Kącik wspomnień o Edwinie

Tego już pewnie nikt nie pamięta - Ireneusz Morawski

Wśród wspomnień z lat wczesnej młodości zachowałem kilka związanych z osobą Edwina Kowalika. Myślę, że niektóre z nich żyją jeszcze w pamięci chłopaków,

którzy w czasie wojny mieszkali w Laskach w Domu św. Stanisława. Jednak pewnych zdarzeń nie pamięta już chyba nikt prócz mnie. Są to właściwie drobiazgi,

ale we wspomnieniach o ludziach sławnych każdy szczegół może być znaczący i ciekawy.

W czasie wojny, w roku szkolnym 1943/44, byliśmy z Edwinem w jednej grupie wychowawczej w Laskach i mieszkaliśmy w na wpół spalonym Domu św. Stanisława.

Ze względu na rozpiętość wieku była to grupa specyficzna. Najmłodsi z nas mieli 8 lat, a np. Henio Kowara - 19. Edwin znajdował się jakoś w środku tej konstrukcji.

Codziennie rano przed lekcjami modliliśmy się na korytarzu pierwszego piętra i oczywiście śpiewaliśmy pieśni religijne - zależnie od wskazań roku kościelnego

- kolędy, pieśni wielkopostne albo maryjne, jeśli to był maj lub październik. Na tym mocno nadpalonym, podpartym żerdziami korytarzu stał fortepian, a

do tego fortepianu codziennie rano zasiadał na chwilę Edwin i akompaniował naszym śpiewom, podnosząc niewątpliwie ich wartość artystyczną. Myślę, że Niebo

akceptowało, a może nawet i lubiło te przedlekcyjne poranki.

W Laskach w tym czasie było dwóch panów Włodzimierzów, którzy uczyli muzyki - pan Dolański i pan Bielajew. Edwin korzystał z lekcji u obu nauczycieli równocześnie,

przy czym Włodzimierz Dolański uczył go wyłącznie gry na fortepianie, natomiast Antoni Bielajew dodatkowo teorii i historii muzyki. Przyznaję, że nie pamiętam

Edwina ganiającego po fortepianie gamy i pasaże, nie pamiętam też utworów, jakie wtedy grał. Jednak musiał już wtedy być mocno zaawansowanym pianistycznie

uczniem, skoro sześć lat później, w 1949 roku, podczas obchodów czterdziestolecia działalności Lasek, już jako student prof. Marii Wiłkomirskiej, wykonał

w odbudowanej sali koncertowej w Domu św. Stanisława bardzo poważny program koncertowy. Właśnie wtedy w wykonaniu Edwina po raz pierwszy w życiu usłyszałem

takie utwory jak "Zatopiona Katedra" Debussyego, "La Campanella" Paganiniego-Liszta i "Apassionata" Beethovena. Ludziom patrzącym na ręce pianisty wydawało

się, że to śmigają tylko cienie nad klawiaturą, a mnie zjeżyły się włosy na głowie i przeleciały ciarki wzdłuż kręgosłupa, bo tak się u mnie zawsze dzieje,

gdy napotykam zachwycające zdarzenie artystyczne. Pamiętam, że podczas "Apassionaty" odezwał się kanarek, stały mieszkaniec sali koncertowej i coraz śmielej

swoimi trylami wzbogacał karkołomne pasaże i biegniki, dopóki ktoś go nie wyniósł. Po wykonaniu Poloneza As-dur Chopina prof. Witold Frieman wziął Edwina

w ramiona i donośnym głosem zawołał: "Oto są Laski!" Ciekaw jestem, czy w jakichś annałach zanotowano pełny program tego występu.

Natomiast nikt na całym świecie nie pamięta wydarzeń, które miały miejsce podczas długich wakacji w roku 1944. Wyjechaliśmy z Lasek w czerwcu 1944, a wróciliśmy

dopiero we wrześniu 1945 roku, bo w Warszawie wybuchło Powstanie, a potem w styczniu ruszył radziecki front, więc cały rok nie chodziliśmy do szkoły. W

czasie wojny mieszkałem z rodzicami na Dębiu, które jest dzielnicą Częstochowy. Również na Dębiu, sto metrów od naszego domu, mieszkał mój kolega z Lasek,

Janek Szlenk. W Częstochowie mieszkali też rodzice Edwina, więc i Edwin spędzał tu wakacje. W Myszkowie, niedaleko od Dębia w stronę Katowic, mieszkał

Zygmunt Klamek, a na Ostatnim Groszu, też w Częstochowie - Zenek Kużaj. No to już było nas pięciu kolegów na tych długich wakacjach.

