***Zygfryd Wróblewski  zmarł w grudniu  2009. Pogrzeb odbył się  24 grudnia tegoż roku.  

   Rozsypane wspomnienia

  Danuta Tomerska  

Drukarnia brajlowska rozpoczęła swoją działalność w 1948 roku w Gdańsku Wrzeszczu w jednym z poniemieckich budynków, w którym mieścił się Ośrodek Niewidomych. Wyposażenie drukarni było skromniutkie - jedna maszyna o napędzie nożnym do druku matryc brajlem i jedna maszyna ręczna do tłoczenia na papierze. Pierwszym kierownikiem drukarni był Tadeusz Józefowicz, człowiek niezwykle oddany swej pracy.

W 1950 r. zakład we Wrzeszczu został zlikwidowany, budynki przekazano Akademii Medycznej, a drukarnię przeniesiono do Warszawy. W krótkim czasie i przy tak skromnych możliwościach wydano w Gdańsku kilkanaście numerów "Pochodni", kilka "Światełek", parę zeszytów obejmujących materiały świetlicowe oraz "Konrada Wallenroda" i "Ojca zadżumionych".

Jest styczeń 1951 roku. Drukarnia brajlowska ponownie wznawia swą działalność w starym pofabrycznym budynku przy ul. Wolskiej 17. Warunki lokalowe okropne - dwa małe pokoiki na piętrze oddzielone cienką ścianką z dykty, trochę większa sala na parterze, z wilgotną betonową podłogą, dymiące piece, nieszczelne przewody kominowe. Na górze zainstalowano dwie maszyny drukarskie - elektryczną i o napędzie nożnym, obie stare i mało wydajne. Na dole mieściła się introligatornia, wyposażona w pedał do tłoczenia arkuszy, gilotynę, zszywarkę i prasę ręczną. Pierwszymi drukarzami byli: Szarlota Sokołowska (pracowała jeszcze w Gdańsku), Eugeniusz Donica, Marian Szewczyk i Zygfryd Wróblewski. Korektę robili dwaj świetni brajliści - Feliks Woźniak i Stanisław Makowski. Funkcję kierownika drukarni powierzono inż. Tadeuszowi Biernackiemu, a introligatornię prowadził Stanisław Pytka. Pracował też jeden redaktor widzący - Jan Marynowski.

W tym okresie tematyka wydawnicza była mało urozmaicona. Były to, oprócz "Pochodni" i "Światełka", głównie publikacje polityczno-społeczne, drobne utwory literackie, a pozycjami dominującymi były kursy "Wszechnicy Radiowej" i "Notatnik Agitatora". W 1952 roku wydano pierwszą powieść - "Opowieść o prawdziwym człowieku" Borysa Polewoja.

Nowe kierownictwo powstałego w 1951 roku Polskiego Związku Niewidomych doceniało rolę kultury w procesie rehabilitacji inwalidów wzroku, toteż dużą uwagę poświęcano działalności wydawniczej.

Z początku 1953 roku drukarnia została przeniesiona do wyremontowanego i adaptowanego domu przy ul. Krajowej Rady Narodowej 6 (obecnie Twarda). Sprowadzono trzy nowe maszyny elektryczne z Magdeburga, wzbogacono park maszynowy w introligatorni. Powstał wówczas samodzielny Zakład Tyflograficzny, z własną księgowością i administracją oraz biurem wydawnictw, obejmującym trzy redakcje: "Pochodnię", czasopisma szkolne i wydawnictwa nieperiodyczne. Na czele biura stał Jan Marynowski. "Pochodnią" kierowała Jadwiga Stańczakowa, redakcją czasopism szkolnych - Iza Hirsz, potem Elżbieta Turowska-Nitkowska, a od połowy lat pięćdziesiątych aż do emerytury - Halina Banaś, zaś redakcją nieperiodyków - Nina Westermark, Barbara Fuksiewicz, a później przez długie lata autorka tego artykułu.

