Jachranka, 4 czerwca 1996 roku.  

 

Z panem Tadeuszem Winnickim rozmawia Stanisław Kotowski.  

 

Stanisław Kotowski:  

Panie Tadeuszu, jest pan synem naszego niewidomego kolegi, bardzo znanego w kraju, zasłużonego, działającego głównie na Pomorzu. Myślę, że możemy rozmawiać zarówno o osiągnięciach, doświadczeniach, niepowodzeniach pańskiego ojca - pana Władysława Winnickiego, jak również o rozwoju ruchu niewidomych na Pomorzu, a szczególnie szkoły w Bydgoszczy. Proszę najpierw powiedzieć coś o swoim ojcu.  

 

Tadeusz Winnicki:  

Ojciec mój urodził się w 1883 roku, gdy zmarł miał 77 lat. Zaniewidział na skutek wpadnięcia do oka iskry przy kuciu żelaza, co spowodowało zapalenie gałki ocznej. To zapalenie przeszło z jednego oka na drugie. Ale zanim to nastąpiło, pracował w majątku hrabiego Potockiego jako ekonom. Po wypadku musiał przekwalifikować się i skończył seminarium nauczycielskie. Na jedno oko miał 12 operacji w Berlinie, we Wiedniu, ale bez skutku i gałka oczna musiała być usunięta. Na drugie oko miał nikłe poczucie światła. Po skończeniu studium nauczycielskiego poszedł do Instytutu Pedagogiki Specjalnej. Marii Grzegorzewskiej. Było to w 1921 czy 1922 roku. Po skończeniu Instytutu przyszedł do szkoły dla niewidomych w Bydgoszczy. W międzyczasie nauczył się pisać na maszynie czarnodrukowej. Pracował do 1939 roku, to znaczy do wybuchu II wojny światowej. Koledzy z tego zakładu dla dzieci niewidomych namawiali go, żeby, tak jak oni, uciekał, ale ojciec został w Bydgoszczy. Znalazł się bez środków do życia, ponieważ koledzy, którzy uciekli, wypłacili sobie z kasy zakładu trzymiesięczne pobory. W związku z tym ojciec zaciągał pożyczki u znajomego zegarmistrza - pana Gołębiewskiego. Po przyjściu Niemców dostał, jako jedyny który tam pozostał, rozkaz czy polecenie, żeby otworzyć miejsca pracy dla ludzi, którzy pracowali na terenie zakładu przed wojną. Rozpoczęła więc działalność szczotkarnia i koszykarnia. W międzyczasie, czyli pod koniec października wrócili ci, którzy uciekli. Gdzie oni pracowali, tego nie wiem, bo się tym nie interesowałem. Ojciec w tym czasie był bezrobotny i otrzymywał zasiłek dla bezrobotnych od Niemców. W 42 roku został powołany przez niemiecki urząd szkolny do nauczania dzieci z terenu Pomorza, które zostały przekazane z zakładu dla niewidomych w Królewcu. Ojciec został tam do 44 roku, czyli do odwrotu wojsk niemieckich. Ojciec wtedy też stamtąd uciekł. W 1945 czy 46 roku zaczął pracować w Inspektoracie Oświaty w Bydgoszczy jako stenotypista. Chodził do Inspektoratu Oświaty z taką starą maszyną "Adlera" i pracował jako maszynista. W 46 czy 47 roku, już znał pana doktora Dolańskiego, starali się o uruchomienie zakładu dla dzieci niewidomych w Bydgoszczy . Zakład był zamknięty i zajęty przez wojska radzieckie. Po wyzwoleniu w 45 roku znajdował się tam szpital wojenny. Potem budynek ten zarekwirował urząd finansowy oraz studium kształcenia kadr oświatowych, a konkretnie szkolono tam przedszkolanki. Długo trwały starania o zwolnienie budynku przez te dwie instytucje. Aż wreszcie jedna część została zwolniona, zbudowano ścianę działową. Drugą część w dalszym ciągu zajmowały te dwie instytucje. W 47 roku ojciec dostał polecenie organizowania szkoły. W czasie wojny szkoła została całkowicie pozbawiona sprzętu. Biblioteka zniszczona, a pomoce naukowe rozgrabione lub przez okupanta i drugiego okupanta - zniszczone. Trzeba było zamówić ławki szkolne, szafy, regały, dla internatu trzeba było postarać się o łóżka, szafy na odzież. Trwało to przez rok. W tym czasie zorganizował ojciec również przepisywanie książek. Robiła to jedna osoba niewidoma - pani Marysia Kruger, wychowanka zakładu i przed wojną nauczycielka dziewiarstwa ręcznego. W 47 roku ojciec został mianowany dyrektorem. Szkołę otwarto oficjalnie 16 października 48 roku, chociaż faktycznie działalność rozpoczęła 1 października . Uczniów wówczas było około 30 osób - dziewcząt i chłopców - w tym panie Krzemkowskie. Ci, którzy uczyli się w Królewcu również zasilili szeregi tej nowej szkoły bydgoskiej w 48 roku. Ojciec dowiedziawszy się, że w zakładzie opiekuńczym pomocy społecznej w Grycinie znajdują się starsi chłopcy, postarał się przez wydział zdrowia, żeby zostali przeniesieni do naszej szkoły, w której będą uczyć się w tempie przyśpieszonym. Nauka w niektórych klasach w naszej szkole odbywała się w tempie przyśpieszonym, żeby nadrobić straty z czasu okupacji. W ciągu roku robiono nieraz i dwie klasy.  

