Dobrosław Spychalski
00213 Warszawa, Bonifraterska 6 m.11



           Doświadczenia moje dotyczące niewidomych

    Głównie postaram się skupić na zajmowanym przeze minie stanowisku przewodniczącego Zarządu Głównego od lutego 1969 do lutego 1976, ale wspomnieniami sięgnę także w dalszą przeszłość i przyszłość. Większość mojego życia zawodowego spędziłem na stanowisku szefa Biblioteki Centralnej i na ten temat napisałem już obszerne wspomnienia /ok. 9 arkuszy wydawniczych/ i umieściłem je na jednym głównym pliku pod nazwą "biblio oraz na dwóch dodatkach: biblio1 i biblio2. Razem stanowi to ogół moich doświadczeń na zajmowanym stanowisku. Dlatego większości spraw nie będę już tu powtarzał. Unikałem tam również pisania nazwisk, aby nie wyrządzić komukolwiek krzywdy. Obecnie jednak zastanawiam się, czy dla prawdy historycznej nie należy napisać wszystkiego, choćby niektórym mogło by się to nie podobać.

    Obserwacje moje wskazują, że tylko nieliczne osoby chcą zdobyć się na wysiłek intelektualny, aby zrozumieć często odległe już czasy, jak kształtowała się mentalność tamtych ludzi i w jakich warunkach zmuszeni byli działać. Zazwyczaj patrzy się na przeszłość z punktu dzisiejszych doświadczeń i w oparciu o nie wypowiada się opinie o tamtych ludziach.
    Należało by przede wszystkim zrozumieć, że rozwój historyczny odbywa się ze stale rosnącym przyspieszeniem. Wpływa na to przede wszystkim gwałtowny postęp technologiczny, ale także zmiany polityczno-ekonomiczne. Z tego punktu widzenia dziesięć lat obecnie odpowiada stu latom w bezpośredniej przeszłości, a sto lat sądzę, że odpowiada dwóm tysiącom lat wcześniej. Dobrze jest o tym pamiętać, gdyż zazwyczaj pamięć ludzka sięga najwyżej kilku latom.
    Dziś jeszcze można się spotkać z poglądami, że brak lub utrata wzroku jest winą niewidomego lub jego rodziców. A przecież już Chrystus zaprzeczył takim poglądom. Niedawno także słyszałem, że trzeba zastosować zasady Starotestamentalne. A przecież od niemal dwóch tysięcy lat przekazywane są nam poglądy wyrażone w Nowym Testamencie, w których dawne prawo odwetu /które było wówczas pewnym postępem wobec istniejących poglądów/ zostało
obalone i zamienione na miłość nieprzyjaciół. świadczy to wszystko, jak w świadomości ludzkiej trwa konserwatyzm przeciwstawiający się wszelakim zmianom.
    Nie mam w świeżej pamięci Historii Niewidomych Ewy Grodeckiej i dlatego nie pamiętam, jak daleko sięga ona w przeszłość.
Chciałbym jedynie powiedzieć, że w dawnych czasach pozbawienie wzroku było powszechnie stosowaną karą, która nie budziła oporów.
Wyjątkiem pod tym względem nie była także Polska. Wystarczy wspomnieć o pozbawieniu wzroku przez Bolesława Krzywoustego - własnego brata Zbigniewa, który był jego przeciwnikiem.
    Uważnie czytając historię można się z niej wiele nauczyć. Wspomnę tu wiele książek /także nagranych na kasety/ o ostatnim naszym królu, którego postępowanie budzi dotychczas przeróżne namiętności. Po utracie wzroku czytałem popularne monografie historyczne przedwojennego historyka - Śliwińskiego. Pisząc o Maurycym Mochnackim napisał on, że na przeszło rok przed Powstaniem Listopadowym został on aresztowany i podpisał wtedy zgodę na
współpracę z policją. Nie zaprzestał on jednak swojej działalności rewolucyjnej i następnie został marszałkiem sejmu powstańczego, a umarł na emigracji w Belgii.  Aby więc zrozumieć
przeszłość należy wczuć się w tamte warunki i zrozumieć motywy tamtych ludzi.

    Ostatnio słyszałem, że w Warszawie zmieniono nazwę ulicy Okrzei. Pokolenia powojenne zaś nie wiedzą, że Piłsudski zawsze trzymał na biurku postument z podobizną Okrzei, który był jego towarzyszem w okresie jego działalności w Polskiej Partii Socjalistycznej. Władcy powojenni stworzyli monopol na wszelakie poczynania zmierzające do wyrównania ogromnych przedziałów społecznych. Moje pokolenie wychowywało się na wielu pisarzach, którzy niezwykle silnie odczuwali niesprawiedliwość społeczną. A przecież Żeromski, który także o tym pisał - był twórcą noweli pt. Plebania w Wyszkowie. Przeciwstawiał on się gwałtownie oddania Polski pod władzę sowiecką.
    Powojenni poloniści musieli lub chcieli zwracać uwagę jedynie tylko na niektóre wątki w dawnej twórczości, a pomijali często całkowicie inne. Osobiście spotkałem się ze stwierdzeniem
kogoś wykształconego już po wojnie: "A moja nauczycielka na co inne zwracała uwagę".
    Świadczy to, jak ciężko jest wyrwać się z utrwalonych stereotypów.

    Muszę także podkreślić, że większość ludzi chciała mieć satysfakcję z wykonywanej pracy i nawet popełniane błędy najczęściej nie wynikały ze złej woli. Ponadto niektóre osoby mają
ściśle określone predyspozycje i zainteresowania, a los kazał im wykonywać to, co im zupełnie nie odpowiadało.
    Innym problemem było także to, że warunki społeczno-ekonomiczne zmuszały ich często do myślenia przede wszystkim o potrzebach własnej rodziny. Te osoby zaś, które doskonale widziały szereg nieprawidłowości, zmuszeni byli iść na przeróżne kompromisy, ponieważ nie mieli z kim przedyskutować swoich idei.
    Ja, w miarę możności starałem się widzieć wszystkich ludzi zarówno z jasnej, jak i z ciemnej strony. Często mówiłem, że powinno się współpracować głównie z tymi osobami u których pozytywy przeważają. Uważałem jednak, że należy także poważnie rozważać argumenty tych osób, których na ogół nie lubiłem.  
    Sądzę, że jak większość ludzi miałem także ujemne strony, ale chcę tu przede wszystkim przekazać niektóre fakty oraz własne przemyślenia na temat niewidomych.
    Utraciłem wzrok podczas Powstania Warszawskiego mając 17 lat i przez dłuższy czas unikałem jakichkolwiek kontaktów z niewidomymi. W mojej świadomości niewidomy był tylko tym żebrakiem, który stał na rogu ulicy z pustymi oczodołami lub w niebieskich okularach. Dlatego, gdy w roku 1946 w maju zatelefonował do mnie pan Józef Buczkowski kierownik z pobliskiej szkoły dla niewidomych, to wcale się nie zgłosiłem. Po mojej maturze w czerwcu 1946
zatelefonował on ponownie i wtedy poszedłem i poznałem wielu uczących się niewidomych.
    We wrześniu tegoż roku zapisałem się na uniwersytet na socjologię i pragnąłem już samodzielnie robić notatki. Wówczas niewidoma nauczycielka szkoły - pani Sabina Kalińska nauczyła mnie brajla oraz skrótów iI i II stopnia. Po rozpoczęciu studiów w październiku mogłem już robić samodzielnie notatki, ale czytałem bardzo wolno i ogromnie ono mnie męczyło. Jednocześnie zostałem włączony do Koła Uczących się Niewidomych i wyznaczony skarbnikiem. Na czele Koła stał pan Napoleon Mitraszewski /wówczas nazywał się Mitroszonek/ i mieszkał gdzieś na ul, Piotrkowskiej. Studiował on już na drugim roku polonistyki. Ponadto w Kole w konserwatorium byli: pani Stefania Skiba i pan Edwin Kowalik. Sądzę, że pamiętam także inne osoby. Byli to: Zygmunt Mrozek, Władysław Gołąb, Sztomberek /nie pamiętam imienia/, Halina Banaś, Tadeusz Józefowicz oraz Sadowski /imienia również nie pamiętam/,
Spoza Warszawy był tylko studiujący historię w Lublinie Modest Sękowski.
    Mówiono mi w tym czasie, że Skibównej i Kowalikowi powiedziano w Zakładzie w Laskach, że skoro wychodzą, to nie mają tam powrotu. Wiem natomiast, że Stefania Skibówna uczyła następnie w laskach muzyki oraz prowadziła chór. Było to jednym z dowodów jak
stopniowo zmieniają się poglądy na temat niewidomych w całym społeczeństwie.
    Wzorem innych niewidomych postanowiłem się usamodzielnić,  ale miałem do przełamania wiele trudności nie tylko fizycznych, ale także psychicznych. Wstydziłem się nieraz czytać brajlem przy własnej rodzinie. Jak to - ja mam "macać", który niegdyś biegle czytałem. Muszę tu zaznaczyć, że wówczas nie było żadnych drukowanych materiałów i mogłem czytać tylko to, co sam napisałem.
    Podobnie postanowiłem poruszać się samodzielnie - przy pomocy krótkiej laski z drzewa wiśniowego. Ponieważ rodzina nie chciała mnie początkowo puszczać, to wymykałem się pół godziny wcześniej z domu. Poruszałem się bardzo nieporadnie, a ciągle wyobrażałem sobie, że wszyscy patrzą na mnie. Gdy jezdnią jechał tramwaj, to wydawało mi się, że jedzie on bezpośrednio na mnie. Miałem również ogromne trudności utrzymania prostego kierunku przy przechodzeniu szerokiej jezdni.
    Któregoś dnia idąc na jakiś wykład zderzyłem się na ul. Narutowicza Z panem Napoleonem Mitraszewskim. Zapytał mnie wtedy "Kto tak nieuważnie chodzi?". Nie ośmieliłem się jednak wtedy odezwać, aby się nie przyznać.
    Sądzę, że te wszystkie doświadczenia w zakresie samorehabilitacji pozwalały mi później lepiej zrozumieć problemy osób nowo ociemniałych. Umożliwiało mi to w następnych latach lepiej zrozumieć sytuację osób tracących wzrok i im pomóc.
    Wiem również, że Zygmunt Mrozek po maturze kończył w Warszawie masaż ma kursie doc  Zaorskiego. Napoleon Mitraszewski pisał pracę dyplomową z polonistyki o "Chamie" Orzeszkowej. Poszukiwał on pierwszego wydania tej książki i w końcu znalazł ją we Wrocławiu. W ten sposób udało mu się skorygować rok pierwszego wydania.
    W roku 1947 wszyscy niewidomi będący członkami Związku, dzięki staraniom dr Dolańskiego, otrzymali rekompensaty pieniężne za zniesione kartki na żywność. Warto powiedzieć, że w tym czasie Polska jako drugi kraj w Europie zniosła takie kartki.
    Pamiętam, że od samego początku dbano o popularyzację spraw niewidomych w społeczeństwie. Prawdopodobnie na początku 1947 roku w Łodzi zorganizowany został publiczny koncert w jakiejś sali na ul. Przejazd. Przypominam sobie, że na fortepianie grał wtedy Edwin Kowalik /Pamiętam, iż między innymi grał on koncert fortepianowy Ravela na lewą rękę/, a na akordeonie Sztombereg. Obecnie już nie pamiętam, czy grała także Stefania Skibba.

    Po jakimś czasie po przeniesieniu się do Warszawy /8 lutego 1948/ załatwiłem sobie moje sprawy inwalidztwa wojennego. W tym samym roku zapisałem się do Związku Ociemniałych Żołnierzy na ul. Hożej 1 oraz do Związku Pracowników Niewidomych na ul. Widok 22.
Przypominam sobie, że na ul. Widok rozmawiał ze mną pan Wójcik /studiujący historię/, który po Lisowskim został prezesem spółdzielni szczotkarskiej w Warszawie.

    W Warszawie także dr Dolański pragnął popularyzować możliwości niewidomych W r. 1948 w Instytucie na placu 3 Krzyży odbył się koncert, podczas którego śpiewali: Ryszard Gruszczyński  i Zina /Zenajda/ Sarnowska.

    W tym miejscu pragnę zamieścić nieco wspomnień o dr Włodzimierzu Dolańskim, któremu bardzo wiele zawdzięczam. Poznałem jego wraz z żoną jego - Wandą jeszcze we wrześniu 1946 r. Zawdzięczam to pani Sanojcowej /Jagodzie/, która w kwietniu 1944 przyniosła do nas dwa grypsy od mojego stryja płk, Józefa, który został aresztowany w Krakowie - przed Wielkanocą 1944 r. Była ona żoną płk Sanojcy z komendy głównej AK, ale nazwiska ich oczywiście nie
znałem. Po wojnie spotkała ona moich rodziców i oświadczyła, że jej kuzyn - Dolański jest niewidomym. Doktór Dolański przyjechał do Łodzi przed zjazdem zjednoczeniowym, aby porozmawiać z miejscowym związkiem niewidomych oraz z panem Buczkowskim i panią Kalińską.
    W Warszawie bywałem w mieszkaniu dr Dolańskiego na ul Groggera 16. W sublokatorskim pokoju prowadził on tam biuro Zarządu Głównego Związku. Pod koniec tego odcinka swojej działalności dopiero Zarząd Główny przeniósł się na Żoliborz na ul Kleczewską.
    Dzięki dr Dolańskiemu dostałem też mój pierwszy zegarek brajlowski. Przyniósł mi go do domu jakiś Szwajcar z Czerwonego Krzyża. Zaimponował mi wtedy dr Dolański. Miał on mianowicie zawieźć osobiście zegarki brajlowskie do oddziału Związku w Bydgoszczy. Ponieważ żona jego była niedysponowana umówił się z jakimś studentem. W ostatniej chwili pojechał on zupełnie samodzielnie. Nie mogłem wówczas zrozumieć, jak niewidomy z jedną ręką
może samodzielnie pojechać do innego miasta. Ja z wielkimi trudnościami poruszałem się wtedy samodzielnie po Warszawie chodząc na różne wykłady i ćwiczenia. Byłem także tak nieśmiały,
że nie miałem odwagi nikogo pytać się o drogę.
    Byłem także świadkiem, jak Paweł Lisowski /Blaufuks/ przy pomocy dzwonka nie dopuszczał do głosu na zebraniu Oddziału Warszawskiego dr Dolańskiego Podobnie po objęciu kurateli Związku przez mjr Wrzoska Radwański nie dopuszczał następnie do głosu Lisowskiego. Tu, przy okazji, wspomnę, że Radwański miał takie powiedzenie: "niewidomy nie może tylko kosić, bo mógłby zranić kotną zajęczycę". W późniejszych latach Radwański był u mnie w
Bibliotece Centralnej i powiedział mi, że z komitetu centralnego PZPR dostawał do cenzurowania czasopisma brajlowskie w języku angielskim. Przed Wojną był on już komunistą i przez jakiś czas przebywał w Nowym Jorku.
    Wracając do doktora Dolańskiego pragnę zaznaczyć, że prawdopodobnie w roku 1948 pojechał on do Anglii, gdzie uczestniczył w zebraniu, które w konsekwencji doprowadziło do powołania międzynarodowej organizacji niewidomych. Wygłosił on wtedy przemówienie przez radio angielskie w audycji w języku polskim. Słyszałem, że podobno ten wywiad Lisowski podawał jako przyczynę nie puszczenia dr Dolańskiego w następnym roku do Anglii. Otóż posiadam kasetę z wywiadem dr Dolańskiego,  na której opisuje on między innymi tę sytuację. Kasetę tę otrzymałem od red. Szczurka, ale nie wiem, czy wykorzystał ją na łamach Pochodni. Kopię tej kasety przekazałem do muzeum Biblioteki Centralnej.
    Z kasety tej wynika, że do Doktora /tak go wtedy zwykle nazywaliśmy/ nie miano żadnej pretensji za wywiad radiowy w Anglii. Otrzymał on ponownie paszport i zakupił bilet lotniczy. W przeddzień poszedł on do Komitetu Centralnego po ewentualne wytyczne. Wówczas zjawił się niespodziewanie Lisowski i zaprzyjaźnionym pracownikiem KC zginął na ok. jedną godzinę. Po tym okresie pracownik KC oświadczył Doktorowi, że nie pojedzie do Anglii i udał się z nim do domu, aby odebrać mu paszport.
    Od Doktora słyszałem także,  że Lisowski rzucał na niego przeróżne oskarżenia. Np. oskarżał go, że na tacę w kościele daje 100 złotych.