Powiększyło się grono drukarzy do 8, byli wśród nich: Andrzej Galbarski, Julian Regulski, Dobrosław Spychalski, Józef Śmietanko (późniejszy redaktor "Pola Stelo"). Wydawano już ambitniejsze pozycje - lektury, dzieła klasyków, "Pana Tadeusza" i rozpoczęto edycję podręczników dla szkół podstawowych i średnich. Adaptacja tych pierwszych podręczników dokonana została własnymi siłami pracowników redakcji i drukarni. Była to praca pionierska, zdobywano pierwsze doświadczenia.

Po wybudowaniu nowego gmachu Centralnego Ośrodka Niewidomych przy ul. Konwiktorskiej 9 w połowie 1956 roku przeniósł się tam Zakład Tyflograficzny. Wszedł w nowe, bardziej komfortowe warunki pracy, ale jednocześnie przestał być jednostką samodzielną, organizacyjnie stał się jednym z działów Zarządu Głównego. Dotyczyło to również redakcji, które tworzyły teraz dział wydawniczy PZN. Nastąpiły też zmiany kadrowe. Odszedł m.in. Dobrosław Spychalski na stanowisko kierownika Biblioteki Centralnej, później Z. Wróblewski do pracy w centrali telefonicznej. Przyszli nowi ludzie, a jednym z nich był Zdzisław Silecki, który sprawdził się jako doskonały drukarz. Na Konwiktorskiej powstały nowe czasopisma i nowe inicjatywy wydawnicze. Zaczęły ukazywać się książki z różnych działów bibliograficznych, adresowane do szerokich kręgów czytelniczych. Jednocześnie rozpoczęto edycję podręczników do nauki języków obcych, słowników, nut i niektórych podręczników dla studentów.

W następnych latach różnie układały się losy drukarni. Po zorganizowaniu studia nagrań (o czym będzie oddzielny artykuł), zmalało zainteresowanie książką brajlowską i spadły nakłady. W 1973 r. powołano znów do życia samodzielny Zakład Wydawnictw i Nagrań PZN, a jego dyrektorem został Zdzisław Silecki. I tu koniec historii, reszta to już współczesność. Tu kończę również sprawozdawczą część artykułu.

Każda dziedzina życia w ostatecznej instancji sprowadza się do tworzących ją ludzi. Wszystko co było i jest, zawdzięczamy ich pomysłom, dobrym lub złym, trafnym albo błędnym. Ludzie stanowią istotę każdej sprawy. I aby te właśnie sprawy przybliżyć współczesnemu czytelnikowi, poprosiłam o wspomnienia tych, którzy byli świadkami tamtych czasów i tworzyli historię drukarni. I bez obawy nadużycia wielkich słów uważam ich za filary tamtej pionierskiej pracy.

Najpierw przypomnę dwie postacie, których już nie ma między nami. Tadeusz Biernacki, inżynier mechanik, absolwent Politechniki Warszawskiej. Do pracy w drukarni namówił go dr Dolański. Powierzono mu stanowisko kierownika i zadanie zorganizowania całej produkcji, księgowości i sprawozdawczości, opracowanie norm pisania matryc i norm dla introligatorni. Wykorzystał w tej pracy własne doświadczenia przedwojenne. Nie miał do pomocy żadnych fachowców. Ludzi widzących z odpowiednimi kwalifikacjami praca ta nie interesowała. Była źle opłacana i wykonywana w bardzo prymitywnych warunkach. Inż. Biernacki był świetnym organizatorem. Sens jego życia wyrażał się w sumiennej i rzetelnej pracy. Tego też wymagał od swoich pracowników. Zorganizował również studio nagrań. Przez 20 lat pracował na stanowisku kierownika, później dyrektora drukarni i studia nagrań.