 

S. K.:  

Noże jeszcze cofnęlibyśmy się trochę w czasie. Powiedział pan, o wywiezieniu części dzieci, między innymi pana ojca do Królewca. W Królewcu oczywiście była szkoła niemiecka. A nasza młodzież jak tam była traktowana, jako kto?  

 

T.W.:  

Nasza młodzież traktowana była jako dzieci polskie. Natomiast ojciec znał język niemiecki i dlatego był przez Niemców przekazany do opieki i szkolenia tych naszych dzieci.  

 

S. K.:  

Rozumiem. Była to taka grupa polska w szkole niemieckiej. To wróćmy teraz do czasów powojennych.  

 

T.W.:  

Tak jak mówiłem, po otwarciu szkoły w 48 roku warunki były dosyć trudne. Nie było na przykład tabliczek, więc trzeba było zorganizować tabliczki.  

 

S. K.:  

Powiem panu, że do dzisiaj lepszych od tych tabliczek bydgoskich nikt nie zrobił - ciężkie dobre tabliczki.  

 

T. W.:  

Ja później przejąłem po ojcu produkcję tych tabliczek. Ojciec jako dyrektor pracował niedługo, bo do 50 roku. Osoby widzące krzywo patrzyły na to, że niewidomy zawiaduje taką dużą instytucją, ponieważ do naszej szkoły przy ulicy Krasińskiego 10 należał również dom Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi przy ulicy Kołłątaja 9. Administrował ojciec jednym i drugim budynkiem. Więc widzący koledzy zaczęli pisać różne memoriały i tak się złożyło, że do Bydgoszczy przyjechał prymas Wyszyński. Ojciec dostał ustne polecenie, żeby prymasa nie wpuścić do budynku przy ulicy Kołłątaja 9, ponieważ tam znajdowała się kaplica, a ksiądz prymas chciał oczywiście do tej kaplicy wejść. Ojciec przywitał prymasa zgodnie z obowiązującym zwyczajem na schodach przy wejściu, a prymas, tak jak to przypomniał kolega Szyszko, powiedział: Ty synu spełniłeś swój obowiązek, a ja jako osoba duchowna teraz będę spełniał swój obowiązek. Naturalnie przed budynkiem byli jacyś tajniacy. Księża z parafii Wincentego mają zdjęcie, jak to ojciec wita księdza prymasa. I stało się to, co się miało stać - ojca odsunięto od pracy na stanowisku dyrektora i został w tej placówce jako nauczyciel. Odbiło się to na jego zdrowiu - dostał zawał, potem drugi zawał, na radzie pedagogicznej też zasłabł, trzeba było ojca doprowadzić do domu, żeby mógł się położyć. A w listopadzie 60 roku zmarł.  

 

S. K.:  

Może pozostańmy jeszcze przez chwilę przy szkole. Szkoła bydgoska w przyszłym roku będzie obchodziła 125-lecie. Powstała ona w zaborze pruskim jako jaka szkoła - niemiecka?  