    Mój Ojciec został aresztowany 23 maja 1950 /nawet bez sankcji prokuratorskiej/ i w następnym roku akademickim na uniwersytecie została zlikwidowana socjologia. Wszystko to nie pozwoliło mi na ukończenie studiów socjologicznych. /Szerzej piszę o tych wszystkich sprawach we własnych wspomnieniach/.

Na początku 1953 spotkał mnie na ulicy dwukrotnie - niewidomy Donica raz z żoną. Był on zaprzyjaźniony z dr Dolańskim. Dzięki Donicy rozpocząłem pracę od maja 1953 w drukarni brajlowskiej.

    Dr Dolański od samego początku troszczył się nie tylko o pracę niewidomych, ale także o ich oświatę. Było to zgodne z głoszonym przez niego hasłem: "Nic o nas bez nas". Od sierpnia
1948 roku we Wrzeszczu była wydawana Pochodnia, a następnie miesięcznik dla młodzieży szkolnej pod nazwą Światełko. Zaczęto także wydawać przeróżne dodatki związane z pracą kulturalnooświatową. Pierwszą książką wydaną jeszcze tam był Konrad Wallenrod Mickiewicza. Wcześniej jeszcze dr Dolański zorganizował ręczne przepisywanie książek. Zasługi jego dla oświaty niewidomych były zatem przeogromne. Był on także autorem pierwszego podręcznika do nauki brajla i czytania. W tym czasie większość społeczeństwa polskiego była analfabetami. Problem ten w o wiele większym stopniu dotyczył niewidomych.
    Kiedyś także opowiadał on mi o swoim pobycie we Francji przed wojną. Mówił między innymi, że któregoś lata na tandemie przejechał wraz ze Skrzeszewskim całą Francję. W Paryżu samodzielnie uczęszczał na Sorbonę. Mówił, że ludzie tam byli niezwykle uprzejmi dla niewidomych. Zdarzało się, że ktoś przeprowadzał go na niewłaściwą stronę, a on wiedział, że wkrótce następnie ktoś inny przeprowadzi go z powrotem na właściwą stronę ulicy.
Uważałem, to za pewną przesadę, ale jednocześnie sprzeciwiałem się osobom, które niezbyt grzecznie odrzucały pomoc widzących przy wsiadaniu do autobusu. Mówiłem wtedy, że taka osoba nie zechce następnie pomóc innemu niewidomemu mniej zaradnemu.
    Mówiąc o walkach dr Dolańskiego z Lisowskim, słyszałem, że uważał on, że musi on zrezygnować ze swego stanowiska. Usiłował wówczas namówić ociemniałego kpt Jana Silhana z Krakowa, aby zechciał zająć jego miejsce. Silhan jednak odmówił, bo wiedział "czym to pachnie".

    Mjr Leon Wrzosek został wówczas mianowany kuratorem Związku i w r. 1951 doprowadził do zjazdu na którym zostały połączone Związek Pracowników Niewidomych oraz Związek Ociemniałych Żołnierzy. Powstał wówczas nowy związek pod nazwą Polski Związek
Niewidomych.
    Chociaż dr Dolański został przez Oddział Warszawski skreślony z listy członków, to jednak pragnął nadal pomagać niewidomym i niejednokrotnie /mówiła mi o tym pani Natalia Górska
- najstarszy pracownik Związku/ Wrzosek korzystał z jego fachowych porad. Dr Dolański nie chciał zrywać więzów z organizacją, a wielu niewidomych z całego kraju zwracało się do niego w przeróżnych sprawach. Należał on do pokolenia, które pieczołowicie obchodziło się ze swoją korespondencją i przechowywał odpisy własnych listów. Pisał on jedną ręką na zwykłej maszynie - w ten sposób, że klawiaturę miał przedzieloną przez środek wypukłą listwą.
    Jak pamiętam, to uczestniczył on nadal w jakiejś komisji
przy ministerstwie oświaty oraz miał wykłady na Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej. Później był także członkiem komisji Polskiej Akademii Nauk do spraw kompensacji zmysłów.
    Utrzymywał także bliski kontakt z Laskami i pamiętam, że za pośrednictwem Rokossowskiego załatwił zbudowanie bitej drogi przez las od szosy do zakładu w Laskach. Wojsko zbudowało także mały basen kąpielowy. Popaździerniku1956 z Kwatermistrzostwem Wojskowym załatwił on przekazanie do Lasek agregatu prądotwórczego.
    Będąc prezesem Związku walczył on o zakład posiadany przed wojną przez niewidomych we Wrzeszczu. Pragnął tam zlokalizować ośrodek rehabilitacyjny. Władze miejscowe pragnęły jednak tam umieścić akademię medyczną. O ile pamiętam, to ofiarowywały mu jakiś zakład w Wejherowie. Ponieważ zaś stał na stanowisku, że do odległego miasta nie zechcą przyjeżdżać wykwalifikowani instruktorzy z Trójmiasta nie akceptował takiej koncepcji.
    Wszystkie materiały dr Dolańskiego zostały przekazane po jego śmierci do Biblioteki Centralnej i były tam pieczołowicie przechowywane.
    Dobrze pamiętam, że dr Dolański pragnął zawsze opracować kompleksową książkę o problemach niewidomych. W ostatnich jego latach natomiast otrzymałem od niego odbitkę z "Logopedii Polskiej" pt. "Pismo Braille'a - jego krewniacy i poprzednicy". W pozostałych po nim papierach otrzymaliśmy natomiast jego notatki z wykładów w PIPS i inne materiały. Dokumenty te przeglądał dokładnie dr Michał Kaziow.

    Swojej podstawowej pracy dr Dolański nie ukończył, jak sądzę, dlatego, że przejmował się głęboko wielu problemami różnych niewidomych i w miarę możności starał się im pomóc lub
udzielić odpowiedniej rady. Niewidomi ci zazwyczaj nazywali go "wodzem".
    Dr Dolański wiele chorował- przede wszystkim na wodę w opłucnej. Nie chcąc denerwować żony osobiście zawsze załatwiał wizyty u lekarzy i pobyty w szpitalu. Po kilkakrotnym pobycie w szpitalu, wodę tę w końcu zlikwidowała mu jakaś lekarka ze szpitala na Woli.
    Pamiętam go zawsze jako pogodnego człowieka, pomimo licznych trudności, których życie mu nie oszczędziło. Pod tym względem był on dla mnie zawsze niedoścignionym wzorem.
    Dr Dolański, prawdopodobnie w r. 1957 lub 1958 skontaktował mnie z profesorem Etienne Decaux z Paryża, który zajmował się skrótami brajlowskimi. miałem z nim wiele spotkań - o czym dużo pisałem w moich wspomnieniach z Biblioteki Centralnej. Profesor Decaux zajmował się także wielu indywidualnymi sprawami niewidomych. Pamiętam, że miał jakiś udział w zakupie dla pana Michała Kaziowa magnetofonu z autokustomatem pod nazwą Ucher. Dla dr
Dolańskiego natomiast załatwił kiedyś jakieś przyczepy z kolcami do butów na śliskie chodniki i jezdnie.

    W tym miejscu pragnę przekazać nieco uwag o Historii Niewidomych Dr Ewy Grodeckiej. Pisała ją już po październiku 1956 roku - a więc w okresie pewnej "odwilży", ale musiała liczyć się z ingerencją cenzury - a więc nie mogła napisać pełnej prawdy.
Ponadto mogła ona oprzeć się jedynie na relacjach wielu niewidomych i na nielicznych materiałach drukowanych. Z tego powodu należało by uzupełnić tę historię i sprostować niektóre rzeczy.
Jest ona jednak, jak dotychczas, główną podstawą wiedzy o tamtych czasach. Trzeba ją jednak czytać biorąc pod uwagę względy jakie decydowały wówczas o historii Polski, warunki bytowania, mentalność ludzką i poglądy na niewidomych. W tym miejscu pragnę przypomnieć jeszcze jedną rzecz, że niewidomy, aby dorównać widzącemu musi nadrabiać to pracowitością. Od dr Dolańskiego słyszałem, że potrafił on ćwiczyć na fortepianie po 16 godzin dziennie.
    Wszystkie materiały dr Grodeckiej były troskliwie przechowywane w pudłach bibliotecznych, które były szczegółowo opisane.
Zawierały one między innymi spisane relacje starszych niewidomych, którzy już obecnie nie żyją. Będąc prezesem dowiedziałem się, że do pokoju, w którym znajdowały się te materiały został przeniesiony Dział Organizacyjny. Regały z materiałami tyflologicznymi zniknęły. Prosiłem wówczas, bardzo nam oddanego, ówczesnego kierownika Działu Gospodarczego - pana Czesława Żychoniuka o znalezienie tych materiałów.  Po pewnym czasie powiadomił mnie, ze
nigdzie ich nie ma. Uznałem wówczas, że w tamtej sytuacji, nie ma sensu robić z tego powodu zamieszania i większych problemów.
    Muszę wszelako podkreślić, że w swojej historii dr. Grodecka bardzo często powołuje się na archiwum tyflologiczne- a ono nie istnieje.
    Uważam, iż z tego wydarzenia należy wyciągnąć wniosek, że wszelkie materiały o znaczeniu historycznym należy pieczołowicie przechowywać. Chodzi tu nie tylko o tożsamość niewidomych i pewnych wydarzeń z przeszłości, ale z materiałów takich można się wiele nauczyć - jakie czynniki wpływają na takie lub inne kształtowanie się poglądów na niewidomych oraz ich uczestnictwo w życiu całego społeczeństwa.

    Mjr Wrzosek, po objęciu funkcji prezesa Związku zatrudnił wiele osób z dawnego AK, którzy nie mogli nigdzie indziej znaleźć pracy. O ile pamiętam, to należał do nich płk Pietrzyk, który przed wojną służył w KOP; pani Adamowicz; płk Necer; Kisielewski - i jeszcze inni, których nazwisk zapomniałem. Wiem, że pracowali oni uczciwie i z pełnym oddaniem. Zatrudnił także swoich dawnych znajomych, jak np Sieciarz -szef kadr lub kierowca - Szybicki.

    Były to jednak wówczas niezwykle trudne czasy i z tej perspektywy, nie sposób się dziwić, że oparcie się im wymagało niezwykle bohaterskich charakterów.
    Po październiku 1956 roku czytałem artykuł, w którym autor opisywał, jak w jakimś procesie pokazowym obrona wezwała na świadka ociemniałego majora. Na zapytanie sędziego spuścił on głowę i oświadczył, że nie pamięta. Nie było wątpliwości o kogo chodziło, gdyż wówczas w Związku był tylko jeden ociemniały major. Trzeba jednak zrozumieć, jakie to były czasy.
    Wrzoska jednak zawsze podziwiałem, że pomimo starszego wieku nauczył się brajla i na zebraniach robił notatki. Słysząc stukanie rysika orientowałem się jednak, że czyni to bardzo wolno.
Mogę jednak stwierdzić, że wielokrotnie młodszych od niego nie można było skłonić do nauczenia się pisma punktowego.
    Major Wrzosek wyraził także zgodę na oddanie ośrodka we Wrzeszczu na potrzeby akademii medycznej. Doktor Dolański miał o to do niego pretensje do końca życia i przekazał mi obszerną, oprawioną dokumentację dotyczącą tego zagadnienia. Z jego relacji pamiętam, że pewnego razu sprawa tego ośrodka była omawiana we władzach miejskich. Wówczas dr Dolański pojechał nocą i przybył niespodziewanie na zebranie wraz z innymi członkami zarządu i zapobiegł niekorzystnej dla niewidomych decyzji.

    Pracując jeszcze w drukarni - w roku 1955 - dowiedziałem się, że na zebraniu plenarnym został wybrany przewodniczącym Związku pan Mieczysław Michalak z Lublina.
    Jako młodszy był bardziej prężny i posiadał szersze perspektywy. Jako partyjny miał oczywiście szerokie możliwości działania. Trzeba wszelako stanowczo stwierdzić, że nie zwolnił
nikogo z osób przyjętych przez mjr Leona Wrzoska. Miał on możność dużo jeździć po Europie i zbadać jak są rozwiązywane sprawy niewidomych w innych krajach. Przede wszystkim za podstawową sprawę uznał problem rehabilitacji niewidomych. Chciał on także oprzeć działalność Związku na podstawach naukowych. Przypominam sobie, że prawdopodobnie wkrótce potem wysłał na przeszkolenie do Stanów Zjednoczonych pana Adolfa Dąbrowskiego. Niestety zdobyta
przez niego wiedza nie została wykorzystana. Ja natomiast dostałem kiedyś od niego kartkę z pozdrowieniami z Nepalu. W zbiorach BC znajduje się książka A. Dąbrowskiego dotycząca szkolenia niewidomych w orientacji w przestrzennej. Została ona oparta całkowicie na doświadczeniach amerykańskich
    Trzeba również wymienić tu doc Jana Dziedzica z Poznania, który przez długi czas działał także czynnie w naszym środowisku. Poza wielu książkami prowadził on wiele szkoleń z zakresu
gimnastyki oraz zajęć sportowych niewidomych. Wokół siebie potrafił on skupić także i inne osoby, które chciały zająć się tą problematyką. Przypominam sobie np., że zimą w Muszynie organizowane były kursy jazdy na nartach.
    
Nie ja jeden pamiętam, że ktoś z Poznania /prawdopodobnie Wróblewski/ uczył niewidomych tańca. W tym celu opracował on wielką tablicę z sześciopunktami, a nieco poniżej środkowych
punktów znajdowały się na niej trzy mniejsze punkty do nauki tańca "czacza". Na tej tablicy niewidomi uczyli się rękami odpowiednich kroków do poszczególnych tańców.
    Przypominam sobie, że w Muszynie odbył się kurs jazdy na nartach. Niewidomi pod kontrolą instruktorów zjeżdżali ze wzniesienia. W roku 1948 /wczesną wiosną/ byłem w Muszynie, aby przypomnieć sobie jazdę na nartach. Wtedy właśnie w naszej obecności pan
Andrzej Adamczyk chcąc się popisać zjechał ze wzniesienia. Nie słyszał on ostrzegawczych okrzyków własnej żony i w rezultacie skończyło się to wylądowaniem w krzakach i dłuższym pobytem w szpitalu w Krynicy. Pamiętam, że nogę tę miał następnie nieco krótszą.