Feliks Woźniak był już przed wojną zasłużonym działaczem, pracował jako nauczyciel w szkole reedukacyjnej, był kierownikiem biura kopistów i biblioteki brajlowskiej "Latarnia". Jego nazwisko jako korektora znaleźć można na tysiącach tomów brajlowskich. Jako doskonały brajlista służył radą i pomocą młodszym pracownikom Zakładu Tyflograficznego. Zdobył tak doskonałą umiejętność i tempo czytania brajlem, że mógł konkurować z najsprawniejszymi lektorami widzącymi. We wszystkich konkursach czytelniczych zajmował zawsze pierwsze miejsce.

Najdłuższy staż w pracy ma Stanisław Makowski. Pracował już we Wrzeszczu i tak wspomina tamte czasy: "Pracowałem tam jako korektor, ale zależnie od potrzeb wykonywałem różne prace, często musiałem tłoczyć "Pochodnię" na prasie ręcznej w nakładzie 150 egz. To była mordercza praca. Tak również pracował kierownik Józefowicz. Pisał klisze, tłoczył arkusze, zszywał książki, a nawet układał zagadki, przystosowując je dla niewidomych dzieci. Potem pracowałem na Wolskiej. To był straszny lokal. Przechodziło się przez jakąś halę pełną splątanych kabli, żelaznych wraków. Najpierw pracowałem sam, potem przyszedł drugi korektor, ale mieliśmy tylko jedną lektorkę. Czytaliśmy teksty po cichu i tylko w razie wątpliwości zasięgaliśmy jej rady. Tam trudno było czytać głośno. Przez cienką dyktową ściankę słychać było huk maszyn i przekrzykiwanie się lektorek."

Pan Makowski wspomina przyjście do drukarni Andrzeja Galbarskiego i określa go jako wielki talent drukarski.

Zygfryd Wróblewski od początku pracował na Wolskiej. Drukował głównie czasopisma - "Światełko", potem "Promyczek".

- "Przypadło mi też w udziale pisanie "Notatnika Agitatora" w czerwonej okładce - wspomina - no i tę pierwszą powieść brajlowską "Opowieść o prawdziwym człowieku". Warunki pracy były tam okropne - zimno, wilgotno i straszny hałas maszyn. Żadnych wygód. Nie pamiętam nawet, czy był tam jakiś kran z wodą, żeby można było umyć ręce."

Pan Zygfryd był pracownikiem zdyscyplinowanym i cieszył się uznaniem dyrektora Biernackiego. Z powodu jaskry musiał zrezygnować z pracy w drukarni i został telefonistą. W tym zawodzie sprawdził się doskonale. Zyskał opinię człowieka nadzwyczaj miłego, życzliwego, uczynnego.

Dobrosława Spychalskiego nie trzeba przedstawiać. Wszyscy go znają jako byłego prezesa Zarządu Głównego PZN i długoletniego dyrektora Biblioteki Centralnej. Ale swoją pracę zawodową rozpoczynał w drukarni w 1953 roku. Należał do najlepszych drukarzy i pisał tak jak A. Galbarski najtrudniejsze teksty. Obaj odstawali od norm ustalanych dla drukarni - 12 klisz dziennie. D. Spychalski pisał 25, a Galbarski 30.

"Zacząłem pracę w Zakładzie Tyflograficznym w maju 1953 roku. Moja pierwsza lektorka nie znała żadnych znaków przestankowych oprócz kropki i przecinka. Musiałem jej to wszystko wyrysować na papierze. Najdłużej pracowała ze mną Jadwiga Twardowska, siostra F. Woźniaka. Maszyny były stare, często się psuły pedały i zacierały punkty. Wtedy tylko podręczniki miały drugą korektę, ale książki po jednej korekcie były wówczas lepsze niż teraz. Już od początku roku 1957 miałem angaż kierownika Biblioteki Centralnej, ale zostałem w drukarni do czerwca, bo chciałem skończyć pisać bardzo trudny podręcznik "Trygonometrii" do kl. XI, który sam też adaptowałem."