 

T.W.:  

Tak. Jako szkoła niemiecka. Powstała we Wolsztynie, powiedzmy w ówczesnym województwie wielkopolskim. Szkoła została zorganizowana przez niemieckiego aptekarza, nazwiska w tej chwili nie przypominam sobie. Na pojazdach konnych cały majątek szkoły i dzieci zostały przetransportowane do Bydgoszczy. Tamta szkoła została zlikwidowana, chociaż budynek we Wolsztynie stoi do dzisiejszego dnia. To była mała szkółka. Uczyło się tam kilka dziewcząt i kilku chłopców. W 1972 roku obchodziliśmy w naszej szkole stulecie. Przyjechał wtedy do nas ówczesny minister oświaty - pan Kuberski. Wizytował szkołę. To była wielka uroczystość. Były odznaczenia państwowe i resortowe. W tym czasie zostały zbudowane warsztaty szkolne, ponieważ te, które były , to mieściły się w piwnicy. Szczotkarstwo było w klasach na parterze, ale warsztaty metalowe były właśnie w piwnicy w warunkach bardzo złych - pomieszczenia niskie, ciasno. Koszykarnia nie funkcjonowała długo, ponieważ sprzedawano mało tych wyrobów, bo były one dość drogie - produkcja czasochłonna, a ludzi trzeba było opłacać. Gdy ojca zwolniono ze stanowiska dyrektora, to jego następcą został Henryk Piotrowski - nauczyciel z Wilna. To ojciec go jakoś znalazł i zaangażował do szkoły. Pan Piotrowski został dyrektorem szkoły, a ojciec był dyrektorem ogólnym.  

 

S. K.:  

Tak wyglądał nurt szkolny. A czy przed I wojną światową istniał na tych ziemiach ruch niewidomych?  

 

T. W.:  

Ja urodziłem się w roku 1923, więc niewiele wiem na ten temat. Ale jak zacząłem dorastać, to się trochę tym zainteresowałem. Więc Związek ten istniał przed wojną, bo wiem,  że sekretarzem był asesor sądowy - pan Osowicki, a skarbnikiem - dyrektor banku bydgoskiego - pan Jan Krent. Związek ten miał zadanie pomagać biednym niewidomym. Z okazji różnych świąt, a zwłaszcza Bożego Narodzenia, zarząd Związku opracował taką ulotkę, którą rozsyłano do różnych instytucji, prywatnych przedsiębiorstw, kupców, , cukrowni, młynów, ażeby w jakiejś formie udzielili pomocy niewidomym. Pieniądze przekazywano na konto banku bydgoskiego, a produkty materialne, na przykład cukier, które przysłano, były magazynowane. Czasami jeździłem z ojcem do cukrowni, żeby uzyskać chociaż cetnar, czyli 50 kilogramów czy 100, czy 200 kilogramów cukru. Właściciel fabryki butów "Leo" - pan Wojnerowski oferował przeważnie buty. Natomiast kupcy z ulicy Długiej czy ulicy Dworcowej przekazywali jakąś odzież i zabawki dla dzieci, bo impreza gwiazdkowa odbywała się nie tylko dla samych niewidomych, ale również dla członków ich rodzin. Występował wtedy zespół muzyczny, odbywały się także recytacje . Zespół muzyczny składał się z akordeonisty, , pianisty, skrzypka czy dwóch skrzypków - tam grał pan Chlebuś, pan Samotny. Grały cztery czy pięć osób. Każdy z członków Związku otrzymywał także w kopercie zapomogę pieniężną. Na tę zapomogę składały się pieniądze ofiarowane dzięki rozsyłaniu tej ulotki, o której mówiłem, oraz pieniądze zebrane ze zbiórek ulicznych, które były przeprowadzane na terenie Bydgoszczy. Imprezy gwiazdkowe odbywały się na Placu Piastowskim w restauracji, w której była duża sala ze sceną. Ponieważ w Bydgoszczy było kilkudziesięciu niewidomych, to ojciec postarał się u pana Deppera , żeby najbiedniejsze osoby mogły korzystać z darmowych obiadów. Oprócz tego ojciec starał się o koncesje na sprzedaż wyrobów tytoniowych. Niewidomi zakładali kioski, i przy pomocy osób widzących z rodziny, prowadzili sprzedaż wyrobów tytoniowych. Na przykład pan Ronowicz w czasie okupacji uzyskał od Niemców pozwolenie na prowadzenie sklepu z wyrobami tytoniowymi. W restauracji nad Starym Kanałem w Bydgoszczy raz do roku - w maju czy czerwcu - odbywała się dla niewidomych impreza towarzyszko-taneczna. Grała tam orkiestra złożona z samych niewidomych oraz członków ich rodzin.  