    Michalak stworzył tzw Centralny Ośrodek Tyflologiczny na czele którego postawił panią dr Ewę Grodecką. W ośrodku tym była także zatrudniona pani Sielecka, która znała dobrze język francuski. Pochodziła ona z rodziny ziemiańskiej i tylko, gdy było wolno jej to czynić to jeździła do swoich dawnych okolic i była z entuzjazmem przyjmowana przez chłopów. Ponadto w COT były jeszcze zatrudnione na zleceniach psycholodzy. Z jedną z nich miałem do czynienia. Była to mgr Klawe.
    COT wyda 9 zeszytów Sprawy Niewidomych. Połączony zeszyt 7 i 8 poświęcony został właśnie historii niewidomych.
    Sądzę, że także moją winą było, że z panią Grodecką nie nawiązałem bliższej współpracy. Mogło to być z korzyścią niewidomych, ale niekiedy przeważały różnice charakterów. Byłem jednak otwarty na różne inicjatywy i tak np. pewnego razu poszedłem na badania psychologiczne przeprowadzane przez mgr Klawe. Jak pamiętam, to polegało to między innymi na wkładaniu na potrójne "widełki" jakiś elementów. Kiedyś także w BC z panią Sielecką przeprowadzałem korektę dwóch rozdziałów z książki w języku francuskim Pierre Henri pt "niewidomi, a społeczeństwo".
    Pomimo to, że z panią dr Grodecką nieraz się nie zgadzałem, to uważam, że zasługi jej są ogromne i powinno się je docenić.
    
Nie wiem w jaki sposób odeszła ona ze Związku, ale sądzę, że jest niesprawiedliwością dziejową /nie tylko w jej przypadku, gdy nie docenia się należycie zaangażowania i poświęcenia znacznej
części życia jakiejś sprawie. Wydaje mi się, że z niewidomymi nie miała następnie większego kontaktu i musiała chyba odejść z poczuciem goryczy. Słyszałem, że zostało ona zabita w Pruszkowie przez jakiegoś motocyklistę. Dzisiaj, z perspektywy czasu- sprawę tę widzę znaczniej ostrzej niż wtedy.

    Dziewiąty Zeszyt Sprawy Niewidomych, jak pamiętam, "Niewidomi w liczbach" dr Grodecka dała do opracowania niewątpliwemu specjaliście z zakresu statystyki p. Łopato. Oparł on się na spisie ludności z początku lat dwudziestych. Obowiązywała wówczas praktyczna zasada niemożności policzenia palców ręki z odległości jednego metra. Ustalenia te były dokonywane przez różnych ludzi i w różnych warunkach. Różnić się mogło zatem tło i oświetlenie.
Ponadto kryterium to odpowiadało mniej więcej czterem setnym ostrości wzroku, a w tym czasie w Polsce wprowadzono już grupy inwalidzkie /wzorem radzieckim/. Było to nieco odmiennie, ponieważ w Związku Radzieckim Pierwsza grupa odpowiadała czterem setnym ostrości wzroku, a druga grupa ośmiu setnym. W Polsce natomiast I grupa wynosiła pięć setnych lub trzy sześćdziesiąte /to samo/. II grupa utraty wzroku wynosiła początkowo osiem setnych. Ja wówczas opracowałem własną statystykę w oparciu o rocznik statystyczny. Ponadto zaczerpnąłem z Anglii wskaźniki utraty wzroku w poszczególnych kategoriach ociemniałych. Z takiego porównania wynikało, że w Polsce powinno być niewidomych zaliczonych do I grupy ok. dwa razy tyle, w porównaniu do tego co wtedy wykazywały sprawozdania związkowe dla ogółu niewidomych będących naszymi członkami. Nikt mi wówczas nie chciał wierzyć, a następnie znacznie przekroczyliśmy podane przeze mnie liczby.
    Jak się później dowiedziałem liczba niewidomych /nasza I grupa/ wynosiła w Anglii w roku 1972 nieco ponad dwieście tysięcy. /A przecież wydawało się, że ich dane są pełne- ponieważ
wszyscy niewidomi mieli uprawnienia do rent. Natomiast z nagranego na kasecie biuletynu Komitetu Europejskiego z końca lat osiemdziesiątych dowiedziałem się, że najnowsze badania wykazały, że ich dane obejmują zaledwie jedną czwartą ogółu ociemniałych.
    Następnie w Polsce druga grupa niewidomych została rozszerzona z ośmiu setnych do dziesięciu setnych /analogicznie jak w Stanach Zjednoczonych/. Umożliwiło, to znaczne zwiększenie liczby członków Związku.

W tym czasie także zapoznawałem się z literaturą naukową dotyczącą niewidomych. W tym zakresie uzyskałem ogromną społeczną pomoc od inż Ryszarda Sobola - którego nazwisko także warto jest utrwalić. Dowiedziałem się np., że w Stanach Zjednoczonych do niewidomych zalicza się wszystkich, którzy posiadają ograniczenie widzenia w lepszym oku, po korekcji szkłami, do dziesięciu setnych. Dla innych celów stosowano natomiast inne kryteria. Ze zwolnienia od podatków korzystały jedynie osoby, których widzenie nie przekracza dwóch setnych. Osoby zaś powyżej tego ostatniego wskaźnika powinno zachęcać się do maksymalnego wykorzystywania resztek wzroku.

    Dr Grodecka chciała zorganizować rehabilitację niewidomych w oparciu o prywatne domy w Obornikach w województwie wrocławskim.
W tym czasie pozbawieni byliśmy jednak wykwalifikowanych kadr instruktorów i zadanie to nie zostało nigdy zrealizowane. W tym samym czasie z czasopism angielskich dowiedziałem się, że tzw "nauczyciele domowi" są w Anglii szkoleni na rocznych kursach przy uniwersytetach. Zarobki ich były bardzo wysokie i zazwyczaj mieli do dyspozycji samochód, aby móc dotrzeć do osób tracących wzrok.

    Prezes Michalak wprowadził także wiele form do działalności Związku, które wszyscy następcy musieli kontynuować. Do tych form należały także zagraniczne wymiany wczasowe i kolonijne - jak również oczywiście krajowe. Co roku Związek Niewidomych i Słabowidzących w NRD zapraszał do Boltenhagen nad morzem Bałtyckim niewidomych zamieszkałych nad tym basenem morskim. Nigdy nie byłem tam obecny, ale przebywało tam wielu działaczy głównie z terenu kół.

    Za czasów Michalaka wszyscy wyjeżdżający w teren mieli skontaktować się z innymi działami, aby móc udzielić instrukcji oraz skontrolować działalność nie ze swojej specjalności. Za jego kadencji także do zakresów czynności wszyscy mieli włączony obowiązek czytania Pochodni oraz znania pisma punktowego. Szkoda, że wiele z jego słusznych inicjatyw zanikło.
    Ja zawsze stałem na stanowisku, że nawet pracownicy księgowości powinni znać problematykę niewidomych i udzielać właściwych wskazówek.
    Sądzę, że w tym miejscu należy wspomnieć naszą ówczesną główną księgową - panią Klimę /Klementynę/ Kierblewską, którą wszyscy traktowali jak "matkę". Pamiętam, ze prezes Michalak
parokrotnie brał ją jako przewodnika do sanatorium w Nałęczowie. Ponieważ uważał, że należy zażywać wiele świeżego powietrza, to mówił, że najczęściej przez ok. 2 godziny spacerował samotnie na odcinku ok. 200 metrów.
    Większość zebrań prezydialnych w ostatnich jego czasach była poświęcona kompleksowej ocenie poszczególnych okręgów. W zebraniach tych uczestniczyły prezydia poszczególnych okręgów, a pracownicy ZG mieli obowiązek przeprowadzenia przedtem całościowej kontroli wybranego okręgu. We wszystkich zebraniach plenarnych jeden z punktów poświęcony był jakiemuś zagadnieniu, jak np. sprawom organizacyjnym, rehabilitacyjnym, kulturalno-oświatowym, szkolnym, sportowym itp. Przypominam sobie, że zawsze zabierał głos z Krakowa kpt Jan Silhan.
Zawsze mówił on o sprawach masażu, muzyki oraz esperanto. Był to człowiek dawnego pokroju i nie stronił także od przejmowania się indywidualnymi sprawami. Przypominam sobie, że pewnego razu napisał do mnie brajlem w sprawie dwóch młodych niewidomych muzyków: Omiatacza i Pochopienia.
    Na jednym z zebrań podstawowy referat z zakresu rehabilitacji miała niewidoma nauczycielka z Krakowa - pani Oczkowska /późniejsza Ruszkiewicz/. Przypominam sobie, że wiele czasu poświęcała ona zawsze problemom niewidomych kobiet.
    W ogóle sądzę, że wiele niewątpliwych sukcesów zawdzięczaliśmy ogromnej rzeszy działaczy społecznych w terenie w okręgach i kołach. Należy również podkreślić, że z niewidomymi współpracowali słabowidzący oraz osoby normalnie widzące. Niektóre nazwiska przypominam sobie, ale z pewnością nie wszystkie. Nie chciałbym nikogo pokrzywdzić. Sądzę przeto, że o problemach i ludziach powinny napisać poszczególne okręgi oraz koła. Było by
dobrze, gdyby różne osoby pamiętające dawne czasy także wniosły swój wkład do historii niewidomych.
   
    Po październiku prezes Michalak spowodował ponowne przyjęcie dr Dolańskiego, a następnie wybór na wiceprezesa Związku. Z jego inicjatywy dr Dolański otrzymał również wysokie odznaczenie państwowe. Przypominam sobie, że reprezentował on PZN na kongresie Światowej Rady Pomocy Niewidomym w Rzymie.
    Po wygaśnięciu kadencji Zarządu Głównego dr Dolański został powołany na przewodniczącego Rady Tyflologicznej działającej przy COT.
   
Nie pamiętam już obecnie w którym było to roku, ale przypominam sobie, że był on z żoną Marią w Paryżu, gdzie interesował się szczególnie problemami niewidomych - w tym nauczycieli i innych pracowników umysłowych.
    Będąc w sanatorium w Ciechocinku spotkał się tam z ociemniałym rzeźbiarzem w glinie- który z zawodu był masażystą - panem Rusockim. Z jego inspiracji prezydium ZG przyznało panu Rusockiemu elektryczny piec do wypalania rzeźb.
    Po śmierci dr Dolańskiego żona jego - Maria przekazała do Biblioteki Centralnej pozostałe po nim materiały. Mogłem wówczas także dokładnie zapoznać się z jego memoriałem złożonym w Ministerstwie Oświaty. Znaczne fragmenty tego memoriału były drukowane w wydawanym w zwykłym druku po wojnie "przyjacielu Niewidomych. Memoriał ów był w zasadzie oparty na doświadczeniach doktora z jego pracy jako nauczyciela. Jakkolwiek nie wymieniał on
Lasek, to dla znających sprawę jasnym było o co chodzi. Dla niego zaś istotnym było najważniejsze zagadnienie, aby niewidomy nie byli tylko przedmiotem działalności charytatywnej, ale stali się aktywnymi podmiotami w myśl hasła "Nic o nas bez nas". Przypomniałem sobie w tym miejscu, że należało by tu przypomnieć niewątpliwą zasługę pana Adolfa Szyszko, który załatwił dla Doktora wprawdzie niewielkie ale własne dwupokojowe mieszkanie na ul. Jarosława Dąbrowskiego /Szustra/
    Na początku 1957 roku z inicjatywy dr Dolańskiego zostałem kierownikiem BC. Otrzymałem wtedy także zadanie, aby bibliotekę przystosować do prowadzenia systemem brajla. Dr Dolański powiadomił mnie, że tak właśnie są prowadzone biblioteki w Paryżu i Hamburgu. Z informacji tej skorzystałem natychmiast.

    Po śmierci państwa Silhanów w Krakowie pan Czekalski przekazał na moje ręce wszystkie pozostałe materiały. Zostały one także zdeponowane w Bibliotece Centralnej jako materiały archiwalne.
    Wszystkie materiały archiwalne posłużyły następnie panu dr Michałowi Kaziowowi /niewidomy bez dwóch rąk/ do napisania dwóch książek - o dr Dolańskim i o kpt Silhanie.

    Nie przypominam sobie obecnie dokładnie o sposobie przekazania od Silhanów pewnych środków pieniężnych . Wiem tylko, że po ich uzupełnieniu Prezydium ZG ustanowiło coroczną nagrodę jego imienia za zasługi na polu niewidomych.

    Nie jestem pewien czy prezes Michalak lub inni należycie dostrzegali wszystkie problemy niewidomych. Wspomną o niektórych rzeczach, ale uważam, że prezes Michalak zawsze starał się dać przykład osobistego zrehabilitowania.
    Miał on także poważny udział w powołaniu Związku Spółdzielni Niewidomych /prawdopodobnie w końcu 1956 roku/, którego pierwszym prezesem był pan Modest Sękowski z Lublina. następnie prezesem został pan Łuka z Warszawy. Dla ZSSN Michała wydzielił w naszym

budynku niezbędne pomieszczenia. Współpracował on ściśle z tymi prezesami i przypominam sobie, że kiedyś pojechał razem z panem prezesem Łuką do Zielonej Góry. O ile pamiętam, to chodziło o założenie spółdzielni niewidomych w Bytomiu Odrzańskim.
     W tym czasie powstał także Związek Ociemniałych Żołnierzy, dla którego prezes Michalak również przeznaczył jeden pokój. Ja do tego Związku wtedy nie wstąpiłem, ponieważ nie odpowiadało mi jego ówczesne kierownictwo. Dla uniknięcia jakichkolwiek roszczeń
majątkowych ZOŻ został zarejestrowany jako nowe stowarzyszenie.  
    Pragnę tu wspomnieć także wielkie zasługi pani Wandy Szuman z Torunia, która jeździła społecznie do szkoły niewidomych w Bydgoszczy. W tym zakładzie uczyła między innymi rysować niewidome dzieci. Następnie wydała ona książkę o rysunkach niewidomych i była w ścisłym kontakcie ze Związkiem. Ja również miałem przyjemność parokrotnie z nią rozmawiać.

    Na pierwszym zjeździe PZN na którym miałem możność uczestniczyć w roku 1959, to był zjazd w gmachu NOT na ul. Czackiego. Z okazji zjazdu została wydana broszura we zwykłym druku pod tytułem "Poznajcie nas lepiej". W broszurze tej znalazły się także artykuły Dolańskiego i Silhanna. Następnie, przy okazji kolejnych zjazdów wydawane były inne broszury propagandowe. Jedna z następnych nosiła ten sam tytuł co pierwsza. poza tym wszyscy delegaci
na zjazdy otrzymywali zbiorcze sprawozdania za kadencję obejmujące część liczbową i opisową.

    Po upływie kadencji prezesa Michalaka, na przewodniczącego /z pewnością ze względów politycznych/ został mianowany prezes Stanisław Madej. Bezpośrednio po wojnie był on w Łodzi przewodniczącym Komisji Specjalnej, a następnie utracił wzrok. Przypominam sobie, że nie pozwolił siebie nazywać inaczej jak "towarzysz". Ponieważ czytelnia BC była już zapełniona książkami, to na parterze zbudował on świetlicę, w której organizował spotkania autorskie.
    Przypominam sobie, że postanowił on, że tabliczek brajlowskich nie może wykonywać "prywaciarz". Postanowił on wtedy przekazać do Zakładu produkcyjnego Związku Spółdzielni Niewidomych nieużywaną maszynę francuską do pisania matryc /otrzymaną dzięki dr Dolańskiemu/. Nie pisała ona nigdy dobrze, ponieważ polscy mechanicy uznali, że niektóre części są zbyteczne. /Maszynę tę, jak inne wyposażenie drukarni otrzymaliśmy dzięki staraniom dr Dolańskiego./
    ZSI nigdy jednak nie wyprodukował tabliczek do pisania, a zajmujący się poprzednio ich produkcją w Bydgoszczy pan Winnicki /syn naszego niewidomego działacza/ zlikwidował wszystkie niezbędne urządzenia. w ten sposób niewidomi na długo zostali pozbawieni tabliczek, a w pracy związku względy ideologiczne zatryumfowały nad zdrowym rozsądkiem.

