Nie lubię zmian

 

W październiku mija 25 lat, odkąd przyszła do „Pochodni” Grażyna Wojtkiewicz, obecnie sekretarz redakcji. Przyszła i została do dziś. Z tej to właśnie okazji poprosiliśmy naszą koleżankę, która sama poprowadziła wiele wywiadów, o rozmowę o sobie.

Redakcja: - Patrząc na Ciebie, trudno uwierzyć, że pracujesz już tyle lat i to ciągle w tej samej instytucji. Na ogół w PZN narzeka się na dużą rotację kadry, a Ty 25 lat temu rozpoczęłaś tu swoją pierwszą pracę i zostałaś jej wierna. Jak to się stało, że wytrzymałaś tu tak długo?

Grażyna Wojtkiewicz:

Taka już jestem, że nie lubię żadnych zmian w swoim życiu. Mam jednego męża i, jak do tej pory, jednego szefa. Kiedy przyszłam do PZN, miałam 19 lat. Przedtem nie zwracałam uwagi na to, że na świecie żyją niewidomi. Po raz pierwszy zetknęłam się z koleżanką Basią w akademiku, gdzie obie mieszkałyśmy w czasie studiów. Patrzyłam na nią jak na fenomen, wszystko mnie w niej zadziwiało.

Do redakcji trafiłam przez przypadek. Koleżanka powiedziała mi o tej pracy. To było 25 lat temu. Do tej pory zapamiętałam pierwszą  wizytę w redakcji i spotkanie z szefem, człowiekiem całkowicie niewidomym. Byłam bardzo przerażona, siedziałam cicho w kącie i bałam się odezwać. Zresztą przyszłam z koleżanką, która też obok siedziała tak cicho, że szef do końca nie odkrył jej obecności w pokoju. Pan Szczurek kazał mi coś przeczytać głośno, by zorientować się, jak to robię. Pamiętam, że była to książka „Ryby śpiewają w Ukajali”. Już sam tytuł źle przeczytałam i szef z przekąsem mnie poprawił. Myślałam, że mnie do tej pracy nie przyjmie, ale stało się inaczej. Zostałam zatrudniona na stanowisku lektorki, bo tak to się wówczas nazywało. Redakcja wówczas była dwuosobowa.

Jak to się stało, że wytrzymałam tu 25 lat? Pierwszym moim uczuciem, którym kieruje się prawie każdy w zetknięciu się z niewidomymi, było współczucie. Wyobrażałam sobie, że są to ludzie tak nieszczęśliwi, że jeśli choć trochę pomogę im przez swoją pracę, będzie to dla mnie jakąś satysfakcją. Później przekonałam się, że moje wyobrażenie było błędne, a niewidomi nie lubią litości. A gdy jeszcze okazało się, że trafiłam na bardzo miłego, życzliwego szefa, człowieka mądrego, z dużą kulturą osobistą i doświadczeniem zawodowym - zostałam do dziś. Urzekła mnie atmosfera tej pracy. Gdyby była inna, nie wytrzymałabym aż tylu lat. Pierwsze wrażenia z pracy były bardzo pozytywne - co dzień działo się coś nowego, nic się nie powtarzało, a do tego częste wyjazdy w teren, spotkania i rozmowy z ciekawymi ludźmi.

Red. - Wiele osób narzeka teraz na zurzędniczenie Polskiego Związku Niewidomych. Jaka jest Twoja opinia na ten temat?

G.W. - 25 lat temu w Związku była zupełnie inna atmosfera. Przychodziło się tu nie jak do zakładu pracy, ale jak do miejsca, gdzie człowiek spotyka się z życzliwością. Jakoś wszyscy byli ze sobą bliżej. Teraz ta atmosfera serdeczności zanikła, a PZN stał się urzędem. W terenie więcej było spontaniczności w działaniu. Często odbywały się spotkania bez okazji. Gdy niewidomy trafił do biura okręgu, czuł, że jest tu oczekiwany i każdy chciał mu przyjść z pomocą. Teraz władza jakoś oddala się od swych podopiecznych. Nasza redakcja zapraszana jest przeważnie na imprezy, które odbywają się według schematu: część oficjalna i artystyczna. To przykre, ale atmosfera w Związku zmieniła się na niekorzyść, brak dawnej spontaniczności i życzliwości.