 

S. K.:  

Rozumiem, że ta przedwojenna organizacja była organizacją wyłącznie charytatywną. A czy to była organizacja samych niewidomych, czy działająca na rzecz niewidomych?  

 

T. W.:  

To była organizacja niewidomych, bo członkami byli niewidomi Natomiast skarbnik i sekretarz to były osoby widzące. Członkiem Zarządu tego Związku był na przykład Władysław Łukaszewski, który był słabo widzący, ale zaliczał się do niewidomych. Innych nazwisk nie znam. Przed ojcem prezesem był jakiś niewidomy pan, po którym ojciec objął to stanowisko.  

 

S. K.:  

Czy po wyzwoleniu ta organizacja wznowiła działalność, czy powstała nowa?  

 

T.W.:  

Była kadra i reaktywowano tę przedwojenną organizację. To było zaraz po wyzwoleniu - w 45 czy 46 roku.  

 

S. K.:  

A dlaczego nie brała udziału w tym zjednoczeniowym zjeździe w Chorzowie?  

 

T.W.:  

Ojciec brał udział w tym zjeździe. Pamiętam, że mówił, że tam odbywały się jakieś niemiłe sceny - kłótnie, pogróżki itp.  

 

S. K.:  

Były tam faktycznie duże spory, bo nie mogli się zgodzić czy to ma być jedna ogólnopolska organizacja, czy nie. Skończyło się na tym, że była to federacja. Ale czy ta pomorska czy bydgoska organizacja weszła od razu w skład Związku Pracowników Niewidomych RP, czy nie?  

 

T. W.:  

Ta organizacja bydgoska od razu weszła w skład, włączyła się w ten nowo powstały Związek Pracowników Niewidomych RP. Ojciec znał na przykład pana Niedurnego. Miał ścisłe kontakty z panem doktorem Dolańskim, który często bywał w Bydgoszczy, a ojciec też często był u pana doktora Dolańskiego w Warszawie. Wspólnie starali się o odzyskanie tego budynku w Bydgoszczy do celów oświatowych, szkoleniowych. Jeszcze w 48 i 49 roku szkoła całego budynku nie zajmowała. Na drugim piętrze znajdowała się szkoła zawodowa dla umysłowo chorych. Ta szkoła u nas miała warsztaty tkackie i krawieckie. Administracyjnie ta szkoła nam nie podlegała, bo miała odrębną dyrekcję.  

 

S.K.:  

Panie Tadeuszu, Pomorze było bardziej aktywnym rejonem, gdzie ruch niewidomych zaczął się rozwijać dosyć wcześnie. Szkoła bydgoska z istniejących jest najstarszą w Polsce. Po wojnie rozwinęła się tam duża spółdzielnia. W Bydgoszczy na Bernardyńskiej działało Krajowe Centrum Kształcenia Niewidomych Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. Ośrodek przejęty został przez Polski Związek Niewidomych i nadal działa na rzecz niewidomych. Więc ruch niewidomych działał prężnie i było trochę barwnych ludzi. Na pewno taką postacią był pan Henoch Drat. Wiele lat działał tam kierownik okręgu - pan Klemens Graja. Ci dwaj panowie już nie żyją, ale żyje jeszcze pan Stefan Niewiarowski, chociaż jest bardzo schorowany. Kiedyś byłem u niego i próbowałem rozmawiać, ale bardzo źle to wyszło. Z panem Niewiarowskim i moim synem obeszliśmy wszystkie góry w okolicy Muszyny. Choćby te trzy osoby były nietuzinkowymi ludźmi. Czy mógłby pan coś więcej nam o nich powiedzieć?  