Czy znacie takie podmiejskie dzielnice jak Dębie, gdzie wieczorami łąki pachną zmąconą kąpielami rzeką, skoszone pola poplonem łubinów, zaś ogródki maciejką

i floksami? W ogródkach przed domkami z desek i szlaki odpoczywają robotnicy, bo zaraz niedaleko stacji kolejowej jest huta, gdzie wytapia się stal i walcuje

blachy. Na przydomowych ławeczkach stroskane wojenną nędzą kobiety zastanawiają się, co jutro włożą do garnka, a mężczyźni z nadzieją wymieniają między

sobą zasłyszane plotki o froncie wschodnim, zachodnim, o Churchillu i Stalinie...

O ile pamiętam, Edwin mieszkał przy ulicy Katedralnej. Z Katedralnej na Dębie (było to ok. 6 km) jechało się podczas wojny pociągiem. Do tych ogródków pachnących

floksami przyjeżdżał Edwin z młodszą siostrą Krysią do Janka Szlenka, bo Dębie było takie majówkowe, a Janek mieszkał w domku z ogródkiem. Przyjeżdżał

tam również Zygmunt Klamek z Myszkowa, a wraz z Zygmuntem jego akordeon. Do tego akordeonu Zygmunta schodzili się sąsiedzi - mieszkańcy Dębia i zaczynało

się śpiewanie wojennych piosenek o wierzbach, co im kazano nie szumieć, o Anielci, co listów do partyzanta nie pisała, o matce, która na cmentarzu nuciła

synkowi kołysankę do wiecznego snu i o chryzantemach w kryształowym wazonie. Wreszcie ktoś przynosił butelkę, oczywiście bimbru, i wtedy śpiewano weselej,

a nawet zdarzyło się, że podochocony sąsiad trącając mnie w ramię zapytał: "Wypije pan?" "Daj spokój, do cholery! Przecież to dziecko" - zawołała żona

sąsiada. A sąsiad: "E tam! Teraz jest wojna, świat stanął na głowie, dzieci też się mogą napić".

Nie pamiętam Edwina śpiewającego, ani też nie pamiętam, żeby imał się akordeonu. Wydaje mi się, że był młodzieńcem raczej nieśmiałym i pewności siebie nabierał

dopiero przy fortepianie. Ale u Janka fortepianu nie było. Przyjeżdżał więc Edwin z siostrą Krysią, miał wtedy jeszcze cichy chłopięcy głos przed mutacją.

I pomyśleć, że chyba już tylko ja jeden pamiętam te spotkania, bo niedługo po wojnie umarł Janek Szlenk na niezidentyfikowaną chorobę (chorował zaledwie

tydzień), kilkanaście lat temu odszedł Zygmunt Klamek, który z akordeonem przyjeżdżał z Myszkowa. Wiem, że Krysia mieszka w Warszawie, ale czy w ogóle

te zdarzenia pozostały w jej pamięci?

A potem było tak. W sierpniu 1945 roku wychowankowie Lasek dostali zaproszenie do podjęcia od września nauki. Nasze matki, matka Edwina, Zygmunta i moja

(Janek miał już tylko ojca i nie pamiętam, kto go odwoził do Lasek), postanowiły, że pojedziemy wszyscy razem jednym pociągiem do Warszawy, której prawie

nie było. Na pewno nie było w Warszawie miejskiej komunikacji, natomiast były wymoszczone słomą furmanki, które można było wynająć, więc nasze matki wynajęły

furmankę. Do Lasek jechało się szosą na Izabelin, a była to szosa z tak zwanych "kocich łbów". O ile wiem, w 1945 roku Edwin po raz ostatni jechał tą szosą.

Jeszcze w tym samym roku szkolnym znalazł się w Łodzi.

