Zofia Krzemkowska - redaktor „Głosu Kobiety”:

       Grażyna Wojtkiewicz - elegancka pani, przestrzegająca wymogów obowiązującej mody, o ciepłym, miło brzmiącym głosie, uśmiechnięta, chętna do udzielania pomocy, Cechowała ją zawsze rzetelność, dokładność, systematyczność, odpowiedzialność w pracy. Wierna przyjaźni, godna największego zaufania. Wierna zasadzie Bosmansa „Polubić ludzi to wielka radość!”. Spotkałyśmy się w redakcji „Pochodni”. Ja po ukończeniu studiów na wydziale filozoficzno-historycznym UAM w Poznaniu rozpoczynałam redagowanie „Głosu Kobiety”. Nie kończyłam dziennikarstwa, musiałam się jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Redagowałam pismo w Bydgoszczy w latach 1962-98 - przez 36 lat, w sumie 174 numery. Grażyna Wojtkiewicz w 1962 r. rozpoczęła pierwszą pracę w redakcji „Pochodni” pod kierunkiem naczelnego redaktora Józefa Szczurka. Przez cały czas pomagała mi, przejmowała ode mnie przygotowany numer pisma, dokonywała jego korekty, poprawiała w razie potrzeby, radziła, dbała o szatę graficzną. Miała wpływ na kształt pisma. Podobnie zajmowała się innymi dodatkami do „Pochodni”: „Niewidomym Masażystą”, „Polastello”. Bardzo wiele jej zawdzięczam w zakresie konkretnej pomocy i stworzenia miłego klimatu współpracy. Dzięki temu redakcja „Pochodni” była „otwartym domem” dla wszystkich przyjeżdżających, którzy tu - korzystając z gościnności - mogli zatrzymać się i przeczekać czas do odjazdu pociągu. Wielokrotnie z tej możliwości korzystałam. Pełniłam wówczas funkcje członka  Zarządu Głównego i Prezydium PZN i  społecznego sekretarza generalnego. Z konieczności moje wyjazdy do Warszawy były częste i chętnie korzystałam z tej formy pomocy, a wiodącą rolę w jej organizacji pełniła Grażyna Wojtkiewicz.  Razem kierowałyśmy naradą korespondentów czasopism brajlowskich w Ustroniu Zawodziu w „Kosie”, gdzie służyła mi  pomocą wzrokową. Razem reprezentowałyśmy polskie niewidome kobiety na europejskiej naradzie o sytuacji  niewidomych kobiet, odbytej w Belgradzie. Wygłaszałam na niej referat, który tłumaczyła Grażynka - znająca dobrze język rosyjski. Po 1998 roku, kiedy nasze kontakty rozluźniły się - przestał ukazywać się „Głos Kobiety” - ja przeszłam na emeryturę, zostałam wierną czytelniczką jej artykułów, ukazujących się na łamach „Pochodni”, zwłaszcza wywiadów z niewidomymi twórcami i działaczami PZN oraz relacji z obrad plenum i prezydium ZG PZN, które były dla mnie  źródłem informacji o środowisku. Grażyna Wojtkiewicz nie wykreśliła mnie, nie zapomniała, często odwiedzała Bydgoszcz z racji pełnienia funkcji naczelnego redaktora „Pochodni”. Gdy jej czas na to pozwolił, odwiedzała mnie w domu, nie zerwała dawnych więzi. Jestem jej za to wdzięczna.  

     „Wdzięczność to  pamięć serca”. Obdarzam Cię taką  wdzięcznością za konkretną pomoc, dobroć, życzliwość, obecność wśród nas, zrozumienie i przyjaźń. Dziękujemy Ci za to, że dałaś nam 45 lat pracy dla środowiska, że poznając nas na studiach u prof. Zofii Sękowskiej i w bezpośrednim kontakcie, stałaś się profesjonalistką. Tego się nie zapomina. Będziemy pamiętać!

 

     Andrzej Szymański - do 2007 roku sekretarz redakcji miesięcznika „Pochodnia”:

      Czy istnieje niezależne od wydawcy czy sponsora dziennikarstwo? Nie mam pojęcia, ale wiem, że do takiego ideału starała się zbliżyć w ciągu ponad 40 lat pracy w „Pochodni” Grażyna Wojtkiewicz. Przez lata pełniła funkcję sekretarza redakcji, kiedy szefem czasopisma był Józef Szczurek. Przez ostatnie 15 lat pracy zawodowej była naczelnym redaktorem.