 

T. W.:  

W schronisku dla niewidomych, czyli w domu Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi, które działało przy ulicy Kołłątaja 9 i była przed wojną jednostką samodzielną, a po wojnie została administracyjnie podporządkowana dyrekcji szkoły przy ulicy Krasickiego 10, był internat dla starszych osób niewidomych. Na bazie tego internatu, czy jak wcześniej nazywano - schroniska, zaczęła powstawać spółdzielnia niewidomych. Ojciec starał się o uzyskanie surowca dla tej spółdzielni i przyszedł duży transport korzenia ryżowego. Ale skąd tu wziąć pieniądze? Ojciec, mając znajomego dyrektora banku - Jana Repke, jakoś uzyskał kredyt na zakup tego surowca i spłacanie rat. W budynku przy ulicy Kołłątaja 9 pomieszczenia w piwnicy, na parterze i pierwszym piętrze od strony ulicy Staszica zajmowała ta spółdzielnia, a od ulicy Kołłątaja był hotel dla pracowników tej spółdzielni. Potem zaczęli się budować na ulicy Poddońskiej i tam się przenieśli. Budynek przy ulicy Kołłątaja 9 zajął wtedy Związek Młodzieży Polskiej, potem Inspektorat Oświaty, a następnie został oddany służbie zdrowia. Obiekt ten zbudowany jest w stylu secesyjnym, znajduje się w centrum kulturalnym Bydgoszczy, bo jest tam szkoła muzyczna, Akademia Muzyczna, Filharmonia, Teatr Polski. Jeśli chodzi o działalność związkową, to po ojcu przyszedł Graja, który urzędował w budynku przy ulicy Krasickiego 10, gdzie znajdowały się biura związkowe. Graja był absolwentem naszej szkoły zawodowej. Został sprowadzony z tego Zakładu Opieki Społecznej i pobierał naukę w przyśpieszonym tempie, mówiłem już o tym. Graja uczęszczał również do liceum ogólnokształcącego przy Placu Poddolskim w Bydgoszczy, którą ukończył z wynikiem pozytywnym. Po Klemensie Grai był Stefan Niewiarowski, a po nim prezesem zostaje prezes spółdzielni niewidomych przy ulicy Poddońskiej - Henoch Drat. Dalej to już nie bardzo pamiętam nazwiska.  

 

S.K.:  

Potem chyba prezesem zostaje Terpiłowski, a kierownikiem - Krzemkowska.  

 

T. W.:  

Tak. Potem byli oni i przejęty został ten nowy budynek przy ulicy Powstańców Wielkopolskich, wybudowany przez Związek Spółdzielczości Niewidomych. Odbywają się tam również kursy masażu, dziewiarstwa, szkolenia telefonistów i tak dalej.  

 

S. K.:  

Powiem Panu, panie Tadeuszu, że ja dwa razy się wybroniłem na siłę, żeby nie wylądować w Bydgoszczy. Pierwszy raz to było wtedy, gdy miałem dwie klasy szkoły podstawowej i skończone 20 lat, i rozpaczliwie szukałem miejsca w świecie, i chcieli mnie wysłać na szkolenie do Bydgoszczy na Bernardyńską. A ja wiedziałem, że w Białymstoku w spółdzielni niewidomi pracują i uparłem się, że ja chcę pracować. Nie dałem się wysłać i od razu zabrałem się do pracy. A drugi raz po studiach starałem się o pracę dwoma torami - Bydgoszcz, bo tu była pewność, że dostanę tam pracę i faktycznie dostałem oraz Chorzów - to już Szyszko tak kierował. Ale w Chorzowie była większa potrzeba, bo tam był zakład, same kłótnie i tak dalej. I powstała taka sytuacja, że ośrodek bydgoski ścigał mnie, że mam się zgłosić do pracy, a ja jeszcze walczyłem z Chorzowem, żeby mnie tam przyjęli do pracy. No i w końcu przyjęli mnie i w ten sposób do Bydgoszczy nie pojechałem. Ale kontakty z Bydgoszczą jednak się nie skończyły, bo jak przejęliśmy ten obiekt przy ulicy Powstańców Wielkopolskich, to pierwszy obóz dla młodzieży ze szkół średnich, prowadziłem właśnie ja.  

To niech pan powie coś o sobie. Czy ojciec miał tylko pana, czy ma pan jeszcze rodzeństwo?  