    W roku 1965 ówczesny prezes ZSN i Związku Ociemniałych Żołnierzy wciągnął mnie do tego Związku i spowodował mianowanie tzw sekretarzem generalnym. Niewątpliwie zaważyły na jego decyzji sprawy związane z moim nazwiskiem. Sądzę jednak, że to nowe stanowisko mi zaimponowało, ale umożliwiło mi to także poznanie problemów ociemniałych na skalę ogólnopolską.
    Przed zostaniem prezesem PZN byłem przez dwie kadencje wiceprzewodniczącym rady zakładowej w PZN. Ułatwiło mi to także bliższe poznanie różnych spraw ogólnopolskich Dążyliśmy wtedy usilnie, aby zaktywizować członków związków zawodowych w terenie
okręgów i aby na równi z miejscowymi członkami mogli oni korzystać z różnych usług socjalnych. Nie byliśmy także powolnym narzędziem Zarządu Związku, ale potrafiliśmy się nieraz przeciwstawić decyzjom kadrowym kierownictwa. Niekiedy odwoływaliśmy się do okręgu związku zawodowego.
    O tych przeróżnych sprawach szerzej napisałem w części pt.

"Sprawy osobiste" w mojej relacji z pracy w Bibliotece Centralnej.

    Udział we władzach ZOŻ pozwolił mi stopniowo poznać dokładniej prezesa Golwalę, Uważam go za człowieka inteligentnego i gdyby chciał, to mógł by on wiele uczynić dla sprawy niewidomych. Prosił mnie także często, aby poprawiać jego błędy językowe. Przekonałem się jednak, że na pierwszym miejscu stawia on sprawy osobiste i za wszelką cenę dostosowuje się do obowiązującego kursu. Lokal ZOŻ na ul. Hożej 1 został odzyskany i dzięki mojej pomocy bogato wyposażony przez jakąś spółdzielnię rzemieślniczą. Prezes Golwala szedł z nami do różnych central spółdzielczych i dzięki temu uzyskiwaliśmy środki na działalność ZOŻ.
     W ZOŻ-u miałem możność jednak przekonać się o jego bezwzględności w postępowaniu. Byłem świadkiem. jak namówił jednego z żyjących jeszcze kolegów, aby oskarżył sekretarza organizacji partyjnej w ZOŻ, że posłał swoją córkę do pierwszej komunii.
Oczywiście temu koledze nic nie zrobiono, ponieważ był to inwalida bez dwóch rąk z Armii Czerwonej.
    Wiem natomiast, że jego córka /Irena/ brała ślub kościelny. Pracownica ZSN mówiła mi /że w szpitalu /przed śmiercią/ prezes Golwala miał w stoliku nocnym różaniec.
    Prawdopodobnie w roku 1969 w Komitecie Centralnym postawiono przed prezesem Golwalą alternatywę, czy chce zostać prezesem w ZSN czy w ZOŻ. Wybrał on wtedy ZSN. Mnie zapytano wówczas w KC kogo bym widział na prezesa ZOŻ. Wskazałem na kolegę, który z
powodzeniem dotychczas pełni tę funkcję.
Przedtem jednak, wraz z żoną, na wiosnę 1968 pojechałem do Norwegii na sześć dni na zaproszenie tamtejszego Związku Inwalidów Wojennych. Miałem wówczas możność dokładnego zapoznania się z organizacją zawodów zimowych dla niewidomych. Brali w nich udział niewidomi z całego świata, którzy potrafili także ładnie śpiewać.
Obszerny artykuł na ten temat napisałem do Pochodni.

    Na zjeździe w lutym roku 1969 zostałem wybrany prezesem PZN - niewątpliwie z rekomendacji KC. W Na początku września 1969pojechałem do Anglii z prezesem Golwalą na zaproszenie tamtejszego Związku Ociemniałych Żołnierzy pod nazwą St Dunstans. Była to
rewizyta, ponieważ we wrześniu 1967 przyjechał do nas komandor Buckley wraz z żoną. Ja miałem wtedy możność obwozić ich po całej Polsce i dowiedziałem się, że komandor Buckley chodzi samodzielnie do pracy z pomocą psa przewodnika. Prezes Golwala był natomiast zupełnie niezrehabilitowany i całkowicie zależny od sekretarek i kierowcy.
    Będąc w Anglii miałem możność dosyć dokładnie zapoznać się z działalnością Królewskiego Narodowego Instytutu dla Niewidomych. /Prezes Golwala pojechał w tym czasie do jakiegoś warsztatu pracy chronionej/.
    Będąc w RNIB mogłem także dokładnie obejrzeć wypukłą mapę Londynu. Wtedy niewidomy pan John Jarvis /międzynarodowy korespondent oraz sekretarz ŚRPN/ zgodził się ze mną, że plan ten jest wykonany wprawdzie przez człowieka dobrej woli, ale w znacznej mierze nie biorącego pod uwagę możliwości percepcyjnych niewidomych.
    Przewodniczący St Dunstans - długoletni członek Izby Gmin, a ostatnio lord i członek Izby Lordów był człowiekiem całkowicie zrehabilitowanym. Opowiadał nam, jak pewnego dnia poprosił jakiegoś mężczyznę o przeprowadzenie go przez ruchliwą jezdnię, Mężczyzna ów powiedział wówczas, że tego nie zrobi, ponieważ jest on za dobrze ubrany.
    Będąc za granicą zawsze starałem się zapoznać z problemami niewidomych. Między innymi mieliśmy możność zapoznać się z różnymi urządzeniami dla amputantów bez rąk. Naczelną ideą było nie tyle zabezpieczenie im potrzeb materialnych, ale danie zajęcia, aby mogli poczuć się użyteczni.


    Wkrótce potem na czele dziesięcioosobowej delegacji pojechaliśmy do Gruzji. Była to rewizyta za przyjęcie Gruzinów u nas w kraju. Dobrze pamiętam, że w delegacji naszej byli także: pani Zofia Krzemkowska z jakąś przewodniczką oraz pan Kowara /kierownik Okręgu w Łodzi oraz członek Zarządu Głównego PZN/ z przewodnikiem, który miał jakieś odpowiedzialne stanowisko we władzach miasta.  Staraliśmy się tam poznać także możliwie jak najlepiej kraj. W Tbilisi zostaliśmy zaprowadzeni do tamtejszej drukarni brajlowskiej. Pokazywano nam wtedy maszyny do pisania brajlem, na których przymocowane były tabliczki informujące, że są one produkcji rosyjskiej. Maszyny te znałem doskonale i wiedziałem, że są one produkcji niemieckiej, gdyż odpowiadały  w najmniejszych szczegółach. Ze śmiesznych nieco rzeczy, to mogę przytoczyć, że jechaliśmy w górach bardzo wąską i krętą szosą. Nazywano ją "językiem teściowej".
    Cztery osoby następnie wróciły do kraju, a ja wraz z prezesem Golwalą i redaktorem Szczygłem zostaliśmy zaproszeni do Rosji. Zwiedziliśmy wtedy Kisłowodzk /gdzie mieściła się jedyna szkoła masażu/, Leningrad, Psków i Moskwę. W Pskowie byliśmy niezwykle serdecznie przyjmowani przez miejscowy związek- ponieważ mówiono nam, że była to pierwsza zagraniczna delegacja. Przewodnik natomiast opowiadał nam, że Psków najcięższe szturmy przeżył za Batorego.

    Po zostaniu prezesem PZN znalazłem się w dziwnej sytuacji, ponieważ byłem na miejscu /zawsze na etacie BC/, a za aparat wiązkowy odpowiadał bezpośrednio dyrektor - kol. Włodzimierz Kopydłowski. Wkrótce też przyjechała z Zielonej Góry żona W. Kopydłowskiego i zastała go w biurze na tapczanie razem z dziewczyną. Później także występowały u niego tego rodzaju zainteresowania. Przypominam sobie, że ostatnio chciał się rozwieść z żoną mieszkającą w Warszawie i pobrać z jedną z pracownic. Ta ostatnia jednak, po zrobieniu magisterium, zwolniła się z pracy. Nie chciałbym uprawiać tu żadnych plotek, ale mówię o faktach, o których i tak było głośno.

Ja znalazłem się wówczas między młotem, a kowadłem. Z jednej strony poznałem dobrze prezesa Golwalę, który nie miał żadnych skrupułów i w oczy potrafił mówić komuś piękne słówka, a za oczy mówił zupełnie co innego. Kol Kopydłowski dobrze, od podstawowego ogniwa, poznał problematykę niewidomych, ale między innymi nie potrafił zupełnie pić alkoholu. Tę ostatnią cechę sprytnie potrafił wykorzystywać prezes Golwala wskazując na ewidentne przypadki upicia się Kopydłowskiego i nie odpowiadania za własne słowa i czyny. W pierwszej mojej kadencji miałem wiele kłopotów z kol Kopydłowskim Przekonał on się do mnie dopiero w drugiej kadencji, ale było to już za późno.
    Moje poprzednie doświadczenia mówiły mmi, że samotnie nic nie można zrobić. Dlatego do pierwszego prezydium wprowadziłem panów Władysława Gołąba i Zygmunta Stepka. Prezes Golwala zaś miał dwóch spółdzielców, którzy zawsze pełnili jego wolę.
    Od początku starałem się zachować jak najlepsze stosunki ze Związkiem Spółdzielni Niewidomych /w którym zresztą pracowało wielu przyjemnych i zaangażowanych ludzi/. Jednak czułem się odpowiedzialny za sprawy niewidomych w skali ogólnopolskiej – do czego, jak sądziłem- zobowiązywała mnie pełniona funkcja.

Jeszcze w roku 1964 napisałem artykuł do Niewidomego Spółdzielcy, w którym postulowałem potrzebę mechanizacji fi automatyzacji spółdzielni niewidomych. Sądziłem, że bezwzględna konkurencja wystąpi wcześniej. Wówczas jednak spółdzielniom żyło się dobrze. Mieli oni zapewnione surowce i nie mieli większych trudności ze zbytem wyrobów. Zawsze uważałem, że w dużej mierze dublują oni działalność PZN ii należało tę działalność skoordynować. Zarówno
ja, jak i większość działaczy PZN było zdania, że podstawowym zadaniem ZSN powinno być wdrażanie postępu technicznego w Spółdzielniach. Tymczasem spółdzielcy byli zazwyczaj zdani na własne siły i tylko dzięki ich przemyślności potrafili w przeróżny sposób wykorzystywać fundusze rehabilitacyjne. Budowali np. nowe, wspaniałe budynki dla spółdzielni lub budowali rotacyjne miejsca we własnych hotelach robotniczych. Jednocześnie niewidomi przebywający w hotelach robotniczych zapisywali się do spółdzielni mieszkaniowej i po otrzymaniu własnego lokalu zwalniali miejsca dla innych niewidomych.
    Któregoś roku prezes Golwala skierował mnie do spółdzielni niewidomych w Sosnowcu pod nazwą "Promet". Spółdzielnia ta rzeczywiście w kooperacji z przemysłem państwowym podjęła produkcję elektrycznych mikrowyłączników.
    Słyszałem, że w Szwajcarii zegarki są montowane przez chałupników. W ten sposób zakład macierzysty zaoszczędzał sobie nowych miejsc pracy. - Nie znałem się na tych zagadnieniach, ale uważałem, że dla niewidomych w terenie /oczywiście po przeszkoleniu/ należałoby szukać podobnego rozwiązania.

    Zawsze starałem się wizytować nie tylko okręgi PZN, ale także szkoły dla niewidomych i spółdzielnie. Przypominam sobie, że wielkie wrażenie wywarła na mnie ogromna czystość w spółdzielni lubelskiej. Przez dłuższy czas rozmawiałem wtedy z prezesem Modestem Sękowskim. Znany on był szeroko ze swoich przekonań katolickich. Pomimo to umiał on utrzymywać doskonałe stosunki z władzami partyjnymi i miejskimi. Mówił mi, że pewnego dnia pojechał do Warszawy i w PKPG udało mu się zdobyć dla spółdzielni autobus.

    W spółdzielczości niewidomych większość inwalidów zaliczona do I lub II grupy była zatrudniona systemem nakładczym i uważałem, że jest to tylko rezerwowa armia pracy dająca spółdzielni niezbędny wskaźnik zatrudnienia /50%/. Na ten temat Pochodnia ogłaszała liczne konkursy, z których wynikało, że często otrzymują oni surowiec dopiero ok. dziesiątego miesiąca, a gotowe wyroby muszą oddać przed końcem miesiąca i zmuszeni są często pracować w nocy przy pomocy członków rodziny. Gdy pytałem o to prezesa Poleskiego z Krakowa, to powiedział mi że zakupił do zakładu zamkniętego automaty do produkcji szczotek do zębów i w
ten sposób może dopłacać chałupnikom. Niektórzy prezesi spółdzielni potrafili sobie jakoś radzić, ale sytuacja wielu chałupników była tragiczna i zamiast płacy otrzymywali tylko postojowe.
    Jak wynikało z konkursów ogłaszanych przez Pochodnię większość niewidomych pracujących w domu nie miała właściwych warunków i nieraz szczecina wpadała im do zupy.

Spółdzielnie opierały się głównie na tradycyjnych pracach. Przede wszystkim na produkcji szczotek i stale domagały się wyłączności. Wprowadzone w wielu spółdzielniach dziewiarstwo nie było branżą przyszłościową. Osobiście spotkałem się z chałupniczką, która musiała spruć cały sweter, ponieważ wełna okazała się w różnych odcieniach. Za wykonaną robotę spółdzielnia nic jej nie zapłaciła.

    Należy jednak podkreślić, że nie tylko prezesi, ale także inni spółdzielcy byli zazwyczaj jednocześnie działaczami PZN.
/Był to przecież najbardziej prężny aktyw niewidomych/. Trzeba jednak stwierdzić, że także w naszych podstawowych ogniwach nie brakło wielu ofiarnych ludzi, którzy mieli na uwadze przede wszystkim los innych osób tracących wzrok.

    Pierwotnie redagowanie Niewidomego Spółdzielcy ZSN proponował redaktorowi Józefowi Szczurkowi. Gdy on się nie zgodził, ponieważ równocześnie pełnił funkcję naczelnego redaktora wydawnictw PZN, to ZSN zaproponował z kolei redagowanie tego nowego miesięcznika redaktorowi Jerzemu Szczygłowi.

    Z kolegą Szczygłem miałem bardzo dobre stosunki i wielokrotnie zabiegałem, aby po ukończeniu studiów otrzymał odpowiednią pracę. Byliśmy u nich z żoną, a oni byli u nas. Bolałem przeto, że stosunki nasze po zostaniu przeze mnie prezesem związku uległy po pewnym czasie popsuciu. Kol Szczygieł przedłożył mi szersze opracowanie mające na celu ustanowienie w ramach krajów tzw demokracji ludowej i ZSRR nagrody za najlepszą twórczość literacką.
Sprawie tej nie nadałem żadnego biegu, ponieważ byłem stale zajęty innymi sprawami niewidomych, a sprawę tę uważałem za trzeciorzędną.