- "Moja praca w drukarni zaczęła się od tego - opowiada A. Galbarski - że kiedyś poproszono mnie o przepisanie nut na brajla. Chodziło o nuty pieśni masowych, coś w rodzaju "Naprzód młodzieży świata". Był to rok 1952. Przychodziłem do drukarni głównie w niedzielę, kiedy była wolna maszyna. Opanowałem sam pisanie matryc bez żadnego szkolenia. Zaangażowałem się na etat w maju 1953 roku. Pamiętam, że na wstępie uparłem się, że nie będę pisał na maszynie elektrycznej w obawie, że uszkodzę sobie palce. Męczyłem się więc przez cały rok na nożnej, a był to ciężki wysiłek fizyczny. Pamiętam jedną z moich lektorek, panią Zwierzyńską, która ukończyła tylko cztery klasy szkoły podstawowej. Była jednak tak ambitna, że przygotowywała się w domu, pomagał jej syn, który był w liceum. Z nią pisałem najtrudniejsze podręczniki matematyczne. Nic z tego nie rozumiała, ale dyktowała bezbłędnie, nie opuszczając ani jednego słowa, ani jednego znaku przestankowego. Najdłużej pracowała ze mną jednak lektorka Janina Jodko_Nerkowicz. Kiedy pisaliśmy ze Sławkiem Spychalskim podręczniki matematyczne dla szkoły podstawowej, konsultowaliśmy się często z niewidomym nauczycielem, panem Palińskim. Zawsze po takiej konsultacji mieliśmy obaj ze Sławkiem urwane guziki od marynarki. Paliński miał zwyczaj w trakcie rozmowy chwytać partnera za guzik i kręcić nim, no i taki był efekt.

Pisałem również podręcznik "Muzykografii", którą opracował prof. Antoni Starczewski z Krakowa. Pojechaliśmy kiedyś do niego z Basią Fuksiewicz, aby ustalić notację. Jechaliśmy całą noc, bo superekspresów nie było. Przyjechaliśmy zmęczeni, hotelu nie mieliśmy, więc poszliśmy nad Wisłę, aby umyć się i odświeżyć. Nie wypadało profesorowi składać wizyty o #/5 rano.  

W 1954 r. zaczęliśmy wykonywać rysunki brajlowskie. Pierwszy rysunek zrobił sam na kliszy brajlowskiej red. Marynowski. Przedstawiał Pałac Kultury i umieszczony został w "Światełku". Rysunki do podręczników matematyki i fizyki wykonywałem sam od razu na maszynie brajlowskiej. Nie mogłem tylko zrobić koła. A moim największym osiągnięciem była siatka graficzna. Potem zatrudniono do rysunków Krystynę Świątkiewicz. Kiedy byłem kierownikiem drukarni, w latach 1975-1988, wszystko co znałem, przekazywałem innym. Od 1989 roku pracuję na komputerze. Praca teraz jest lżejsza, mniej męcząca. Nie ma już tego łomotu maszyn. Ale nie mam już ambicji, aby być specjalistą komputerowym. Nie mam ambicji, by to ulepszać. Może po prostu zmiany programów nie przemawiają do mnie" - kończy A. Galbarski.

Przytoczyłam tu krótkie, urywane fragmenty wspomnień ludzi, dla których tamte pionierskie lata są jeszcze bliskie i dostępne. Chciałam, aby rozmowa z nimi zatrzymała w pamięci to, co za kilka lub kilkanaście lat może wraz z wieloma świadkami tamtych czasów odejść w całkowite zapomnienie. Słuchając ich wyczuwałam nie tylko osobiste zaangażowanie, ale i mgiełkę nostalgii za tym co minęło. Nic dziwnego, oni wszyscy byli wtedy bardzo młodzi, a młodość jest kluczowym etapem życia każdego człowieka.

   Pochodnia grudzień 1996