     Jak można w kilku zdaniach streścić jej wpływ na to czasopismo, przeznaczone dla ludzi niewidomych, na kształtowanie jego treści? Ja, pracując przez ćwierć wieku, nie dostrzegałem w jej pracy rutyny. „Pochodnia” była z dużym zainteresowaniem czytana przez tysiące ludzi niepełnosprawnych, zarówno w brajlu, druku powiększonym czy kasetach magnetofonowych. A dlatego, gdyż „robiła” to czasopismo nie zza biurka czy stolika z komputerem, a w terenie. Wiedziała, że bezpośredni kontakt z ludźmi, w jakimś kole PZN na prowincji, podczas jakiejś imprezy to najlepsza droga do przyciągnięcia czytelnika. Pod jej kierownictwem „Pochodnia” zmieniała szatę graficzną, wprowadzała nowe tematy, promowała ciekawie piszących korespondentów, a to oznaczało, że była w znacznym stopniu redagowana przez naszych czytelników. Nie wiem, czy to było doceniane przez władze PZN, w każdym razie zauważały nas, gdy potrzebny był pokój dla jakiegoś urzędnika. Nie zliczę, jak często w ciągu ostatnich 15 lat zmienialiśmy adres redakcji. Tułaliśmy się po całej Warszawie. Grażyna przyjmowała to ze spokojem, w przeciwieństwie do mnie. Zadziwiało mnie jej oddanie temu czasopismu i wielka perfekcja w redagowaniu każdego numeru. Adiustowała teksty, robiła korektę, wymyślała tematy, odpisywała na listy czytelników. Pilnie wsłuchiwała się w uwagi kolegium. Była dokładna, nie cierpiała niedbalstwa i olewania. Nieraz między nami dochodziło do różnicy zdań, ale to ona była szefem. Źle znosiła próby sterowania czasopismem, a takie pojawiły się w ostatnim okresie naszej pracy w „Pochodni”. Kiedy w 2004 roku zmieniły się władze PZN, zaczęły się na początku nieśmiałe, a potem wulgarne naciski na podporządkowanie „Pochodni” Zarządowi Głównemu, a właściwie kierowniczemu duetowi. Zmieniano skład kolegium, by decydować o profilu czasopisma. Atmosfera pracy stała się nieciekawa. Grażyna w pewnym momencie powiedziała urzędującej pani prezes - „Jesteśmy z innej bajki” i po prostu odeszła. To nie była jej przegrana, to była przegrana czasopisma. Wątpię czy pasja, z jaką redagowała „Pochodnię”, udzieliła się nowym redaktorom. Najważniejsze i miłe jest to, że pamiętają ją czytelnicy i współpracownicy, utrzymują z nią kontakt. Tak więc „Cum debita reverentia”, czyli tłumacząc po warszawsku: „Z najwyższym szacuneczkiem” Pani Redaktor!

 

       Przytoczyłem tylko kilka wypowiedzi o Grażynie Wojtkiewicz, pod którymi jednak z pewnością podpisałyby się tysiące osób znających jej pracę i działalność na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Była, i nadal jest, choć już nie w miesięczniku „Pochodnia” redaktorką z charakterem. W jej „sercu do końca pozostaną ludzie niewidomi...”.

                   Piotr Stanisław Król, rok 2009

 

   Praca przeznaczona do  Książki: "Widzący - niewidomym" ale, ze względu  na zmianę koncepcji  wydawnictwa, nieopublikowana,    

Niektóre publikacje  

 

 Na finiszu

     Grażyna Wojtkiewicz  

     Spółdzielnia Niewidomych w Warszawie wkroczyła w etap zasiedlania. Do końca września br. ostatni lokator otrzyma klucz od upragnionego M. Tak przynajmniej twierdzi jej prezes - Andrzej Skóra, który rozpoczął budowę i doprowadził do szczęśliwego końca. Zaczynał w zupełnie innej rzeczywistości - 1984 rok to okres, kiedy nasz kraj i jego obywateli gnębiły już bardzo poważne problemy mieszkaniowe. Niewidomi też mieli z tym kłopoty, więc ktoś wpadł na pomysł (a konkretnie Stefan Strzelecki - ówczesny wiceprezes Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy w Warszawie), by utworzyć spółdzielnię, która będzie budowała mieszkania dla niewidomych. Warszawski okręg PZN użyczył swego szyldu i tak 16 czerwca 1984 roku zatwierdzono statut spółdzielni.

