się cofnąć do jesieni 1956 roku, kiedy w Europie dokonywały się doniosłe przemiany polityczne. W naszym kraju "Polski Październik" osiągnął największe wrzenie. Na Węgrzech, po wkroczeniu wojsk radzieckich, trwały walki, ginęli ludzie. Młodzież polska, a szczególnie brać studencka, murem stała po stronie węgierskich powstańców. Tak się złożyło, że w tym burzliwym okresie w Warszawie rodziło się nowe czasopismo brajlowskie- miesięcznik: "Nasz Świat". Pani Halina Banaś, której powierzono zadanie zorganizowania czasopisma, mnie zaproponowała napisanie wstępnego artykułu politycznego do pierwszego numeru. Wyraziłem zgodę. Propozycja stwarzała możliwość rozładowania wewnętrznych napięć, oburzenia najazdem na Budapeszt. W artykule co rusz pojawiały się takie określenia, jak: nieprzyjacielska armia, wrogie wojska rosyjskie, bezprzykładna agresja... Taki artykuł, napisany na fali największego wzburzenia, powędrował do redakcji tworzącego się pisma. Pierwszy numer nowego miesięcznika ukazał się w połowie stycznia 1957 roku, a więc ponad dwa miesiące po przygotowaniu mojego wstępniaka. Dobrze, że nie było go w pierwszym wydaniu "Naszego Świata". W tamtym okresie sytuacja polityczna bardzo szybko się zmieniała. W czasie dwu miesięcy, jakie upłynęły od listopada do stycznia, napięcia w stosunkach międzynarodowych opadły, Oddziały Armii Czerwonej wycofały się z Budapesztu. W Polsce rząd pod kierownictwem Władysława Gomułki stawał się coraz bardziej stabilny i silniejszy, społeczeństwo zaczęło smakować owoce "Października". O moim artykule wkrótce całkiem zapomniałem. Po tej nieco przydługiej dygresji pora wrócić do spotkań z dr Dolańskim. Tym razem odbyło się ono w maju 1957 roku w Laskach. Trzeba tu przypomnieć, że w połowie lat 30. państwo Dolańscy, kosztem wielu wyrzeczeń, wybudowali na terenie zakładu w Laskach, niewielki dom, w którym przez wiele lat późniejszych mieszkali. W tym właśnie domu pan Dolański przyjął mnie wiosną 1957 roku. Siedzieliśmy na zewnętrznych schodkach willi, śpiewały szpaki i słowiki. Wtedy właśnie zacny gospodarz przypomniał mi mój naładowany emocjami artykuł wstępny do "Naszego Świata". Okazało się, że publikacja ta, zanim ją odrzucono, była analizowana i dyskutowana w gronie kilku osób, które decydowały o tym, co dzieje się na szczytach związkowej władzy. Krytyka była miażdżąca. Mój artykuł uznano za szkodliwy i nieodpowiedzialny. Już wcześniej, na początku mojej nauki uniwersyteckiej, planowano, iż po ukończeniu studiów dziennikarskich, podejmę pracę na kierowniczym stanowisku w redakcji "Pochodni". Jednak tak nieprzemyślany artykuł mocno podważył ten zamiar, bo jaka może być gwarancja, że po przyjściu do "Pochodni" - organu prasowego Związku, będę postępował racjonalnie i odpowiedzialnie. Bardzo niewiele brakowało, a droga do pracy w wydawnictwach PZN zostałaby przede mną zamknięta. Na kanwie tego wydarzenia, na drewnianych schodkach, dr Dolański przekazał mi kilka zasad postępowania, które zapamiętałem na zawsze, i które w wielu późniejszych trudnych momentach decydowały o wyborze drogi. Wynikało z nich, że człowiek, któremu powierzono odpowiedzialne zadania, nie powinien się kierować emocjami, choćby najwznioślejszymi, lecz rozumem, zwłaszcza, kiedy przyjmuje na siebie odpowiedzialność za dobro i pomyślność innych ludzi. Należy widzieć nie tylko to co jest dziś, jutro, ale także realia za lat dziesięć, dwadzieścia. Niejednokrotnie trzeba znieść własne trudne momenty, dla dobra ludzi, którym chcemy służyć. Kanony te w późniejszych latach sprawdziły mi się wielokrotnie . W sierpniu 1958 roku rozpocząłem pracę w "Pochodni". Od razu zabrałem się do urozmaicenia i merytorycznego wzbogacania czasopisma. Od tego czasu dr Dolański stał się częstym gościem w redakcji. Przychodził do nas ze swą drugą żoną - Marią przynajmniej raz na dwa, trzy miesiące. Trzeba tu wyjaśnić, że pierwsza żona - pani Wanda, złożona ciężką chorobą, w 1951 roku, przeczuwając zbliżające się rozstanie z życiem, poprosiła swą najbliższą przyjaciółkę, aby zaopiekowała się jej niesprawnym mężem. Pani Maria prośbę przyjęła i obietnicę spełniła. Stała się serdeczną i pełną oddania żoną. Swych artykułów pan Dolański nie przesyłał pocztą. Zawsze przynosił je osobiście, a pisał w tym czasie dużo, między innymi - do kwartalnika "Szkoła Specjalna", miesięcznika naukowego: "Problemy" a także do czasopism zagranicznych. Każda wizyta państwa Dolańskich stawała się okazją porozmawiania na rozmaite tematy. Latem 1959 roku doszło do niespodziewanego i przykrego zgrzytu. Podczas studiów na Wydziale Dziennikarskim UW uczono mnie, że redaktor naczelny wydawnictwa prasowego odpowiada za treść i formę publikowanego artykułu. Ma