    Wkrótce po powołaniu na stanowisko prezesa ZG zostałem zaproszony na zebranie ŚRPN w New Delhi. Nie pojechałem tam jednak, ponieważ Ministerstwo Zdrowia stwierdziło, że nie ma na to pieniędzy. Wysłałem tylko własny artykuł o pomocach tyflolologicznych dla niewidomych, który został wydrukowany w materiałach z tego zjazdu.
    Jednocześnie z Paryża otrzymałem pismo podpisane przez sekretarza ŚRPN o wytypowanie kandydata na najwyższe odznaczenie tej organizacji - honorowego dożywotniego członka - zasłużonego człowieka. Pomyślałem oczywiście natychmiast o dr Dolańskim.
Koledzy jednak chcieli, aby także zgłosić kpt Jana Silhana. Wiedziałem, że ten ostatni nie ma żadnych szans na takie wyróżnienie, ale jak umiałem tylko najlepiej umotywowałem tę kandydaturę. Zgodnie z moimi przewidywaniami odznaczenie to otrzymali tylko nieliczni organizatorzy ŚRPN, a wśród nich dr Dolański. Otrzymałem wówczas oprawiony w skórę dyplom, który przekazałem wyróżnionemu.

Opowiem obecnie o swoich trzykrotnych pobytach w Moskwie. Za drugim razem było to prawdopodobnie w r. 1973 na jakimś zebraniu krajów europejskich. Przypominam sobie, że kiedyś przemawiał jakiś Francuz. Do siedzącego przy mnie Niemca powiedziałem, że mówi on jak de Gaule. Odpowiedział mi wtedy, że mówi on po prostu jak Gaul. Będąc w Moskwie zwiedziłem także specjalny sklep wysyłkowy dla niewidomych. Specjalnie produkowanych przedmiotów było tam bardzo mało, natomiast można było dostać niektóre urządzenia ogólnie produkowane, a zazwyczaj trudno dostępne.
   Trzeci raz byłem w Moskwie w roku 1975 na pięćdziesięcioleciu WOS-u. Obrady odbywały się we własnym wybudowanym domu kultury, który mógł pomieścić ok tysiąca ludzi. P pewnym momencie ktoś zakrzyknął z galerii: "towarzysz Breżniew niech żyje". Cała sala gromko odpowiedziała trzykrotnym okrzykiem "hurra". Następnie delegacje zagraniczne zostały wysłane do Wołgogradu /dawnego Stalingradu/ i mieliśmy możność tam zapoznać się dokładnie z
przebiegiem bojów podczas Wojny.
   Po powrocie do Moskwy zostałem pewnego dnia zaproszony do pokoju Armeńczyków. Ponieważ było to wówczas aktualne, to zapytałem o dowcipy o radiu Erywań. Między innymi usłyszałem wtedy następujący dowcip. - Do radia Erywań wpływa mianowicie zapytanie "Czy na innych planetach jest życie?". Odpowiedź brzmiała: "Toże nie ma".
    Podczas pobytu w Moskwie prezes Golwala zawsze zasiadał na pierwszych miejscach. Orientuję się, że był on wtedy w dobrych kontaktach z przewodniczącym WOS - Ziminem. Sądzę, że zawdzięczał to także, że w Anglii wprowadził go do prywatnego domu komandora
Buckley'a, który był wiceprzewodniczącym St Dunstans.
    W r. 1975 mogliśmy w Moskwie - w siedzibie WOS-u - zapoznać się także z tamtejszym muzeum. Było ono obszerne i składało się z kilku sal. Były tam jednak eksponowane wyłącznie rzeźby ociemniałej tancerki, Lini Poo. Oryginały wykonane z wosku znajdowały się pod szkłem, a z szeregu jej rzeźb wykonane zostały odlewy w brązie. Nic zatem nie mogłem skorzystać z tego zwiedzania. Widziałem natomiast, że WOS, który ma własne przedsiębiorstwa jest bardzo bogatą organizacją i buduje szpitale, szkoły i podziemne przejścia dla niewidomych. Wszyscy pragnący korzystać z książek mówionych otrzymywali magnetofony.

    Przed spotkaniem z kierownictwem Związku Spółdzielni Inwalidów w pokoju Prezesa Golwali odbywało się spotkanie aktywu PZN. Na tym spotkaniu nastawiał on nas zawsze przeciw ZSI. Gdy jednak przyło do spotkania, to myśmy straszyli modelem WOS-u, a prezes Golwala przedstawiał się zawsze jako ten, który wylewa oliwę na rozpalone głowy. Jak pamiętam, to w końcu został on społecznym wiceprezesem ZSI.

W roku 1971 na nasze zaproszenie przybyła do nas delegacja WOS na czele z niewidomym wiceprzewodniczącym Anatolijem Kondratowem. Zaprosiliśmy 6 osób, ale przyjechało tylko 5. Wśród delegacji była jakaś widząca pani, która była u nich kierownikiem jakiegoś działu. Było wtedy powszechnym zwyczajem, że radzieckie władzy wysyłały jakiegoś zaufanego człowieka, który z ramienia tamtejszego bezpieczeństwa miał czuwać nad delegacją. Doskonale orientowałem się, że rolę taką pełni właśnie ta pani.
    Ja oprowadzałem delegacje WOS-u po Warszawie, Laskach i zawoziłem ich do Katowic. Po drodze wstąpiłem z nimi na Jasną Górę w Częstochowie. Pokazywaliśmy tam przeróżne sale, a między innymi ofiarowane dary - w tym przez papieża Jana XXIII. Cudowny obraz w kaplicy był jednak zasłonięty i trzeba by było czekać jeszcze ok. godziny. Chciałem już jechać, ponieważ wiedziałem, że w Katowicach oczekują nas wiceprezes Jaworek i dyrektor Kopydłowski. Anatolij Kondratow zdecydował jednak, że chce zostać i w kaplicy oczekiwaliśmy na odsłonięcie Obrazu. Odbyło się ono uroczyście przy dźwiękach trąb.
    Następnie pojechaliśmy Nysą osobową do Katowic. W drodze Anatolij Michajłowicz /Kondratow/ dziwnie milczał. Zapytałem go wówczas o przyczynę. Odpowiedział mi, że jest pod ogromnym wrażeniem. - Od tego czasu Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej żądało od nas z góry uzgadniania programu pobytu wszelkich delegacji zagranicznych.

Mówiąc o Ministerstwie Zdrowia muszę wyrazić szczególne uznanie dla dyrektora Tomasza Litke. Pamiętam go doskonale jako człowieka niezwykle dobrego, skromnego i zaangażowanego w sprawy inwalidów.
Oczywiście orientowałem się, że zmuszony on jest realizować dyrektywy Komitetu Centralnego. Po pewnym czasie Ministerstwo Pracy postanowiło z powrotem odebrać departament rehabilitacji. Wówczas Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej zmieniło ten departament na departament rehabilitacji i profilaktyki. Dyrektor został wtedy wicedyrektorem tego nowego departamentu do spraw rehabilitacji, ale nadal wykonywał to samo. Między innymi opiniował on nasz projekt budżetu, który dostawaliśmy z tego departamentu. Dzisiaj już nie pamiętam, czy dyrektor po prostu przeszedł na emeryturę, czy umarł. Sądzę jednak, że jego pamięć powinna być
utrwalona.
    Wraz ze zmianą nazwy departamentu niestety został jednocześni zlikwidowany wydział naukowy na czele jego stał ówczesny dr /następnie profesor/ Aleksander Hulek. W wydziale tym
pracowała także dr Larkowa. Książki obu tych osób mieliśmy w zbiorach Biblioteki Centralnej.
    Przypominam sobie, że pewnego razu prof Hulek wyraził w ZSI pogląd, że produkują oni inwalidów. Wydaje mi się, że chodziło mu między innymi o warunki pracy.

    Przypominam sobie, że przez pewien czas prof. Hulek pełnił funkcję w ONZ - dyrektora do spraw inwalidów.
    Prawdopodobnie po powrocie z zagranicy został on urzędującym sekretarzem Towarzystwa do Walki z Kalectwem. Pod koniec życia był przewodniczącym tego Towarzystwa.
    Pamiętam, że zawsze uważał on, że wszyscy inwalidzi powinni być traktowani jednakowo bez względu na rodzaj upośledzenia. Osobiście uważam, że jest to jedynie częściowa prawda. Trzeba przecież uwzględniać specyficzne potrzeby różnych kategorii inwalidów.

    Wiem, że po pewnym czasie ZSI, które miało trudności w zachowania spółdzielniach wymaganego wskaźnika inwalidów zaliczanych od 1 do 3 grupy /75%, uzgodniło, że pewną kategorię zatrudnionych należy uznać za inwalidów.
    Po dyrektorze Litke jego funkcję przejął dyrektor Kępiński, ale wydaje mi się, że nie miał on już takiej pozycji wobec KC.
    W tym czasie poznaliśmy bliżej dr Majewskiego, który został zatrudniony w tym departamencie. Napisał on kilka książek dotyczących niewidomych. Pamiętam, że z wydawnictwami lekarskimi mieliśmy dobre stosunki i udało nam się /po pokryciu kosztów
wydać szereg pozycji, które mogłyby posłużyć własnym szkoleniom i również szerszemu upowszechnieniu naszych problemów w społeczeństwie. Poza książkami dr Majewskiego wydaliśmy tam książkę Żemisa oraz Zbigniewa Skalskiego o zatrudnieniu niewidomych. ZSI
wydało natomiast jakąś książkę o skrawaniu metali przez niewidomych. - Wszystkie wymienione powyżej pozycje Biblioteka Centralna wysłała także do ogniw PZN, szkół dla niewidomych oraz do spółdzielni.

    Od początku mojej kadencji staraliśmy się o załatwienie rent socjalnych dla wszystkich niewidomych. W tym celu udałem się z dyrektorem Kopydłowskim do dyrektora Karczawskiego, który wówczas zawiadywał departamentem opieki Społecznej. Powiedział nam wówczas, że od dziesięciu lat ma projekt takiej uchwały sejmu, ale  nie może on ujrzeć światła dziennego. Udało nam się wtedy jedynie załatwić dla wszystkich niepracujących niewidomych stałe zasiłki. Argumentowaliśmy także, że wobec własnych rodzin stawia to ociemniałych w innej pozycji- gdyż posiadają własne źródła utrzymania. Niedogodność takiego rozwiązania polegała na tym, że
stałe zasiłki należało załatwiać co roku, co naszym ogniwom podstawowym przysparzało dodatkowej pracy. Poza zasiłkami stałymi mogły być udzielane także zasiłki docelowe np. na zakup węgla lub odzieży.
    W miarę możności udawało nam się uzyskiwać pomoc także z innych instytucji, a mianowicie: CRZS, ZUS oraz różnych central spółdzielczych. Stałą współpracę mieliśmy z jakąś panią z CRZZ o nazwisku na literę "B" /której nazwiska obecnie nie pamiętam.
Przypominam sobie, że otrzymywaliśmy za pośrednictwem jej różną pomoc rzeczową dla naszych członków.

    W Polsce, jak i w innych krajach demokracji ludowej - za przykładem ZSRR - udzielane były przeróżne ulgi, z których korzystali tylko nieliczni. Na ile wiem, to w większości krajów na
Zachodzie wszyscy niewidomi otrzymywali odpowiednie renty i mogli z nich pokrywać swoje dodatkowe wydatki. Jak się jednak orientuje, to w większości krajów niewidomi korzystali ze zwolnień z przewodnikiem lub wyszkolonym psem na przejazdy komunikacją miejską. Zaproponowałem, aby wszyscy niewidomi otrzymali odpowiednie legitymacje w wielu językach, które pozwalałyby im korzystać z uprawnień komunikacyjnych obowiązujących w poszczególnych krajach. Jak się jednak orientuję, to idea ta po moim odejściu ze stanowiska przewodniczącego Związku nie została już zrealizowana.
    W r. 1973 udało mi się natomiast załatwić zwolnienia od opłat przewodników na przeloty lotnicze oraz w żeglugę śródlądową i przybrzeżną. Miałem jednak świadomość, że jest to pewne
"mydlenie oczu" i nie przynosi realnej korzyści ogółowi niewidomych.
    Jeszcze przed zostaniem prezesem ZG interesowałem się żywo obowiązującymi kryteriami zaliczenia kogoś do kategorii niewidomych. W końcu lat pięćdziesiątych obowiązywało w świecie 56 różnych określeń osób niewidomych. Ponadto ustalenia te były dokonywane w różny sposób. Z biuletynu Światowej Rady Pomocy Niewidomych wiem, że WHO /Światowa Organizacja Zdrowia/ zaproponowała pięć kategorii utraty wzroku, a mianowicie: 1. całkowita
ślepota; 2. widzenie do dwóch setnych; 3. widzenie do pięciu setnych; 4. widzenie do dziesięciu setnych; 5 powyżej dziesięciu setnych, ale do jakiej wysokości utraty wzroku już nie pamiętam.
WHO stała wówczas na stanowisku, że tylko te trzy pierwsze kategorie należało by zaliczyć do niewidomych.
    U nas zatem II grupa nie powinna być traktowana jako niewidomi. Ustawicznie także sprzeciwiałem się, aby zmienić nazwę Związku dodając - i Słabowidzących. Zawsze obawiałem się, że problemy niewidomych znikną w masie osób słabowidzących /czasami nazywanymi niedowidzącymi/. Oczywiście interesowaliśmy się szkołami dla niedowidzących i sądziliśmy, że jest rzeczą niesłuszną, że zazwyczaj trafiają oni do szkół średnich dla niewidomych.
    Wielokrotnie rozmawiałem z nauczycielką dla dzieci niedowidzących - na ul. Kuźmińskiej - panią Dubinin. Była to niezwykle zaangażowana osoba - jak również okulistka - dr Galewska. Słyszałem, że dr Galewska wielokrotnie przyjmowała społecznie osoby zagrożone utratą wzroku.
    Robiło się wiele dla osób niewidzących, ale nie powinno się nigdy zapomnieć o trudnościach ludzi, którzy utracili wzrok. W statystykach związkowych wprowadziliśmy wtedy także rubrykę z osobami nowo ociemniałymi, którzy trafili do Związku. Staraliśmy się także rejestrować osoby, które aczkolwiek nie są naszymi członkami, to jednak się kwalifikują. Zdawałem sobie sprawę, że dane liczbowe często nie odpowiadają rzeczywistości, ale
przynajmniej wskazują na kierunek naszej działalności. Terenowe nasze ogniwa rzeczywiście nawiązywały współpracę z różnymi szpitalami i prosiły o zgłaszanie wszystkich przypadków utraty wzroku. Wydaliśmy także specjalne broszury dla lekarzy, które przekazaliśmy do naszych okręgów w celu rozprowadzenia ich na swoim terenie. Rezultaty, jak zawsze, zależały od zaangażowania poszczególnych ludzi. Przypominam sobie, że ściśle z nami współpracował jakiś lekarz z Łodzi o nazwisku na "M" /prawdopodobnie Matczak/.
    Udało nam się również uzyskać odpowiednie środki na lektoraty dla niewidomych pracujących - w ogniwach Związku oraz częściowy zwrot opłat telefonicznych. Z uprawnień tych korzystali także niewidomi pracownicy ZG i najczęściej było to traktowane jako uzupełnienie niskich poborów.
Prawdopodobnie w lipcu 1971 /mój drugi syn zaczął wtedy wstawać na nogi/ byłem w Pradze czeskiej na spotkaniu przedstawicieli związków niewidomych z "naszego" obozu. Zapraszającym był Czeski Związek Inwalidów, ponieważ nie było tam odrębnego związku, a jedynie federacja związków niewidomych w Czechach i Słowacji.
Poznaliśmy tam trochę Pragę, ale niewiele dowiedzieliśmy się o sprawach niewidomych. Niewidomi czescy zaprezentowali nam urządzenie krótkofalowe- przy pomocy którego niewidomy wracający z podróży mógł zawiadomić o swoim powrocie stale czynną centralę.  zaś miała telefonicznie powiadomić dom niewidomego, aby ktoś wyszedł po niego na dworzec.