 

T. W.:  

Urodziłem się w 1923 roku. Mam jeszcze siostrę dwa lata młodszą ode mnie. Skończyłem szkołę średnią pedagogiczną. Studia pedagogiczne skończyłem w Warszawie. To były roczne studia w roku 50/51. Wizytator szkół specjalnych w Bydgoszczy i Toruniu - pan Jan Rychcik - chciał, żeby studiować w Warszawie, ale do Szkoły Głównej Planowania i Statystyki niestety nie zostałem przyjęty. I po skończeniu Instytutu Pedagogiki Specjalnej wróciłem do pracy do Bydgoszczy. Do Bydgoszczy trudno było się dostać, bo jak kończył się rok w liceum pedagogicznym, to były tak zwane nakazy pracy. Dawano tym studentom stypendia, które zobowiązywały do podjęcia pracy tam, gdzie kuratorium raczyło wskazać. Wybrnąłem jakoś z tego, bo poprosiłem razem z ojcem, żeby pieniądze na stypendium móc wpłacić z powrotem na konto kuratorium oświaty, żeby nie być zależnym od skierowania do pracy. A prosiłem o skierowanie do zakładu dla niewidomych w Bydgoszczy. Zostałem zatrudniony od 1 sierpnia 1948 roku, z tym że praktykę z niewidomymi odbyłem na terenie zakładu w Owińskach. Trwało to miesiąc i od 1 października zacząłem pracę w szkole w Bydgoszczy. Pracowałem jako nauczyciel w szkole podstawowej, a następnie w szkole zawodowej. Zostałem przeszkolony w dziale dziewiarskim, ponieważ wtedy młodych mężczyzn tam nie było. I prowadziłem szkolenia dziewiarskie w ośrodku w Bydgoszczy, a nasi absolwenci podejmowali pracę w spółdzielni dziewiarskiej w Poznaniu. W 72 czy 73 roku ogłoszono poszukiwania nauczycieli znających język niemiecki. Ministerstwo chciało skierować takich nauczycieli do pracy z grupami polskimi pracującymi na terenie Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Zgłosiłem się i zostałem skierowany przez Ministerstwo do NRD do Zakładów Przemysłu Azotowego. Pracowałem tam od października 74 do grudnia 75 roku. Potem ta grupa młodzieży została przewieziona z powrotem do kraju, a ja przechodzę do innego zakładu na terenie NRD, a mianowicie do Zakładów Przemysłu Elektrotechnicznego. Budowano tam silniki elektrycznych. Była to bardzo ciężka placówka, bo pracowałem z trudną młodzieżą, takimi powiedzmy zabijakami. Kiedyś przyjechał sekretarz ambasady i dziwił się, że ja mogę z nimi wytrzymać. Grupa została zlikwidowana. Ja przeszedłem do innej miejscowości do Zakładów Przemysłu Metalowego i pracowałem jako wychowawca, kierownik i nauczyciel języka niemieckiego, więc trzeba było pełnić wszystkie funkcje. Natomiast Niemcy, że się tak wyrażę, czuli się panami świata. Policjanci uważali, że mogą bez żadnego opowiedzenia wejść do naszego hotelu, a taki były policmajster - wtyczka w zakładzie to wchodził sobie do mieszkania, otwierał szafy i patrzył co w nich jest. Więc też musiałem w takich sytuacjach odpowiednio reagować. Współpraca kierownictwami tych zakładów była dobra, z władzami policyjnymi tak samo. Z ambasady dostawałem listy pochwalne. Kiedy zachorowała żona, to musiałem wrócić do Polski, ale powiedziano mi, że kiedy ureguluję swoje sprawy domowe, to mogę w każdej chwili wrócić. Ale w 78 roku zrezygnowałem z tej pracy, bo w Bydgoszczy musiałem zaopiekować się córką.  

 

S. K.:  

Czy pan był w dużym zakładzie dla niewidomych w NRD?  

 

T. W.:  

Poznałem zakład, pracowników zakładu, ponieważ oni  

przyjeżdżali do nas do kraju na tak zwane kolonie wymienne. Jest to olbrzymi kombinat, powiedzmy taki, jak kiedyś zakład niemiecki na terenie Wrocławia. Jest tam pełna opieka socjalna przez całe życie.  

U nas w szkole skończyłem pracę z trzydziestoletnim  

stażem w 78 roku. Zachorowałem wtedy poważnie na nogi - arterioskleroza.  

Zrobiłem też kurs pilota wycieczek zagranicznych. Zjeździłem trochę świata, przeważnie z drużynami harcerskimi w ramach wymiany - jako opiekun grup zagranicznych, które przyjechały na teren Polski lub z grupami polskimi wyjeżdżającymi do krajów demokratycznych.  