R. - Co najbardziej denerwuje Cię nie tylko w pracy i,  Związku, ale u ludzi w ogóle?

G.W. - Znacie mnie, więc wiecie, że należę do osób przekornych. Nie zawsze zjednuje mi to przyjaciół, bo ludzie nie lubią, gdy mówi im się prawdę o nich. A ja z kolei nie lubię obłudy. Uważam, że nie można być obojętnym na zło, które się wokół nas dzieje. Przynajmniej taką postawę staram się w życiu reprezentować. I właśnie najbardziej denerwuje mnie u ludzi ta obojętność na zło. Jest to niestety zjawisko dość powszechne. I dlatego wiele osób nie uświadamia sobie nawet, że ich praca jest niewłaściwa. Denerwuje mnie też, gdy praca moja lub kogoś innego marnowana jest przez czyjeś lekceważenie lub niekompetencję. Wtedy można się do niej zniechęcić. Wiele rzeczy wyprowadza mnie z równowagi, na przykład cyniczny stosunek ludzi do siebie, chamstwo. Dla mnie  największą wartością  człowieka jest jego stosunek do bliźnich. Nie można, dążąc do własnego celu, niszczyć po drodze innych.

R. - Jak godzisz pracę zawodową z obowiązkami rodzinnymi, dokształcaniem się, rozrywką?

G.W. - Teraz nie stanowi to już dla mnie dużego problemu, ponieważ mam prawie dorosłe dzieci: 18 - letniego syna i 16 - letnią córkę. Kiedy dzieci były mniejsze, a ja dość często  musiałam wyjeżdżać w delegacje, starałam się wychowywać je możliwie samodzielnie. Podczas mojej nieobecności z konieczności pomagała mi rodzina.

Ponieważ za pierwszym razem, kiedy trafiłam na studia, nie udało mi się ich ukończyć, kontynuowałam naukę w wyższej uczelni już podczas pracy. Skończyłam pedagogikę specjalną na Uniwersytecie im. Marii Curie - Skłodowskiej w Lublinie. Rodzina ponosiła wtedy o wiele więcej trudów w czasie moich wyjazdów na zajęcia. Ale jakoś musiałam sobie poradzić i okres studiów wspominam bardzo przyjemnie. Nawiązałam wtedy wiele ciekawych kontaktów, nie mówiąc już o zdobytej wiedzy, która zawsze mnie interesowała.

R. - Co, poza pracą zawodową i rodziną, lubisz najbardziej?

G.W. Moją pasją zawsze było kino i film, ale teraz mam coraz mniej czasu, żeby jej się oddawać. Kiedyś oglądałam wszystkie dobre filmy. Lubię też teatr, ale nie mam możliwości zbyt często zaspokajać swoich zainteresowań, bo mieszkam pod Warszawą i wieczorna wyprawa do teatru jest dość kłopotliwa. Chętnie czytam dobrą literaturę. Ponieważ mam mało czasu na czytanie beletrystyki, pożyczam od szefa książki na kasetach, których słucham np. podczas robót w kuchni. W pociągu czytam prasę. Interesują mnie też podróże, nie tylko te z Warszawy do Milanówka.. Gdybym wygrała milion, chciałabym te marzenia zrealizować, bo pociąga mnie wszystko, co nowe - ludzie, kraje.

R. - I ostatnie już pytanie. Czego życzyłabyś sobie na 25 - lecie swojej pracy zawodowej?

Od pewnego czasu obserwuję, że długoletni pracownicy naszej instytucji są mniej doceniani niż nowi. Tym drugim od razu proponuje się wysokie pensje, choć nikt nie poznał jeszcze ich kwalifikacji i zdolności, ale uważa się, że ktoś nowy będzie lepszy. Mało się dba natomiast o pracowników długoletnich i to jest krzywdzące, bo przecież ci ludzie przez tyle lat zdążyli się sprawdzić w pracy i fakt, że tak długi okres poświęcili jednej instytucji, powinien się liczyć. A u nas na to nie zwraca się wielkiej uwagi i dlatego może jest tak duża fluktuacja kadr w Związku. Pracowników długoletnich jest w Związku naprawdę niewielu. I właśnie z okazji swojego jubileuszu życzyłabym sobie, aby zakład pracy bardziej dbał o tych, którzy przepracowali tu wiele lat.

R. - Przyłączamy się do tych życzeń i dziękujemy za rozmowę.

Opracowała:

Anna Wojciechowska - Sobczyk

Pochodnia Październik 1987