    Stale interesowałem się sprawami rehabilitacyjnymi. Okręgi nasze były z tego rozliczane, ale wiedziałem, że za cyframi nie kryją się właściwe osiągnięcia. Wielu niewidomych stale jeździło na przeróżne kursy traktując to jako bezpłatne wczasy. Istotną rzeczą było przekonanie nowo ociemniałego, aby nie obawiał się ruszyć z domu, a ponadto większość powinna być rehabilitowana w miejscu zamieszkania - jak również jego otoczenie.
    Będąc w spółdzielni w Krakowie zapytałem się kiedyś prezesa Poleskiego w jaki sposób byli oni rehabilitowani w ZSRR - skąd on powrócił. Powiedział on mi wtedy, że pewnego dnia pewną grupę wywieziono ponad dwadzieścia kilometrów od miasta /a wiadomo, że tam są pustkowia/ i powiedziano im: "Teraz wracajcie samodzielnie, albo umrzecie z głodu".


W maju 1972 roku byłem na europejskim sympozjum w Berlinie Wschodnim poświęconym szkolnictwu niewidomych.  sympozjum poza mną uczestniczyła pani prof. Zofia Sękowska z Lublina i pani dr Ewa Bendych z Warszawy. Sympozjum omawiane były dwie metody szkolenia niewidomych. W Europie przeważał model, że dzieci /przede wszystkim ze szkół podstawowych/ szkolone są w specjalnych zakładach dla niewidomych. W Stanach Zjednoczonych natomiast
jedynie ci, którzy mieli dodatkowe kalectwa lub byli mało sprawni uczęszczali do specjalnych szkół. Najbardziej znany był Perkins Instytut, w którym także uczyła się Helena Keller. Pozostali
niewidomi kształcili się w systemie zintegrowanym. Starano się gromadzić po kilku niewidomych w jednej szkole, a przynajmniej jednego nauczyciela przeszkolić w brajlu i specyfice nauczania niewidomych. - Obie metody miały swoje zalety. Specjalne szkoły mogły zgromadzić dużą ilość specjalnych pomocy, a system amerykański zapewniał lepszą integrację z całym społeczeństwem.

Podczas trwania Sympozjum w Berlinie demonstrowana była sprzężona maszyna pomysłu niewidomego inż. Ryszarda Kowalika z politechniki w Gdańsku. Polegało to na tym, że zwykła maszyna NRD-owska miała przedłużony wałek, na który zakładało się duży papier brajlowski. Pisząc na zwykłej maszynie do pisania otrzymywało się odpowiednik tekstu pisanego brajlem. Pamiętam, że PZN zamówił większą liczbę tych maszyn /ok. 20 sztuk/. zaopatrzone w nie były
niektóre okręgi PZN, szkoły dla niewidomych i Biblioteka Centralna. Maszyny te jednak nigdy nie były użytkowane. Jedną z przyczyn było to, że repetycja znaków brajlowskich była bardzo wolna, a ponadto wymagało to zastosowania o wiele szerszego, nietypowego, papieru.

    Na sympozjum miałem możność także rozmawiać z panią Canemore z Amerykańskiej Fundacji dla Zamorskich Niewidomych. Powiedziała mi wtedy, że w różnych krajach organizują oni szkolenia dla instruktorów orientacji przestrzennej i samodzielnego poruszania się. Najkrótsze kursy trwają sześć tygodni, a w ekipie szkolącej jest pan Suterko, który z pochodzenia jest Polakiem i dobrze zna język polski. Czasem ma trudności z mówieniem, to jednak wszystko
rozumie po polsku. Po powrocie do Warszawy skontaktowałem się z panią Canemore, a kol. Szyszko załatwił dla szkolących i kursantów zakwaterowanie w szkole dla niedosłyszących w pobliżu naszej siedziby na ul. Zakroczymskiej. Wtedy do KC poszedł dyrektor Kopydłowski i powiedział, że słyszał od prezesa Helmuta Pielascha, że pani Canemore jest neokolonialistką. W rezultacie zabroniono nam zorganizować owo szkolenie i trzeba było wszystko odwoływać. W następnym roku natomiast takie szkolenie zorganizowały Laski, ale udział przedstawicieli Związku był minimalny.
    Później czytałem w biuletynie Komitetu Europejskiego, że prezes Pielasch chciał wysłać na dwutygodniowe przeszkolenie ludzi ze Wschodnich Niemiec do Anglii. W przyszłości mieli oni
także organizować szkolenia dla innych krajów naszej strefy, ale nic z tego nie wyszło.

    Żywo interesowałem się także wszelkimi pomocami rehabilitacyjnymi. Dowiedziałem się, że prezes Poleski w Krakowie społecznie zajął się produkcją, głównie dla szkół, kubarytmów do matematyki oraz map historycznych. Pojechałem do niego i przy okazji dowiedziałem się także, że trzyma on się kurczowo stanowiska prezesa PZN w Krakowie ze względu na swoją pozycję w spółdzielni.
Czuł on się mianowicie stale zagrożony przez ówczesnego przewodniczącego rady spółdzielni. Z prezesem Poleskim nawiązałem bliższe kontakty i później z nich korzystałem. Prawdopodobnie w r. 1974 otrzymałem dwie tabliczki brajlowskie kieszonkowe metalową i plastykową. Kazał on sporządzić plastykową tabliczkę kieszonkową. Na bazie tabliczki plastykowej wykonał on własną
tabliczkę zeszytową. Nie były one jednak tak dobre, ponieważ kurczliwość naszego plastyku była inna niż amerykańskiego. Ponadto rysiki do pisania powinny być dostosowane do rodzaju tabliczki. Produkcję takich rysików zamówił w Laskach pan Adolf Szyszko.
Początkowo były one ręcznie ostrzone, a o ile pamiętam następna partia została nam dostarczona w ogóle bez ostrzenia. Pan Szyszko miał także bliski kontakt z protezownią w Krakowie, która
dostarczała nam białe laski, najczęściej składane, o różnej długości. Boje szły między innymi o zastosowanie takiej gumy, która nie przerywałaby się przy składaniu laski.
    Pierwszą białą, składaną, laskę otrzymałem już wcześniej - również za pośrednictwem pana Szyszko. Nawiązał on mianowicie kontakt z bratem naszego niewidomego działacza z Białegostoku- Stroińskim. Wówczas po raz pierwszy zdecydowałem się na używanie białej laski.

Wielokrotnie odwiedzałem nasze okręgi i spółdzielnie i trudno tu wymienić wszystkich naszych działaczy. Pragnę tu jedynie wspomnieć o paniach Kurlucie i Staniszewskiej z Białegostoku, które udzielały się również w Zarządzie Głównym. W terenie było bardzo wielu zrehabilitowanych niewidomych. Pamiętam także wiele kobiet, które doskonale radziły sobie w kuchni i miałem także możność spróbować ich wypieki.
    W niektórych okręgach dominowali prezesi spółdzielni, a w innych kierowniczy biur okręgów. Nie sposób jednak wymienić tu wszystkich niezwykle zaangażowanych działaczy, którzy łącznie przyczyniali się do sukcesów naszej organizacji.

    Zawsze starałem się utrzymywać jak najlepsze stosunki z ZSN dla dobra niewidomych. w kwietniu 1972 roku odbyło się w Budapeszcie spotkanie przewodniczących związków niewidomych w celu wypracowania wspólnego stanowiska przed zebraniem Komitetu Europejskiego ŚRPN. Ustalono wtedy że Polska powinna reprezentować ten rejon w Europejskim Komitecie.
    Ma prezydium PZN przekonałem kolegów, że należy wytypować prezesa Golwalę, Następnie przekonałem w KC, że dla dobra naszej współpracy należy akceptować tę kandydaturę. Analogiczne stanowisko zająłem w odpowiednim departamencie Ministerstwa Zdrowia.
    Miałem zaproszenie na zebranie tego Komitetu , które odbywało się bezpośrednio przed sympozjum, nie chcąc wprowadzać jakichkolwiek dysonansów z prezesem Golwalą.
    Po sympozjum poprosili mnie na rozmowy naprzód wiceprezes Kondratow, a następnie prezes Pielasch. Obaj oświadczyli mi, że w tej sytuacji do prezydium Europejskiego Komitetu został wybrany prezes związku w Bułgarii, gdyż kraj nie może reprezentować
człowiek, który nie jest nawet we władzach Związku. Golwala natomiast usiłował twierdzić, że zarówno partia, jak ministerstwo zobowiązało go do kandydowania. Nie dość na tym przekonał on dwóch przedstawicieli z zachodniej Europy, aby głosowali na niego.
    Po powrocie do Warszawy zwierzyłem się z tego jedynie mec. Gołąbowi - a analogicznie jak o innych sprawach dotyczących mojej pracy - nie powiedziałem nic własnej żonie.
    Od tego momentu jednak popsuły się moje stosunki z prezesem Golwalą, ponieważ nie miał on już okazji wyjeżdżać za granicę.
   Wreszcie  w czerwcu 1975 udałem się do komitetu Centralnego. Wykorzystałem sytuację, że zastępca kierownika wydziału administracyjnego jest na urlopie i udałem się do jego przełożonego - Palimąki z pismem i oświadczeniem, że już dłużej nie mogę współpracować z prezesem Golwalą. Prosił on mnie wtedy, aby sprawę uważać za niebyłą, ale ja zostawiłem mu swoje pismo. Orientowałem się, że następnie przekaże on je swoim podwładnym, ale przypuszczałem, że działalność prezesa Golwali zostanie bliżej zbadana.
    9 lutego 1976 zostałem wezwany do KC /Były to moje urodziny/. Wiedziałem już o co chodzi, gdyż powiadomiła mnie o tym pani Zofia Krzemkowska, której początkowo proponowano stanowisko prezesa, ale stanowczo tego odmówiła.

   W KC rozmawiali ze mną: zastępca wydziału administracyjnego Stecko; Mielczarek- który opiekował się spółdzielczością inwalidzką; Mordzak, który opiekował się PZN; Kamiński, który był dyrektorem generalnym Ministerstwa Zdrowia, a poprzednio także pracował w tym wydziale. Odbyłem z nimi wtedy twardą rozmowę domagając się gruntownego wyjaśnienia sprawy działalności prezesa Golwali w środowisku. Powiedzieli mi, że uczynią to później.
Wywalczyłem wtedy jedynie to, że do końca kadencji pozostałem członkiem prezydium PZN.
    O ile pamiętam, to rezygnację swoją motywowałem słabym zdrowiem - w co jak sądzę nikt nie wierzył.
    
Muszę jednak powiedzieć nieco o metodach działania prezesa Golwali. Jako prezes PZN byłem najczęściej zapraszany na zebrania ZSN.
Otóż pamiętam, że pewnego razu powstała nowa spółdzielnia niewidomych w Rynie. Chodziło wtedy, aby dać jej surowiec szczotkarski. Pracownik powiedział, że cały surowiec jest już rozdysponowany. Prezes Golwala zdecydował, że należy go zabrać z innej spółdzielni. Na zapytanie "A co oni będą robić?" otrzymał odpowiedź: "Coś o tym pomyślimy. W ten sposób prezes spółdzielni, który się czymś naraził miał trudności. Innym razem z puli ZSN otrzymał
Krzyż Kawalerski niewidomy prezes spółdzielni w Szczecinie, a jednocześnie członek ZG PZN -Brabański. O ile pamiętam, to przepisy ogólnopaństwowe nakazywały wręczenia odznaczenia w ciągu miesiąca. Brabański jednak otrzymał to odznaczenie dopiero po przeszło roku.
    Na zebrania zarządu ZSN przychodziłem zawsze sam. Pracownicy ZSN, którzy mieli do mnie zaufanie, informowali mnie następnie o wszystkich wydarzeniach. Otóż, gdy w porządku posiedzenia była jakaś drażliwa sprawa prezes Golwala poszeptał coś do swojej osobistej sekretarki - Danuty Rolińskiej. Ta następnie powiedziała to na ucho to samo dwóm innym członkom zarządu i zajęli oni takie stanowisko jak chciał ich szef. - Z pewnością było to jednak nieuczciwe w stosunku do niewidomego kolegi.

    Z poszczególnymi pracownikami ZSN starałem się jednak współpracować jak najlepiej, bo mieli oni jak najlepszą wolę. W miarę możności starałem się także doprowadzić do współpracy w zakresie niektórych przedsięwzięć podejmowanych przez różne organizacje.
    Pewnego razu przekazałem własną tabliczkę do rysowania, którą ZSN przekazał prezesowi Poleskiemu. Na tej bazie wyprodukował on następnie analogiczną tabliczkę i użył krajowej folii do rysowania. Tabliczka ta następnie wróciła do mnie. Wiem, że przyrząd ten był następnie rozprowadzany przez okręgi PZN.
Później pożyczyłem własny angielski przyrząd do wykrywania światła.
ZSN natomiast wyprodukował własny przyrząd pod nazwą "szeptosłuch". Miał on służyć do zwrotnego porozumiewania się niewidomego z przewodnikiem podczas spektakli teatralnych. Nie orientuję się, ale sądzę, że nigdy nie wszedł on do produkcji. Byłem jednym z tych, którzy testowali to urządzenie, ale następnie już się z nim nie spotkałem.

    Na zebraniach Zarządu Głównego zabierali często krytyczny głos niektórzy przedstawiciele z terenu. Sądzę, że wysłuchiwałem ich spokojnie i starałem się ustosunkowywać. Należy wspomnieć, że przedstawiciele terenu bardzo często wnosili pożyteczne inicjatywy i przyczyniali się do ich realizacji. Przypominam sobie, że na przykład grupa kobiet zwiedziła wszystkie domy opieki, w których przebywali niewidomi, a następnie kol. Zofia Krzemkowska opracowała łączne sprawozdanie z wielu wnioskami.
    Wspomnianych inicjatyw było więcej, ale ja już obecnie ich nie pamiętam. Zawsze jednak starałem się, aby na zebraniach prezydium i Zarządu Głównego były omawiane jakieś zasadnicze
sprawy.
    W Zarządzie Głównym zawsze byli przedstawiciele nie tylko okręgów, ale także kół. Ponadto reprezentowani byli przedstawiciele różnych zawodów oraz niewidomi nie pracujący zawodowo.
Chodziło nam o to, aby w miarę możności uzyskać obraz wszystkich problemów nurtujących niewidomych poza Warszawą, Sądzę, że miało to pozytywny wpływ na naszą działalność.
   Należy podkreślić, że we wszystkich zebraniach plenarnych, a często także i prezydialnych uczestniczyli przedstawiciele KC oraz Ministerstwa Zdrowia.
    Pewnego razu pojechałem na Śląsk, aby ustanowić nowego dyrektora w Ośrodku Rehabilitacji w Chorzowie. Nie chciałem w żaden sposób bawić się w kunktatora podjąłem decyzję, że dyrektorem powinien zostać niewidomy. Zaakceptowałem wtedy podsunięte mi nazwisko niewidomego psychologa - dr Stanisława Kotowskiego.
   
Załatwiałem także wiele innych spraw indywidualnych. Np. dowiedziałem się, że Ministerstwo Sprawiedliwości nie chce zaakceptować lektora dla naszego tracącego wzrok kolegi. Po mojej interwencji w odpowiednim wydziale KC został on mianowany notariuszem pod Warszawą, a następnie przeszedł on po roku do Warszawy i doskonale sprawdzał się na tym stanowisku.
    Innym razem wystąpiłem do Prezesa Rady Ministrów o przyznanie renty specjalnej dla naszego ociemniałego kolegi bez dwóch rąk. Podjął on wówczas decyzję, że jego jednostkę wartowniczą należy zaliczyć do wojskowej i otrzymał on uprawnienia inwalidy wojennego. Zawsze jednak sądziłem, że powinien on mieć podwójną rentę.