 

S. K.:  

Ma pan jedną córkę. Czy poszła ona w pańskie ślady?  

 

T. W.: Mniej więcej. Po skończeniu liceum zdała egzamin na Uniwersytet imienia Mikołaja Kopernika w Toruniu. Studiowała filologię, ale przerwała. Odbyła szkolenie na dyplomowaną pielęgniarkę i pracuje jako pielęgniarka w szpitalu w Bydgoszczy i studiuje zaocznie biologię.  

 

S. K.:  

Czyli nie ma już nic wspólnego z niewidomymi. A myślałem, że to już będzie cała dynastia.  

 

T. W.:  

Tak się nie stało. A siostra jako starszy asystent pracuje na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Siostra ma emeryturę. ja jestem na rencie - mam II grupę inwalidzką.  

 

S. K.:  

Panie Tadeuszu, pan mógł i może obserwować i porównywać. Był okres w naszej historii, który teraz bardzo chętnie odrzucamy. Wydaje się, że tak nie można, bo jeżeli chodzi o niewidomych - rozwój ich świadomości, poczucia godności - to okres powojenny jest jak cała epoka. Teraz mamy znowu regres. A co pan może powiedzieć porównując okres międzywojenny i powojenny?  

 

T. W.:  

W okresie międzywojennym sytuacja niewidomego nie była wesoła. Sytuacja niewidomego w 45 roku też nie była ciekawa, ale stopniowo stopniowo zaczęła się poprawiać. Myślę, że sami niewidomi też ocenią lata 50-60 jako lata rozkwitu, jeszcze nawet lata 70. i 80. Teraz, wiadomo, spółdzielnie padają jak muchy. Niektóre się jeszcze bronią, ale na jak długo wystarczy sił? A w związku z tym sytuacja niewidomego też się pogarsza. Młodzież niewidoma kończy szkoły w Bydgoszczy czy gdzie indziej i stają się bezrobotni, którzy w dodatku nie mają prawa do zasiłku dla bezrobotnych, bo kończącym szkołę zasiłek już nie przysługuje. Nie można porównywać sytuacji obecnej z tą, która była kiedyś. Świat idzie z postępem. Młodzież ma dzisiaj duże aspiracje. Może popełniono pewne błędy - może zanadto podawano rękę... Niektórzy tę pomoc dobrze wykorzystali, ale byli też tacy, którzy uważali, że to im się należy no i się zdeprawowali.  

 

S,. K.:  

Panie Tadeuszu, niech pan powie jeszcze coś o mamie.  

 

T. W.:  

Rodzice wzięli ślub w 1921 roku. Mama razem z ojcem studiowała w Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Ojciec wtedy był słabo widzący, ale mama uważała, że trzeba mu pomóc i bardzo pomagała. Nawet razem byli na szkoleniu w dziedzinie obróbki drewna. Matka nie musiała pracować zawodowo. Zajmowała się natomiast domem, wychowaniem siostry i mnie. Mama była w pełni widząca.  

 

S. K.:  

Może jeszcze coś się panu przypomniało, o czym warto byłoby tutaj wspomnieć.  

 

T. W.:  

Może jeszcze coś o ojcu. Ojciec poruszał się sam. Rzadko kiedy korzystał z jakiejś pomocy. Pojechał kiedyś do Warszawy i miał wypadek. Jakoś mylnie go pokierowano i, że tak się wyrażę, miał na plecach jadący tramwaj. Bogu dzięki nic mu się nie stało. Chodził oczywiście z laską. Ale w Bydgoszczy wiedział co się gdzie znajduje. Ja z ojcem chodziłem jeszcze kiedy byłem małym chłopcem, to ojciec mówił mi gdzie trzeba skręcić. To ja się czasami zagapiłem i wpadłem głową ma latarnię gazową, chociaż widzę normalnie. Muszę powiedzieć, że ojciec był dosyć ostry, wymagający, więc czasami kończyło się na tak zwanym laniu.  

Jeśli chodzi o mnie, to do 83 roku pracowałem jeszcze na pół etatu, ale właśnie w 83 roku miałem zawał.

 

S. K.:  

Dziękuję panu za rozmowę.