     W pierwszym walnym zebraniu uczestniczyło 16 członków założycieli. Mieli duże zamierzenia, bowiem warszawskie spółdzielnie niewidomych, które miały wspierać zamysł finansowo, święciły okres prosperity. Opracowano projekt budynku mieszkalnego, który miał stanąć na rogu ulicy Wilczej i Emilii Plater. Potem trzeba było znaleźć wykonawcę. Załatwienie formalności, umożliwiających rozpoczęcie budowy, trwało całe 5 lat. W międzyczasie diametralnie zmieniły się warunki społeczno-_ekonomiczne. Spółdzielnie niewidomych stanęły u progu bankructwa, nie mogły więc łożyć na budowę. Trzeba było zaciągnąć wysoko oprocentowany kredyt. Dlatego faktyczne rozpoczęcie budowy mogło nastąpić dopiero w 1989 roku.

     Obecnie budynek jest ukończony i wprowadzają się już pierw-si lokatorzy.

   - Czy jest Pan zadowolony z ukończenia budowy? - pytamy prezesa Andrzeja Skórę. - Tak, choć zdaję sobie sprawę, że wraz z tym faktem spółdzielnia traci rację bytu, a więc i moja praca jest problematyczna. Kiedy zaproponowano mi stanowisko prezesa spółdzielni mieszkaniowej, ucieszyłem się, jeszcze mogę być użyteczny. Przedtem, po 33 latach pracy w warszawskiej spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" na stanowisku wiceprezesa do spraw rehabilitacji, musiałem się z nią rozstać. Teraz znów przychodzi taki okres, choć przecież jeszcze czuję się w pełni sił i mógłbym wiele dobrego zdziałać. Gdy zakładaliśmy spółdzielnię, były plany wybudowania kilku budynków mieszkalnych dla niewidomych. Obecnie wszystko się zmieniło. Ludzie żyją na skraju ubóstwa. Nie stać ich nawet na płacenie komornego, a co dopiero na własne mieszkanie.

   - Jak wygląda budynek przy Wilczej, w którym zamieszkają niewidomi?

   - Jest 7-piętrowy, ma 39 mieszkań wielkości od 38 do 67 m2. Ich standard jest wysoki - pokoje duże, ładne, zaprojektowane na lepsze czasy, ze wszystkimi wygodami. Parter i pierwsze piętro budynku zostało sprzedane bankowi za 5 miliardów złotych. Dzięki temu koszt 1 m2 można było obniżyć do 6500 zł.

   - Kto będzie mieszkał w budynku przy Wilczej?

   - Niewidomi, dzieci mające niewidomych rodziców i ludzie związani od lat z naszym środowiskiem.

   - Jak Pan ocenia swoją pracę na stanowisku budowlańca? To zupełnie coś innego niż sprawy związane z rehabilitacją.

   - No cóż, w ciągu tych 8 lat zdobyłem spore doświadczenie w tej branży i mógłbym jeszcze wybudować niejeden dom. Lecz jest to praca bardzo niewdzięczna, gdyż zamiast podzięki, zbiera się niezawinione cięgi. Jeśli do tego dodać jeszcze ciągłe kłopoty z robotnikami i wszelkiego rodzaju kontrahentami - to jest to niezmiernie ciężki kawałek chleba. Mam jednak satysfakcję, że jakoś ze wszystkim sobie poradziłem.

   - Nie wiem nawet, czego Panu życzyć na zakończenie naszej rozmowy. Chyba jednak tego, żeby jeszcze długo mógł Pan służyć  

niewidomym swą wiedzą, talentem i zaangażowaniem.