W latach pięćdziesiątych znowu mieszkałem w Częstochowie. Na lekcje muzyki chodziłem do profesora D. Był to muzyk bywały w świecie, z dużą znajomością europejskich

wykonawców. Chyba w styczniu (przed kolejnym konkursem chopinowskim) w 1955 roku powiedziałem do profesora: "Wybieram się do naszej filharmonii na koncert

Edwina Kowalika". "Pan go zna?" - szybko spytał profesor i zaraz dorzucił: "Niech pan mu nie mówi, że chodzi pan do mnie, bo i po co, najlepiej w ogóle

nie rozmawiajcie o mnie. On kiedyś przychodził do mnie na lekcje". Owo "kiedyś" to było zapewne w czasie tych naszych mocno przedłużonych wakacji.

W małej i dusznej salce filharmonii częstochowskiej Edwin grał Koncert fortepianowy b-moll Czajkowskiego. Spotkaliśmy się po koncercie - Edwin, Zygmunt

Klamek i ja. Zygmunt uczepił się prawej strony Edwina i swoim cienkim, białym tenorkiem zachwycał się techniką, pamięcią, w ogóle grą Edwina. Szedłem za

nimi z Haneczką, która wówczas była moją dziewczyną. Ona, jak gdyby słyszała moje myśli, przymilnym gestem przytuliła głowę do mego ramienia i cicho powiedziała:

"Ty też tak będziesz grał". Umiałem na pamięć jeden jedyny koncert fortepianowy i był to właśnie ten pierwszy koncert Czajkowskiego.

Kiedy żegnaliśmy się w Alei Najświętszej Marii Panny Edwin spytał: "A ty co robisz?" "Przygotowuję się do egzaminu na anglistykę" - odpowiedziałem szybko.

Zwróciłem uwagę na dłoń Edwina. Była duża, ciężka i według mnie niepodobna do takiej dłoni, jaką powszechnie uważa się za dłoń pianisty. A po mojej wypowiedzi

o egzaminie na anglistykę rozległ się nieprzyjemny, cienki, przenikliwy śmiech Zygmunta, w którym - tak mi się zdawało - usłyszałem dużo pogardy. On wiedział,

że intensywnie staram się uczyć gry na fortepianie. "A teraz jesteś przy mamusi?" - powiedział Edwin i to "mamusi" także zabrzmiało dla mnie pogardliwie.

Czułem się źle.

Nigdy nie dowiedziałem się, jaki rodzaj konfliktu zaistniał pomiędzy Edwinem i profesorem D. Na najbliższej lekcji profesor przeznaczył kilka zdań na pochwałę

zdolności Edwina i to wszystko.

W lutym 1955 roku Edwin został jednym z pianistów wyróżnionych na konkursie chopinowskim. Wydaje mi się, że w radiowym reportażu z konkursu nadano czwartą

część Sonaty h-moll Chopina w wykonaniu Edwina. Tych reportaży słuchałem z zapartym tchem, bo tak naprawdę nie wybierałem się na anglistykę.

W lipcu 1955 roku w jeziorze Sawinda niedaleko Ełku utonęła Haneczka. Nie zostałem pianistą. Nigdy, przed żadnym audytorium nie zagrałem Koncertu b-moll

Czajkowskiego. Dziś już go nawet nie pamiętam i tylko czasami śnię, że bezwzględnie muszę publicznie wystąpić i zagrać ten koncert. Najpierw bardzo się

denerwuję, a potem staję przed publicznością, przepraszam i wymyślam jakieś wykręty. Ale kiedyś przyśniło mi się, że przeprosiłem publiczność i z dumą

zaanonsowałem, że dzisiaj zastąpi mnie znakomity pianista pan Edwin Kowalik. Przebudziłem się i błogosławiłem ten pomysł i ten sen.

Nowy Magazyn Muzyczny nr13-2005

* * *

Przypis Redakcji:

W ten sposób rozpoczęliśmy cykl osobistych wspomnień o Edwinie Kowaliku. Będziemy skrzętnie zbierać obrazki z przeszłości mające związek z tym muzykiem,

które przetrwały w pamięci jego bliskich i przyjaciół. Mamy nadzieję, że nazbieramy sporą garść różnych epizodów, a potem ułożymy z nich nieformalny, ale

za to ciepły i ciekawy życiorys. Zapraszamy wszystkich, którzy chcieliby

swoje wspomnienia w nim zamieścić.