    Po przejściu na emeryturę inż. Tadeusza Biernackiego powstał problem mianowania kogoś na jego miejsce. Wówczas mec Gołąb podsunął mi kandydaturę ociemniałego pana Zdzisława Sileckiego.
Miałem do niego ogromne uznanie. Poza pracą w drukarni pracował on także w przychodni wojskowej jako masażysta. Równolegle zrobił on maturę,   ukończył na Uniwersytecie jakieś studia podyplomowe z zakresu administracji.
    Wczesną jesienią 1975 roku organizowałem w Warszawie międzynarodowe europejskie sympozjum poświęcone kulturze. Pan Silecki pomógł mi wtedy najwięcej. Główne obrady odbywały się w jakiejś sali Pałacu Kultury. Zorganizowane zostało jednoczesne tłumaczenie na cztery języki. Na język angielski, niemiecki i rosyjski tłumaczyli niewidomi, a na język francuski - zupełnie społecznie- pan Żółtowski z Lasek. Mnie udało się wtedy zorganizować szczegółowe zwiedzenia Wilanowa, a w pomarańczarni w Łazienkach odbył się koncert niewidomych. Zapamiętałem tylko, że występował jakiś zespół ze spółdzielni w Bydgoszczy,  a jakiś  niewidomy popisywał się artystycznym gwizdaniem.
    Z pewnością z sympozjum tego wszyscy wyjechali zadowoleni.
    Podczas owego sympozjum rozmawiałem z niewidomym nauczycielem z Szwecji. Uczył on języków obcych w zwykłej szkole i mówił, że zeszyty pisane odręcznie sprawdza przy pomocy optaconu.

Nie udała mi się natomiast akcja zorganizowania sieci społecznych terenowych opiekunów do spraw niewidomych. Zatwierdziłem to na prezydium, a następnie na plenarnym zebraniu ZG. Chodziło mi o to, że nasze koła mają niedostateczny kontakt z niewidomymi i powinni co najmniej raz na kwartał poznać ich potrzeby. Brak było jednak ludzi, którzy chcieliby podjąć się tej funkcji. Do tej koncepcji wróciłem następnie w Okręgu Warszawskim, ale także się to nie powiodło.

Przytoczę tu jedną prawdziwą, lecz humorystyczną sprawę. Słyszałem ją niezależnie od dwóch osób. Prezes Poleski mianowicie zgodził się interweniować na rzecz jednego z członków we władzach miasta Krakowa. Umówił on się, że określonego dnia członek ów przyjedzie po niego samochodem. Gdy przyszedł do samochodu,  to zapytał kto kieruje. Członek ów oświadczył, że właśnie on. Poleski powiedział wtedy, że z niewidomym nie pojedzie.

    Większości członkom Związku znane są przypadki, gdy niektórzy z członków jeździli własnymi samochodami. Ja osobiście przed tym spotkałem się z przypadkiem, gdy po zwolnieniu I grupy z podatków nasi dwaj koledzy z ZG poszli natychmiast na Komisję i szybko zmienili sobie II grupę na I. Wiem, że jeden z nich potrafił bez okularów czytać przez ramię odręczne pismo.

    Z zagranicy sprowadzaliśmy w ograniczonej ilości sprzęt specjalistyczny. Któregoś roku sprowadziliśmy dyktafony firmy Grundig. Domagałem się, aby opracować specjalny regulamin zgodnie z którym mogliby otrzymać dyktafon jedynie ci niewidomi, którzy biegle posługują się maszyną do pisania. Taki regulamin jednak nie został opracowany i w konsekwencji na prezydium nie było możliwości odmówić przyznania dyktafonu jednemu z członków, który jednocześnie był prezesem spółdzielni. Otóż, gdy po dwóch latach  prezesa odwiedziła jakaś wycieczka, to nie wiedział nawet jak posługiwać się tym sprzętem.

    Niezwykle trudne były sprawy finansowe. Byliśmy limitowani na trzy sposoby. po pierwsze był ogólny limit płac. Po wtóre istniał limit ogólnego zatrudnienia. Po trzecie zaś ograniczani
byliśmy siatkami płac. Przy niewielkich zarobkach zależało nam, aby dać możliwie jak największe zarobki. Należy stwierdzić, że w tych warunkach doskonale dawał sobie radę dyrektor Kopydłowski.
Potrafił on między innymi podnieść uposażenia instruktorów kulturalnych zatrudnionych na przeróżnych kursach na umowie zlecenia. Następnie wymyślił on jeszcze inną koncepcję, ale niestety już jej nie pamiętam. Do naszych okręgów stale apelowaliśmy, aby pozyskiwały tzw "nawiązki chuligańskie".
    Gdy ze względów politycznych Gierek podzielił Polskę na 49 województw, to wówczas powstał problem powołania nowych okręgów. Osobiście byłem przeciwny takiej koncepcji, ponieważ uważałem, że jest to rozpraszanie środków. Sądziłem, że racjonalnie było by powołanie wiodących kół wojewódzkich z pełnomocnikami. Nie było jednak innego sposobu uzyskania etatów i funduszu płac. Jak pamiętam, to w końcu 1975 roku było już 25 okręgów i przewidywano powołanie czterech następnych.

    W miarę możliwości starałem się utrzymywać jak najlepsze stosunki ze związkami w sąsiednich krajach. W roku 1972, na zaproszenie, czteroosobowa nasza delegacja udała się do Wilna. W delegacji poza mną wraz z przewodniczką- panią Grażyną Wojtkiewicz, uczestniczył mec Gołąb wraz z małżonką. Mogliśmy wówczas dokładnie zapoznać się z ich działalnością, która w znacznej mierze pokrywała się ze strukturą WOS-owską. Odwiedziliśmy wówczas jakąś fabrykę, w której niewidomi produkowali guziki dla całego Związku Radzieckiego.
    Bez naszych opiekunów odwiedziliśmy wiele zabytków polskich.
    Był to jeszcze okres, gdy większość kościołów była zabrana i np. w kościele św Kazimierza mieściło się muzeum ateizmu. Zwiedziliśmy wtedy zwykłą główną bibliotekę oraz muzeum. Przypominam sobie, ze nieprzyjemne wrażenie wywarł na nas jeden eksponat. Był to mianowicie stolik na którym podpisywany był I rozbiór Polski.

    Po moim powtórnym wyborze zostaliśmy zaproszeni przez ADBV /Ogólno Niemiecki Związek Niewidomych. Przewodniczyłem tej delegacji. W skład jej wchodził również nowy przewodniczący Głównej Komisji Rewizyjnej - słabowidzący Skowroński, pani Żukiewicz -
dyrektorka szkoły masażu w Krakowie, Jakiś widzący działacz miejski związany ściśle z naszym środowiskiem z Krakowa i dr Kotowski - ówczesny dyrektor Ośrodka Rehabilitacyjnego z Chorzowie. Skład delegacji został tak ustawiony, aby osoby odpowiedzialne  mogły zorientować się zarówno w swojej specjalności, jak i całokształcie - zapoznania się ze sprawami niewidomych i sposobami rozwiązywania ich w sąsiednim kraju.
    Odwiedziliśmy wtedy Lipsk - w którym mieściła się "książnica dla Niewidomych /DZBfN/; Drezno szczególnie dotkliwie zbombardowane przez Anglików - gdzie mieścił się wysyłkowy sklep dla niewidomych; Karl-Marx-Stadt /dawniej i obecnie Chemnic/ - gdzie mieściła się jakaś spółdzielnia niewidomych, a przede wszystkim kompleksowy ośrodek dla niewidomych; jakąś szkołę dla niewidomych; oraz Berlin, gdzie miał swoją skromną siedzibę Zarząd Główny Związku. Najwięcej wiadomości mogliśmy wynieść z Karl- Marx-Stadt, gdzie mieścił się ogrodzony ogromny ośrodek /ok. 50 budynków/, w których niewidomi mogli spędzić swoje życie od kolebki aż do śmierci. W ośrodku zwiedziliśmy między innymi dział, w którym uczono podstawowej rehabilitacji niewidomych. W Ośrodku tym także wykonywano wypukłe matryce map, które następnie były powielane na papierze w Lipsku. Prawdopodobnie również tam
szkolono masażystów. Dowiedzieliśmy się także, że brajlowskie maszyny do pisania są częściowo produkowane przez miejscową spółdzielnię, a główny korpus wykonuje jakaś fabryka państwowa.
    W Berlinie prezes Pielasch podejmował nas kolacją w jakimś hotelu. Był tam także obecny przewodniczący związku niewidomych z Norwegii - pan Arne Husweg. Dowiedziałem się wtedy, że kupują oni rocznie ok. 1000 maszyn brajlowskich. Z tej liczby tylko ok 20% kupują "Perkinsów" ze Stanów Zjednoczonych, a resztę, jako znacznie tańszą, z NRD.
    Mnie udało się wówczas załatwić z prezesem Pielaschem, że od tego roku będą oni więcej sprzedawali nam maszyn brajlowskich. Wiem, że ta obietnica została spełniona.

W roku 1974 pojechałem do Norwegii na zebranie Europejskiego komitetu i jej komisji kulturalnej. Moim przewodnikiem był dr Tadeusz Majewski z Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej, który także mówił w języku angielskim.  Wówczas po raz pierwszy spotkałem się z niewidomym Włochem, który nie znał żadnego z języków konferencyjnych i wszystko starała się mu tłumaczyć żona.
Moje doświadczenia z wyjazdów zagranicznych wskazywały, że z rozmów kuluarowych, w przerwach zebrań lub wieczorem, można było dowiedzieć się wiele szczegółów, które nie były omawiane na sesjach plenarnych. /Tłumaczonych zawsze na cztery języki za pomocą specjalnych aparatów./
    Z dr doktorem Majewskim odwiedziłem wtedy w domach pana Bryma, który był sekretarzem Związku Inwalidów wojennych, oraz pana Arne Huswega, który był skarbnikiem Europejskiego komitetu.
    Na nasz wniosek Ministerstwo Zdrowia zawsze płaciło nasze składki zarówno do Światowej Rady Pomocy Niewidomym, jak i do Komitetu Europejskiego. Prawdopodobnie nieco później powstała Światowa Federacja Związków Niewidomych. Po pewnym czasie postanowiono połączyć obie te światowe organizacje i dokonało się to w Adis Abebie w czasie prezesury Kopydłowskiego. Powstała wówczas Unia Światowa wraz z regionalnymi komitetami. Były w niej przede wszystkim związki niewidomych. Jak sądzę struktura tej nowej Unii była wzorowana na Światowej Radzie Pomocy Niewidomym. Czytając biuletyny Unii Europejskiej wielokrotnie spotkałem się z tym, że kraje rozwinięte pomagały tym, w którym związki niewidomych były dopiero w stadium rozwoju.  

    W pierwszej połowie 1975 roku udaliśmy się do sekretarza KC - Kani. Wręczyliśmy mu szerokie opracowanie z uzasadnieniem naszych potrzeb. Przedstawione opracowanie liczyło ponad dwadzieścia stron i wyraziłem opinię, że nikt nie zechce tego czytać. Na moje żądanie zostało opracowane także krótkie resume, w którym zostały przedstawione podstawowe problemy.
    Tego samego roku zwróciłem się o przyjęcie nas przez premiera Jaroszewicza. W rezultacie przyjął nas wicepremier Kaim, któremu zgłosiliśmy pięć postulatów. Niestety już ich teraz nie
pamiętam. Wiem tylko, że ostatnim z tych postulatów była budowa Biblioteki Centralnej. Nawiązałem wtedy przyjazne stosunki z dyrektorem kancelarii wicepremiera i za jego pośrednictwem wielokrotnie interweniowałem w sprawie budowy biblioteki oraz przyspieszenia robót.
    Przypominam sobie, że nasza wizyta u sekretarza Kani zaowocowała w formie przyznania nam w okręgach etatów na rehabilitację. Nowi pracownicy zostali zaangażowani jako zastępcy kierowników do spraw rehabilitacji. Wielokrotnie naciskałem, aby dać im odpowiednie zakresy czynności - wiem jednak, że w rzeczywistości zajęli się oni sprawami organizacyjnymi, jako łatwiejszymi.

Pamiętam, że pragnąłem zawsze oprzeć działalność Związku na podstawach naukowych. Na mój wniosek prezydium ZG powołało dział tyflologiczny, a przy nim Radę Naukową. Chcieliśmy, aby na czele rady stał zawsze niewidomy. Początkowo był to prof. Szczepański z Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach, a następnie doc Płonka - niewidomy matematyk z Wrocławia. Pamiętam, że w skład Rady Naukowej wchodził pan inż Eugeniusz Kurcz z Państwowych Zakładów Optycznych w Warszawie na Grochowie. Inż Kurcz współpracował z nami i za jego pośrednictwem były realizowane wszelkie urządzenia, w skład których wchodziły zagadnienia optyczne. Jego społeczne zaangażowanie także powinno być wymienione. Na mój wniosek także został następnie powołany Przegląd Tyflologiczny, który był półrocznikiem, ale w przyszłości miał być przekształcony na kwartalnik. Postulowałem także dawanie na końcu streszczeń i spisów treści w języku angielskim i rosyjskim Było to o tyle ważne, że język polski był nieznany. W pierwszym numerze opublikowałem artykuł wstępny, w którym omawiałem cele powołania tego nowego czasopisma. Chodziło mi zawsze o to, aby móc podnosić kwalifikacje naszych pracowników i aktywistów w centrali oraz w terenie.

    Przypominam sobie także, że gdy zostałem prezesem, to kwartalnie kol. Stanisław Żemis wybierał najciekawsze artykuły z Pochodni i publikował je w zwykłym druku na powielaczu. Po
zostaniu prezesem skierowałem redaktora Szczurka do wojskowej drukarni na ul. Grzybowskiej. która miała wydawać w zwykłym druku wszystkie numery Pochodni. W praktyce okazało się, że występują znaczne opóźnienia i w roku 1971 redaktor załatwił inną drukarnię, która realizowała w terminie nasze zamówienia. Pamiętam, że redaktor Szczurek zatrudnił następnie stałego fotoreportera - Burkackiego, który pisał także liczne artykuły z terenu.
    Redaktor Pochodni był zawsze zapraszany na wszystkie zebrania prezydium, aby mógł on z nich na łamach redagowanego przez siebie czasopisma dać z nich prawidłową relację, a ponadto wielokrotnie zabierał on głos i przekazywał różne postulaty terenu.

    Muszę w tym miejscu przyznać się, że nie wywiązałem się z zobowiązania napisania życiorysu dr Włodzimierza Dolańskiego. Zrobił to doskonale w trzech artykułach kol. Szyszko. Sądzę, że jego relacje można by uzupełnić niektórymi wspomnieniami różnych osób o tak zasłużonym człowieku. Aby zaznaczyć jego zasługi postanowiłem nadać jego imię Bibliotece Centralnej PZN. Pomimo uchwały Zjazdu w 1977 roku KC nie pozwoliło nam zrealizować tej
uchwały. Po dłuższym czasie dopiero zadzwonił do mnie pan Żemis, że polecono mu wydać opinię o dr Dolańskim. Powiedział mi wtedy, że jego opinia była nadzwyczaj pozytywna, dopiero wówczas, po dwóch latach pozwolono nam uroczyście otworzyć bibliotekę i nadać jej imię dr Dolańskiego. Z zaproszonych władz przybył kierownik wydziału administracyjnego KC - Palimąka i wygłosił przemówienie. Pomimo obietnic nie przybył natomiast wiceminister zdrowia.
    W hallu BC została umieszczona brązowa tablica z nazwiskiem dr Włodzimierza Dolańskiego, a nad nią jego portret. Drugi portret umieściłem w swoim pokoju i wielokrotnie mówiłem o nim przybywającym do mnie osobom lub szkolonym grupom.