                                         Grażyna Wojtkiewicz  

                                       „Pochodnia”, marzec 1992

 

  10 lat na antenie

       W 1984 roku w programie IV Polskiego Radia powstał cykl audycji o ludziach niepełnosprawnych. Jedną z nich była audycja o niewidomych "Sygnały świata", po raz pierwszy wyemitowana 4 stycznia 1984 roku, w rocznicę urodzin Ludwika Braille'a. W bieżącym roku święcimy więc jubileusz 10-lecia ukazywania się jej na radiowej antenie. Od początku audycję przygotowuje i prowadzi redaktor Wiesława Zychowicz.

     Przedtem nigdy nie miała do czynienia z problematyką niewidomych, bowiem w kręgu jej zainteresowań były sprawy językowe. Pani Wiesia, wspominając te czasy, żartuje, że chyba dlatego powierzono jej prowadzenie audycji, iż nosi okulary. Kiedy więc przyszło zainteresować się tą obcą dla niej problematyką, skontaktowała się z józefem Mendruniem - wówczas kierownikiem Działu Tyflologicznego w Zarządzie Głównym PZN. Wspólnie zastanowili się, co w takiej audycji należy prezentować. Początkowo skromne 20 minut na antenie z czasem, na skutek mnogości problemów, przedłużyło się do 40. Mówiono o różnych sprawach - najwięcej o rehabilitacji, o relacjach niewidomi - widzący, nauczaniu niewidomych dzieci i związanych z nimi problemach wychowawczych, chorobach oczu i ich zapobieganiu, problemach spółdzielczości. Pokazywano też sylwetki ludzi pozbawionych wzroku i uczono, jak im pomagać w różnych sytuacjach. Zmieniać stereotypy myślenia, uczyć, wychowywać, informować, łagodzić samotność, przekonywać, że niewidomy to człowiek taki sam jak inni - takie cele przyświecały audycji od początku pojawienia się jej na antenie.

   Czy to się udaje? Chyba tak, o czym świadczą liczne listy od radiosłuchaczy: "Jestem stałą słuchaczką "Sygnałów świata" od czasu ukazywania się tej audycji na antenie Polskiego Radia. Bardzo ją cenię, ponieważ jest dla mnie wspaniałym informatorem o życiu, pracy i problemach ludzi niewidomych i słabowidzących" - (Melania Rzysko z Romanowa). "Spora część osób z naszego środowiska mieszka w małych miasteczkach lub na wsi, w domach położonych wśród odległych pól i lasów. Jedynym dla nich kontaktem ze światem jest radio, telewizja i czasopisma brajlowskie, a jedynymi gośćmi - listonosz i kominiarz" - (Henryk Powroźnik z Borowna).

     Przez 10 lat emitowania audycji pani Zychowicz zorganizowała sieć wspaniałych współpracowników w terenowych rozgłośniach radiowych. Oto niektórzy z nich: Maria Bednarska z Kielc, Włodzimierz Goszczyński z Poznania, Jacek Kurzawski z Bydgoszczy, Jerzy Swalski z Warszawy oraz nieżyjący już: Krystyna Sokołowicz z Rzeszowa i Janusz Weroniczak z Białegostoku. "Sygnały świata" to ich wspólne dzieło.

     W 1990 roku, oprócz Pani Zychowicz, audycje o niewidomych zaczęła także realizować Pani Magda Maciejewska, która wcześniej zajmowała się problematyką niepełnosprawnych i osób starszych. W rok później problematykę niewidomych włączono do audycji "Impulsy", poświęconej inwalidom. Tytuł "Sygnały świata" powrócił na antenę dopiero w ubiegłym roku. Obecnie, obok "Impulsów", jest to druga audycja o niewidomych, przygotowywana w nieco innej konwencji. Jej gospodarzem jest zapraszany do studia gość, który prezentuje swoje zainteresowania w różnych dziedzinach i jest niejako współtwórcą audycji. Zaprasza się ludzi różnych profesji, którzy mają coś ciekawego do przekazania innym ze swych życiowych doświadczeń.

     Niektórzy zarzucają autorkom programu, iż pokazują przeważnie ludzi sukcesu, a takich przecież nie jest zbyt wielu. Za mało mówi się też o sprawach najtrudniejszych - bezrobociu wśród niewidomych, a nierzadko ich nędzy i osamotnieniu, niezrozumieniu przez bliskich. Redaktorzy audycji nie chcą jednak wzbudzać u słuchaczy taniej litości, bo tego przecież niewidomi nie lubią. Chcą pokazywać ludzi, którzy przezwyciężyli los, by uświadomić innym ich niepotrzebne frustracje z powodu błahych nieraz problemów.