więc prawo, a nawet obowiązek naniesienia poprawek, jeśli uzna, że są nieodzowne. Tej zasadzie starałem się być wierny. Moje ambicje korektorskie nie ominęły również jednego z artykułów Pana Dolańskiego. W kilku zdaniach zmieniłem niektóre słowa. Treści publikacji to nie zaszkodziło, ale forma przybrała nieco inny kształt. Na skutki nie musiałem czekać długo. Po przeczytaniu swego artykułu w wydrukowanym już czasopiśmie, autor setek publikacji i doświadczony stylista, wpadł w gniew. Redakcyjny telefon zadzwonił z samego rana. Zaskoczony, usłyszałem zdenerwowany głos dr Dolańskiego: "Jak pan śmiał poprawiać mój tekst? Nie upoważniłem Pana do tego. Może, a nawet powinien Pan poprawiać korespondencje przychodzące ze wsi i małych miasteczek, pisane niewprawną ręką czytelnika, ale moich tekstów zmieniać nie pozwolę. Byłem wstrząśnięty. Czułem się tak, jakby mnie ktoś przyłapał na jakimś okropnym draństwie. Po kilkunastu minutach, gdy już nieco ochłonąłem, zatelefonowałem do pana Dolańskiego i najserdeczniej, jak tylko potrafiłem, przeprosiłem go za wcześniejszą przewinę. Mój zacny rozmówca także nie był już tak zagniewany. Na szczęście, ten niemiły incydent nie wywarł ujemnego wpływu na nasze przyjazne stosunki, miał jednak dla mnie ogromne i dodatnie znaczenie. O sprawie tej myślałem wielokrotnie, rozważałem ją w wielu aspektach, jako człowiek, dziennikarz i redaktor. Pojąłem, że należy szanować myśli, doświadczenia i wysiłek drugiego człowieka. Ten nakaz ze szczególną siłą obowiązuje dziennikarzy. Jeśli z tytułu redaktorskiego nie mogę zaaprobować zawartych w publikacji przekonań, powinienem problem przedyskutować z autorem, ale nie zmieniać sensu jego wypowiedzi. Telefoniczna rozmowa z dr Dolańskim uwrażliwiła mnie na drugiego człowieka, wyposażyła w instrumenty intelektualne, psychiczne i fachowe, których nie dały mi kilkuletnie studia uniwersyteckie. O doktorze Dolańskim napisano sporo artykułów, ale zawsze jest on przedstawiany w kategoriach bardzo poważnych, niemal dostojnych i to nieco zniekształca jego sylwetkę psychiczną i społeczną. W połowie lat 60. państwo Dolańscy otrzymali dwupokojowe, kwaterunkowe mieszkanie na warszawskim Mokotowie, w najbardziej zielonej części miasta. Cieszyli się, gdyż było to w ich życiu ważne wydarzenie. Chcieli, abym ich odwiedził. Gdy przyjechałem któregoś popołudnia, pan gospodarz z ożywieniem mówił, jak się urządzili, jak poradzili sobie z przeprowadzką i jak niedaleko mają do miejsc, gdzie jest szum drzew, świergoty ptaków i spokój. Po kolacji dr Dolański z nie mniejszą werwą opowiadał o swych paryskich czasach i przyjaciołach z tamtych lat. Nie brakowało w tych wspomnieniach faktów humorystycznych i zabawnych, a także momentów rozrzewniających. Kolejnym tematem była kolorowa bonżurka czyli krótki, męski szlafroczek, który już wtedy wychodził z mody. Państwo Dolańscy od dłuższego czasu daremnie szukali jej w sklepach. I właśnie tego dnia, w którym ich odwiedziłem, udało im się nabyć piękną, brązową bonżurkę. Pan Dolański cieszył się nią, jak dziecko. Wtedy właśnie poznałem tę drugą stronę jego bogatej osobowości. Uważam, że dorobek publicystyczny dr Dolańskiego zasługuje na opracowanie naukowe. W połowie lat 70. postanowiłem zmierzyć się z tym zadaniem. Podjąłem decyzję o przystąpieniu do pisania pracy doktorskiej na temat jego publicystycznej i naukowej działalności. Zagadnienie to bardzo mnie zafrapowało. Zacząłem zbierać materiały. Uczęszczałem na seminaria i sesje doktoranckie organizowane przez Wydział Dziennikarski Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak po roku musiałem się wycofać z tych ambitnych planów. Nie zdołałem pogodzić obowiązków zawodowych, społecznych i rodzinnych z nowymi zadaniami, zwłaszcza, że artykuły Włodzimierza Dolańskiego rozsiane są po licznych czasopismach, krajowych i zagranicznych, i nie tylko w języku polskim. Wtedy jeszcze nie było komputerów, internetu i skanerów, które teraz tak znakomicie ułatwiają niewidomym pracę. Twórczość dziennikarska była nie tylko pasją i żywiołem Włodzimierza Dolańskiego, ale traktował ją również, jako posłannictwo, najważniejsze narzędzie kształtowania rzeczywistości społecznej niewidomych. Pisał do końca życia. ostatni artykuł wyszedł spod jego pióra na miesiąc przed śmiercią. Artykuł przedstawiał pierwsze lata pobytu Henryka Ruszczyca w Laskach. Ukazał się w marcowej "Pochodni" 1973 roku, a więc w miesiącu, w którym dr Dolański odszedł od nas na zawsze. Jestem przekonany, że gdybyśmy chcieli czerpać z jego przebogatej działalności naukowej i społecznej, jego intelektualnego i moralnego przesłania, mimo upływu czasu, nasze dzisiejsze drogi byłyby łatwiejsze i prostsze. |