Telefonista Zygfryd

Nie wiem, ilu jeszcze pracuje w Polsce niewidomych telefonistów, ale Zygfryd Wróblewski jest wśród nich królem. 37 lat pracy w zawodzie, pod tym samym adresem, w tym samym pokoiku na Konwiktorskiej w Warszawie. Jego głos znają tysiące ludzi: niewidomych i widzących. - „Słucham, Polski Związek Niewidomych, łączę.”  I łączy bezbłędnie, ponieważ zna każdego pracownika Zarządu Głównego, Zakładu Nagrań czy Biblioteki. Dziś, mimo ósmego krzyżyka na karku, pracuje i nie traci refleksu.

Zygfryd Wróblewski urodził się w 1930 roku na Wołyniu, w Łucku. Ojciec jego był ochotnikiem w wojnie z bolszewikami w 1920 roku.

- W Łucku nie żyło nam się źle - mówi Zygfryd. - Ojciec, zawodowy wojskowy, utrzymywał żonę i dwóch synów. W 1932 roku, po przeprowadzce do Warszawy, musiał zrezygnować z wojska i zatrudnił się na poczcie. Gdy wybuchła wojna, miałem dziewięć lat. Mieszkaliśmy w Otwocku, a było tam duże, 20-tysięczne skupisko Żydów. W czasie okupacji, z rówieśnikami, trochę jak ja łobuziakami, wyprowadzaliśmy żydowskie dzieciaki na aryjską stronę, a tam ich przechowywano nawet do wyzwolenia.  

Młody Zygfryd nie miał żadnych kłopotów ze wzrokiem. W czasie wojny ukończył szkołę powszechną, a w 1945 roku pojechał z grupą chłopaków z Otwocka chronić mienie poniemieckie przed szabrownikami w Prusach Wschodnich. W 1947 roku zaczął gorzej widzieć. Dopadła go jaskra. Być może chorobę spowodowały lata okupacyjnego niedożywienia. W każdym razie na półtora roku trafił do Lasek i skończył tam zawodówkę o profilu mechanicznym. Pierwszą pracę podjął brolinie. Ponieważ był wygadany i sprytny, mając 19 lat został mężem zaufania całej załogi. Na początku lat pięćdziesiątych spotkał w Laskach Stasia Makowskiego, który namówił go do roboty w powstającym Związku Niewidomych.

- Pamiętam pierwsze biuro Związku na Foksal 15. Zacząłem pracować w drukarni brajlowskiej na Wolskiej jako brygadzista, trochę introligator. Nauczyłem się pisać na maszynie. Przepisywałem książki, a Staś Makowski - całkowicie niewidomy, robił korektę. Przeprowadzałem pierwszy zakład z Wolskiej na Twardą, jeździłem na Dworzec Główny i wysyłałem książki brajlowskie po całej Polsce. Trwało to do 1966 roku, kiedy jaskra na dobre zabrała mi wzrok.

I wtedy zasiadł przy pulpicie centralki starego typu, łączonej kabelkami. Dopiero w 1978 roku zakupiono nową, na licencji francuskiej, która do tej pory jest sprawna. Przed Zygfrydem centralę telefoniczną na Konwiktorskiej obsługiwali: pani Jaroszewicz, Józef Taźbierski (tylko on jeszcze żyje, ale w pełnej nieświadomości w Laskach) i Krystyna Chojnacka. Wróblewski od prawie czterech dziesiątków lat pokonuje tę samą trasę Chomiczówka - Konwiktorska. Przez osiem godzin dziennie łączy około setki rozmów.  

W domu nie ma czasu się nudzić, bo ma zainteresowania. Od pół wieku muzykuje. W drugiej połowie lat 60. w ognisku zdobył średnie wykształcenie muzyczne. Nauczył się grać na akordeonie, saksofonie, perkusji. Kiedy był młodszy, często grywał z „chłopakami” na weselach i zabawach.   

- Nieraz tak się zdarzało - mówi Wróblewski - że graliśmy w sobotę na weselu, w niedzielę wieczorem poprawiny do rana, z których prosto przywożono mnie do roboty na Konwiktorską.

  Dziś odstawił zarobkowe granie, choć od wielkiego dzwonu zdarza mu się zagrać jeszcze na weselu. Za to częściej zasiada przy organach w domu. Dużo nagrywa słuchowisk i programów muzycznych na magnetofon szpulowy (były kiedyś takie!) i kasetowe.  

Praca i hobby wypełniają mu czas i nie pozwalają myśleć o starości, o odejściu na emeryturę.

- Nie przewiduję na razie zmiany zawodu - śmieje się Zygfryd. - Dopóki zdrowie dopisuje i są blisko mnie tak pomocne osoby: żona i córka - nie „pękam”.

A jednak w tym roku „pęknie” mu 55. rok pracy! Dorobił się w 1984 roku Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski i kilku innych odznaczeń. Jest tak nieodłącznym elementem Konwiktorskiej, jak stadion Polonii po drugiej stronie ulicy.  

Po wspólnej pogawędce w jego pakamerze, odszukał mnie następnego dnia. Oczywiście telefonicznie.  

- Wspomnij w „Pochodni” o jeszcze jednym zainteresowaniu, o pływaniu. Kiedyś, mając 24 lata, odniosłem w tej dyscyplinie niezły sukces. Wyciągnąłem z Wisły, oczywiście nie w tym samym czasie, trzech topiących się mężczyzn. A wiesz, jakie cholerne są wiry w tej rzece..

Andrzej Szymański .  

   Pochodnia  styczeń 2004