     Przeszkodą w dotarciu do odleglejszych miejsc jest skromna obsada redakcji, no i ten wszystkim doskwierający brak pieniędzy. Kiedyś jeździło się w teren samochodem z kierowcą, teraz takich możliwości nie ma. Radio przechodzi reorganizację i w związku z tym ze wszystkim jest trudniej i inaczej. Ponieważ jest jak jest, autorki audycji liczą na lepszą współpracę ze słuchaczami i zachęcają do inicjowania tematów, nadsyłania informacji i do osobistego kontaktu. Studio radiowe przy ulicy Myśliwieckiej 385 w Warszawie jest zawsze dla każdego otwarte. Przedtem jednak należy skontaktować się telefonicznie z redakcją (tel.: 62 81 012). A jeśli ktoś czuje się na siłach i ma coś ciekawego do przekazania innym, może przyjechać do Warszawy i wystąpić w programie. Jedynie żywy kontakt ze słuchaczami sprawi, iż audycja będzie tkwić w centrum ich problemów.

     Jubileusz to czas podsumowań tego, co już udało się osiągnąć. Na pewno dzięki prezentowaniu problematyki osób pozbawionych wzroku zmienił się pozytywnie stosunek ludzi sprawnych do inwalidów. Satysfakcja z wykonywanej pracy oraz liczne grono przyjaciół wśród niewidomych to także sukces osobisty, a ich wdzięczność wyrażana w listach nadaje sens temu, co się robi. Z okazji jubileuszu 10-lecia audycji o niewidomych Zarząd Główny PZN zorganizował miłą uroczystość. Oprócz redaktorek przygotowujących audycje - Wiesławy Zychowicz i Magdy Maciejewskiej - był też wiceprezes Polskiego Radia Stanisław Jędrzejewski oraz dyrektor IV programu  Krzysztof Górski. Program IV, w dowód wdzięczności za powołanie i wspieranie audycji, otrzymał Honorową Odznakę Polskiego Związku Niewidomych. Wręczono ją na ręce dyrektora Górskiego. Był "urodzinowy" tort z 10 świeczkami, lampka szampana za pomyślność i życzenia dalszego rozwoju audycji o niewidomych.

    Na zakończenie miła wiadomość - od 28 lutego bieżącego roku zostały zmienione godziny nadawania audycji. "Impulsy" będą nadawane w każdy poniedziałek w godzinach 19.30-19.45 oraz wtorek od 17.45-18.00, natomiast "Sygnały świata" - w poniedziałki od 19.35-2030. W ten sposób z audycji będzie mogło korzystać większe grono słuchaczy

                                            Grażyna Wojtkiewicz „Pochodnia”, marzec 1994

 

 

 Dom przy Złotej

     Złota to niewielka uliczka. Choć leży w centrum Kielc, nie dociera tu zgiełk wielkiego miasta. Przez wszystkie lata istnienia kieleckiej spółdzielni przy ulicy Złotej odpoczywali niewidomi po trudach pracowitego dnia, tu bowiem mieścił się spółdzielczy internat. W czasach świetności spółdzielni budynek przy Złotej stwarzał godziwe warunki bytowania. Niektórzy jego mieszkańcy zapuścili głębiej korzenie, zakładając rodziny. Tu urodziły się ich pierwsze dzieci. I takie wegetowanie, bez perspektyw na przyszłość, może trwałoby do dziś, gdyby nie chude lata, które dotknęły także niewidomych. Przyszła transformacja ustrojowa i totalna plajta spółdzielczości inwalidów. Spółdzielnia kielecka uległa likwidacji, zaś lokatorzy budynku przy Złotej znaleźli się nagle w próżni - nikt nie chciał bowiem przejąć kłopotliwego obiektu.  

     W sukurs przyszedł Polski Związek Niewidomych, który przejął notarialnie cały majątek po zlikwidowanej spółdzielni, w tym także internat przy Złotej. 1 czerwca 1993 roku zadecydowano, by utworzyć tu dom pomocy społecznej dla niewidomych. Jego dyrektorem mianowano pana Romualda Jantarskiego, a czas pokazał, że był to słuszny wybór.

              Kłopotów etap pierwszy

     I wtedy zaczęły się schody. Aby zrealizować plan, trzeba było rozwiązać trzy niełatwe problemy - znaleźć pieniądze, wyremontować obiekt i wykwaterować lokatorów. Dwa pierwsze, choć bardzo trudne, udało się rozwiązać, choć tylko dyrektor wie, jakim nakładem sił i energii ludzi dobrej woli. Najtrudniejsze okazało się wykwaterowanie lokatorów. Aby to uczynić, trzeba było znaleźć im mieszkania. Nikt nie wierzył, że to się uda w sytuacji ogólnopolskiego głodu mieszkaniowego. Tylko w Kielcach na mieszkania komunalne czeka od lat w kolejce 1400 osób żyjących w skrajnie trudnych warunkach. Jak więc dokonać cudu i znaleźć mieszkania dla tylu niewidomych? Ale ten cud się zdarzył i kiedy dziś dyrektor o tym mówi, rozpiera go duma. A było to tak.  

     Najpierw władze miasta przydzieliły budynek po byłym hotelu robotniczym Kieleckiej Fabryki Pomp i dały 400 milionów na jego remont. W ten sposób udało się wygospodarować osiem dwupokojowych mieszkań z pełnym zapleczem sanitarnym. Przekwaterowano do nich w pierwszej kolejności rodziny z małymi dziećmi. Jedna rodzina kupiła sobie mieszkanie niedaleko Kielc, a dla innej, 4-osobowej, przyspieszono przydział z puli miasta. Kilka osób wyjechało do swych rodzin, zaś trzy wyraziły zgodę na pozostanie w domu opieki jako pensjonariusze, bowiem spełniały takie warunki. I tak, ogromnym nakładem sił wielu bardzo życzliwych i zaangażowanych ludzi udało się wykwaterować prawie wszystkich lokatorów. W budynku przy Złotej do dziś pozostało troje dawnych mieszkańców, którzy nie aprobują żadnych proponowanych im rozwiązań, to znaczy nie chcą być pensjonariuszami domu pomocy, bo uważają, że nie wymagają instytucjonalnej opieki, i nie chcą się wyprowadzić. Chcą nadal tu mieszkać na prawach lokatorów, a na to przecież nie pozwala status domu pomocy społecznej. Dyrektor, z braku innych możliwości, wystąpił do sądu o ich eksmisję.

               W poszukiwaniu pieniędzy

     Fundusze na remont - prawie 2,5 miliarda starych złotych - dał PFRON. Z innych źródeł udało się zdobyć pół miliarda. I choć uzbierała się całkiem godziwa sumka, trzeba było nią gospodarować bardzo oszczędnie, jako że budynek był w tragicznym stanie - zagrzybiony, z przeciekającym dachem i niesprawną instalacją sanitarną. Upadająca spółdzielnia od lat nic tu nie inwestowała. Odkopano fundamenty, skuto tynki, wymieniono dach i wszystko co możliwe, od piwnic aż po strych. Robiono solidnie, z gwarancją na ćwierć wieku, szukano najtańszych wykonawców. Dyrektor wydeptywał ścieżki wszędzie, gdzie pojawiła się możliwość zdobycia czegoś dla przyszłych pensjonariuszy. Oczywiście sam nie byłby w stanie wszystkiemu podołać, dlatego miał wokół siebie liczne grono ludzi, zawsze chętnych do pomocy. Bardzo dużo pomógł kielecki okręg PZN, ale przede wszystkim władze miasta, z prezydentem na czele. Miejscowy radny, pan Zdzisław Sabat, tak zaangażował się w sprawy niewidomych, iż jeździł z dyrektorem po urzędach i dotąd prosili i molestowali, aż osiągnęli to, co chcieli.

     Koło w Ostrowcu Świętokrzyskim załatwiło za symboliczną opłatą całą zastawę stołową z fabryki porcelany w Ćmielowie, częstochowska spółdzielnia niewidomych dała za darmo karnisze, a w fabryce Gerlacha kupiono tanio sztućce. I tak wspólnymi siłami przybywało sprzętów, niezbędnych do wyposażenia.

     Trzeba tu zaznaczyć, że dyrektor Jantarski to człowiek energiczny, łatwo nawiązujący kontakty. Nie przepuści żadnej okazji, jeśli można coś uszczknąć dla niewidomych. Nawiązany kontakt nie od razu procentuje, ale jak niejednokrotnie przekonał się dyrektor, po jakimś czasie zawsze da efekty. Z zawodu anatomofizjolog, przed utratą wzroku był wykładowcą w Zespole Szkół Medycznych. Kiedy zaczęły się kłopoty ze wzrokiem, trzeba było przerwać pracę. Nagle znalazł się po drugiej stronie barykady - przedtem dość często spotykał niewidomych na ulicy, potem sam do nich dołączył. Jest inwalidą I grupy, ale zachował znaczne resztki wzroku. Społecznie pracuje w kieleckiej Radzie Niepełnosprawnych jako jej wiceprzewodniczący. W 93 roku zaangażowano go na stanowisko dyrektora nowo uruchamianego domu pomocy społecznej i sądząc po dzisiejszych efektach - poradził sobie znakomicie.

     Według podpisanej z kieleckim wojewodą umowy, dom jest własnością PZN, a władze miasta pokrywają koszty utrzymania pensjonariuszy. Do kieleckiego domu mogą być przyjmowani niewidomi z całej Polski, ale z zastrzeżeniem, iż w pierwszej kolejności należy zabezpieczyć potrzeby własnego województwa, jako że jego władze utrzymują obiekt.

     Ponieważ najtrudniej zdobyć pieniądze na administrację, dyrektor zatrudnia inwalidów lub osoby szukające pracy. Wtedy ich wynagrodzenie refunduje PFRON oraz Rejonowy Urząd Pracy. W ten sposób zatrudniono kierowcę, księgową i wielu innych pracowników. Etaty administracyjne ograniczono do minimum - pracują tylko ci, którzy są niezbędni.

                  Marzenia pana dyrektora

     1 października ub. roku dom przy Złotej 7 otworzył swe podwoje dla pierwszych pensjonariuszy. Na razie jest ich 22, ale docelowo znajdzie tu spokojną przystań 48 osób. Nie ma ograniczeń wiekowych, a jedynym kryterium zakwalifikowania kandydata do domu opieki jest nieumiejętność samodzielnego radzenia sobie w życiu. Za 70 procent renty pensjonariusze mają tu zapewnioną całodobową opiekę, sprzątanie, pranie, wyżywienie. Są cztery pielęgniarki i lekarz zatrudniony na ćwierć etatu. W planach są warsztaty terapii zajęciowej oraz rehabilitacja, dostosowana do wieku i możliwości. Parter to pomieszczenia administracyjne, stołówka, niewielka kaplica i duża sala rehabilitacyjna, która może służyć także za świetlicę. Nowoczesna ekologiczna kuchnia to duma pani Heleny Neyman - jej szefowej, a zarazem dietetyczki. Na pierwszym i drugim piętrze są pokoje mieszkalne - jedno- i dwuosobowe, schludne, estetycznie urządzone. Na każdym piętrze telefon, łazienki i kuchnia. Mieszkańcy mogą mieć w pokojach osobiste przedmioty, a także nieduże meble, aby czuli się jak w domu. Domowa, rodzinna atmosfera to marzenie dyrektora - w tak niewielkiej grupie jest to możliwe, ale o to muszą zadbać wszyscy. Będą zajęcia świetlicowe i występy artystów. Cały budynek przystosowano do potrzeb niewidomych - biel ścian kontrastuje z ciemniejszymi drzwiami, wszędzie są dźwiękowe sygnalizatory oraz jednakowe natężenie światła, ważne dla osób z resztkami wzroku. Będą poręcze przy ścianach. W planach jest możliwość rozbudowy domu, jeśli zaistnieje taka potrzeba, bowiem obok jest jeszcze kawałek niezagospodarowanego gruntu. Wtedy można by zainstalować windę.

     Kiedy chodzę z dyrektorem po lśniącym bielą budynku, trudno mi sobie wyobrazić ogrom wysiłku, który włożono, by doprowadzić go do obecnej świetności. - "To była katorżnicza praca - mówi pan dyrektor - ale  podołaliśmy wszystkiemu i dziś możemy być dumni, że nam się to udało".

                     Grażyna Wojtkiewicz, „Pochodnia” luty 1996