    Z tytułu pełnionej przeze mnie funkcji musiałem wielokrotnie wygłaszać przemówienia na pogrzebach działaczy na rzecz niewidomych. W pamięci utkwił mi pogrzeb w końcu 1971 prezesa Modesta Sękowskiego, w którym uczestniczyło wielu księży. Niemal równo w rok później zmarł na raka nasz zasłużony starszy działacz - kpt Jan Silhan.
Przypominam sobie, . że w Krakowie podczas ulewnego deszczu wygłosiłem okolicznościowe przemówienie w czasie pogrzebu kpt Silhana. Następnie miałem przyjemność odsłonić w Muszynie brązową tablicę z jego podobizną i nazwiskiem, która miała upamiętnić jego zasługi na rzecz niewidomych.
    Dziwne jest to może, ale "mile" także wspominam pogrzeby w Laskach, gdyż była tam zawsze specyficzna atmosfera pełna zadumy w specjalnych warunkach i w otoczeniu przyrody.
    Odbył się tam również pogrzeb dr Włodzimierza Dolańskiego, który zmarł 11 marca 1973. Wspomnienia o nim należało by utrwalić w pamięci młodszego pokolenia.
    Przypominam sobie także, że w Laskach byłem na pogrzebie pana Henryka Ruszczyca i ks Marylskiego.

Pamiętam, że jeszcze przed śmiercią pan Ruszczy będąc u mnie stale marzył o pojechaniu na Ukrainę, skąd się wywodził. Jego zasługi w zakresie zatrudnienia niewidomych zostały już wielokrotnie uwypuklone. Przypominam sobie, że któregoś roku przeszkolił on i zatrudnił on czterech jednoręcznych niewidomych na jakiś obrabiarkach w fabryce we Włocławku i w  Warszawie. Od jednego z tych niewidomych słyszałem wtedy, że widzący ich koledzy mają do nich pretensje, że znacznie przekraczają normę. Sądzę, że polegało to na tym, że jako niewidomi nie odchodzili od maszyn w przeciwieństwie do widzących robotników.

Nie wszystkie wiadomości i wstawiam we właściwym miejscu, ale zależy to od mojej pamięci.      Przypominam sobie, że w czasie mojej prezesury powstała konieczność budowy ośrodka na nizinie.
Wielu z niewidomych nie mogło przebywać w Muszynie i zdarzały się nawet przypadki śmierci.
    W tym czasie opracowano projekt budowy dużego ośrodka rehabilitacyjno-wypoczynkowego w Kolbudach w pobliżu Gdańska. Projekt ów był bardzo zaawansowany, a ośrodek ten miał być położony w pobliżu jakiegoś jeziora. W ostatniej chwili jednak powstały trudności z władzami miejscowymi dotyczące ścieków.
    Niezależnie od przedsięwzięć PZN poszczególne spółdzielnie realizowały budowę własnych ośrodków wypoczynkowych lub wynajmowały je w innych obiektach. Ze wszystkich tych możliwości mieli możność także korzystać niewidomi nie będący pracownikami spółdzielni. W ramach niektórych ośrodków planowano także działalność rehabilitacyjną. Ponadto spółdzielnie organizowały dla swoich pracowników dwutygodniowe kursy rehabilitacyjne. PZN organizował
różne imprezy rowerowe i inne turystyczne, w których brali także udział spółdzielcy.

    Przypominam również sobie, że razem z panem Adolfem Szyszko,  który był wtedy kierownikiem Działu Rehabilitacyjnego, ale podlegały mu także pomoce rzeczowe - zastanawialiśmy się nad produkcją takich pomocy, które mogły by być także eksportowane. Nawiązał on kontakt z jakimś inżynierem w Warszawie, a następnie z inżynierami fabryki maszyn w Radomiu - i wyprodukowali oni prototyp elektrycznej brajlowskiej maszyny do pisania. Byłem jednym z oceniającym ten prototyp. Zasadnicza nasza uwaga dotyczyła tego, że
przesuwała się karetka z papierem brajlowskim. Chcieliśmy, aby maszyna ta była oparta na wzorze amerykańskiej maszyny Perkinsa- tzn, że powinien przesuwać się jedynie mechanizm piszący. Niestety niewidomy kol. Wojciech Zawistowski zgłosił swoją maszynę do produkcji. Był to jedynie ideowy prototyp oparty na jego pracy doktorskiej. Ministerstwo Zdrowia zaprzestało wtedy jednak finansować nasz projekt.
    Słyszałem następnie, że kol. Zawistowski przez 10 lat był zatrudniony ma pół etatu w Zakładzie Produkcyjnym ZSI. W ramach tej pracy jednak nic nie wyszło i o ile wiem takiej maszyny nie ma dotychczas. Trzeba także uwzględnić, że postęp techniczny w świecie następuje szybko i korzystna koniunktura mogła już zaniknąć.
    W tym miejscu przypomina mi się pewna anegdota, ale jak sądzę dobrze pasująca do omawianej sytuacji. - Otóż pewien adwokat przekazał swojemu synowi własną kancelarię. Po pewnym czasie usłyszał on o załatwieniu pewnej sprawy. Powiedział mu wtedy:
"Mój synu. Ja za tą sprawę ciebie wykształciłem, a tyś ją załatwił w pół roku".
    Amerykańska maszyna Perkinsa posiadała także wersję napędzaną elektrycznie, ale jej w Związku nie mieliśmy. Z posiadanych prospektów wiem natomiast, że na żądanie maszyny Perkinsa mogły być wyposażone w przedłużone klawisze dopasowane do pisania jedną
ręką - prawą lub lewą.

    W miarę możności starałem się także o zwiększenie prestiżu związku w społeczeństwie. Dostarczane niewidomym legitymacje były niezmiernie prymitywne i starałem się, aby były one zamawiane w odpowiedniej trwałej oprawie.
    Na mój wniosek i wzór zostały następnie wykonane duże legitymacje członków honorowych PZN. Oprawione one zostały w płótno. Sądzę jednak, że niekiedy dawane one były na wyrost - nie tylko ludziom, którzy położyli większe zasługi dla naszej organizacji.
    Podobnie na dwudziestopięciolecie Związku zostały wydane duże dyplomy oprawione w płótno. Miałem możność wręczać je w sali kameralnej Filharmonii Warszawskiej. Sądzę, że za naszym przykładem także różne spółdzielnie wydawały następnie większe dyplomy
w oprawie trwałej.

    Należy także wymienić tu przewodniczących Głównej Komisji Rewizyjnej. Niestety przypominam sobie jedynie tylko niektóre nazwiska: mianowicie doc /późniejszego profesora/ Szczepańskiego z Skierniewic oraz dr Michała Kaziowa z Zielonej Góry.

    Będąc jeszcze przewodniczącym ZG zostałem wybrany do Rady ZSI. W ramach tej Rady uczestniczyłem także w obradach Komisji Rehabilitacyjnej. Przypominam sobie, że często denerwowałem się, że ZSI nie potrafi wykorzystać środków rehabilitacyjnych pochodzących ze zwolnień podatkowych. Miano wtedy przekazać do budżetu państwa ok. jednego miliarda złotych, a ja orientowałem się, że zwłaszcza w terenie inwalidzi pracują w warunkach uniemożliwiających im nawet umycie rąk po pracy. W r. 1993 spotkałem emerytowanego sekretarza Rady ZSI. Powiedział mi, że gdy odpowiednie wnioski były nieraz stawiane, to sprzeciwiali się im najczęściej przedstawiciele partii.

    Zostałem równocześnie członkiem Komitetu Obrońców Pokoju, który mieścił się w pobliżu nas. Kiedyś wystąpiłem przeciw sprzedaży broni, która podsyca różne konflikty regionalne. Odpowiedział mi wówczas Cyrankiewicz, który był przewodniczącym tego Komitetu. Po ogłoszeniu stanu wojennego przestałem chodzić na wszystkie zebrania i reagować telefonicznie na zaproszenia. W rezultacie zostałem w końcu skreślony z listy.

    W tym miejscu chcę powiedzieć, że po ogłoszeniu stanu wojennego, 16 stycznia 1982 r. wraz z legitymacją partyjną /po 15 latach złożyłem rezygnację. Telefonował do mnie nasz opiekun z Komitetu Warszawskiego, ale powiedziałem mu, że nie mam zamiaru zmieniać decyzji. Dużo wcześniej przestałem już wierzyć w reformowalność partii, ale uważałem, że w okresie działania Solidarności- w roku 1980 nie wypada składać rezygnacji.


    Obecnie pokrótce opowiem o moich następcach na stanowisku prezesa ZG PZN.
    Po mojej rezygnacji moją funkcję przejął dotychczasowy przewodniczący Głównej Komisji Rewizyjnej. Przenosił on się do Warszawy ze stanowiska dyrektora biblioteki publicznej w Zduńskiej Woli. Muszę powiedzieć, że przez kilka miesięcy pozwolił mi urzędować w dawnym pokoju. Do pokoju w nowym gmachu przeniosłem się dopiero w czerwcu 1976 r. - na pół roku przed przeniesieniem się tam Biblioteki Centralnej.
    Nowy zjazd Zarządu Głównego odbył się z pewnym opóźnieniem, bo dopiero w czerwcu 1977 r. Jak słyszałem na wniosek Skowrońskiego Wydział Administracyjny KC rekomendował do prezydium 5 członków - z czego tylko jeden był niepartyjny. Było to precedensem, ponieważ nigdy dotychczas nie udzielano publicznie takiej rekomendacji.
    Na Zjeździe komisja skrutacyjna nie wpuściła do środka nikogo i policzyła skrupulatnie głosy. Okazało się, że spośród rekomendowanych wszedł do ZB jedynie niepartyjny. Wśród obecnych przedstawicieli KC powstała wtedy ogromna konsternacja. Byłem świadkiem, gdy prezes Golwala zalecał tow. Stecko na prezesa ZG prezesa spółdzielni we Wrocławiu- Maślankę. Ponieważ mieszkał on z dala od Warszawy w rzeczywistości za biuro ZG odpowiadał wybrany
na sekretarza generalnego - Józef Mendruń.
Wkrótce po Zjeździe poszedłem do KC do tow. Stecko, aby nieco złagodzić jego wzburzenie. Tłumaczyłem, że nie była to akcja przeciw partii, ale przeciw Skowrońskiemu.
   Na wniosek KC Skowroński został mianowany wtedy urzędującym wiceprezesem ZSN, któremu podlegały sprawy kultury. Z ramienia ZSN podpisał on wraz ze mną wspólne z Ministerstwem Kultury zalecenia do terenu.
    Dyrektor generalny ZG Kopydłowski odszedł natomiast z pracy i był radcą prawnym w dwóch spółdzielniach warszawskich. Pamiętam, że jeszcze wcześniej bardzo gwałtownie występował on przeciw Mordzakowi, który był przedstawicielem KC w naszej organizacji.
    Na następnym Zjeździe właśnie Kopydłowski został wybrany prezesem ZG i faktycznie prowadził cały aparat PZN. Następnie został on wybrany na drugą kadencję, ale pamiętam, że wówczas już zaczęła się jego choroba. Byłem obecny na jego ostatnich imieninach i wyszedłem pierwszy, ale wiem, że następnie odbyło się jakieś oblewanie jego uroczystości. Wiem, że wkrótce zachorował on i znalazł się w szpitalu. Słyszałem, że miał tam różaniec, który otrzymał w Rzymie.
    Do końca kadencji funkcję prezesa ZG objął prezes dziewiarskiej spółdzielni w Warszawie, Nowa Praca - Kazimierz Lemańczyk.
    Na następnym zjeździe prezesem ZG został obrany prezes Tadeusz Madzia, który piastuje tę funkcję przez kilka kadencji.

    Po moimi odejściu z funkcji prezesa przez dwie kadencje piastowałem funkcję prezesa zarządu okręgu W Warszawie. Działalność ta umożliwiła mi dokładniejsze poznanie pracy Związku także w podstawowych ogniwach.
    W skład pierwszego prezydium wchodzili wiceprezes zarządu Marian Adamczyk, Andrzej Skóra, Stanisław Kozyra i Zdzisław Silecki. Natomiast w skład zarządu okręgu wchodzili także wszyscy przedstawiciele kół. Początkowo okręg nasz obejmował również województwo Siedleckie. Poznałem wtedy także tamtych działaczy. Wśród nich był kol Lipiński oraz jakiś kolega o nazwisku na literę "K" - który był także ociemniałym żołnierzem.  
    Z drugiego prezydium zarządu okręgu odszedł kol Stanisław Kozyra, ale nie pamiętam kto wszedł na jego miejsce.
    Sądzę, że najwięcej pamiętają kierownicy biur okręgu, Pierwszym z nich był kol Edward Wasążnik, który miał znaczne resztki wzroku. O ile pamiętam, to odszedł on do ośrodka w Olsztynie, a na jego miejsce kierownikiem został pan Sylwester Peryt. Wielokrotnie jeździłem do różnych kół i miałem tam możność poznać różnych działaczy. Niestety między nimi występowały czasem antagonizmy. które trzeba było łagodzić.

    W drugiej mojej kadencji Zarząd Okręgu zdecydował, że pełnione funkcje muszą być powiązane z miejscem zamieszkania - a przecież wielu naszych działaczy otrzymało mieszkania w nowych osiedlach. W ten sposób musiał odejść z przewodniczenia Kołu Andrzej Skóra, który był motorem tego Koła. Następnie odszedł także z koła Praga Południe kol Domański zamieszkały na Ochocie.
Poznałem na Pradze przewodniczącego naszego starszego działacza - Soleckiego. Swoją funkcję pełnił on do swojej śmierci, a słyszałem, że potrafił on odwiedzić w domu swoich członków. Bardzo wysoko ceniłem także naszą starszą działaczkę, o resztkach wzroku - panią Stawiarską. Po jej śmierci funkcję jej objął jej zięć - Jan Trznadel. Na Woli bardzo mile wspominam naszego starszego działacza- Zaporowskiego, który miał także pomysły na zatrudnienie niewidomych. W kole na Mokotowie dzielnie pracował przedwojenny nauczyciel z Lasek - Niecałkiewicz, który był zawsze otoczony wieńcem kobiet. Deklarował on się jako niewierzący, ale starał się zawsze niezwykle użytecznie pracować. Przypominam sobie, że w kole na Ochocie działał kol Baliński, ale po jego odejściu powstały tam jakieś niesnaski.
W ramach kół warszawskich działało także koło w Laskach. Spoza Warszawy wymieniam między innymi panią Krych z Wołomina, która organizowała również liczne wycieczki do Warszawy. W kole w Grodzisku działała pani Waker, która  stale mieszkała w Milanówku. O ile pamiętam, to była ona także specjalistycznym opiekunem. Koło w Pruszkowie swoją siedzibę miało w rzeczywistości w mieszkaniu prywatnym jakiejś starszej koleżanki
w Piastowie. W kole w Otwocku dzielnie zawsze działał kol Orłowski. W kole w Nowym Dworze pracowała jakaś pani, ale motorem tego koła byli państwo Mogilniccy zamieszkali w Legionowie /kol. Mogilnicki był całkowicie niewidomy/.
   Przypominam sobie, że byłem kiedyś w kole w Mińsku Mazowieckim, ale nie pamiętam nazwisk tamtych działaczy. Pamiętam tylko, że mieli oni poważne trudności z wodą, ponieważ, ze względów oszczędnościowych, prąd elektryczny był dostarczany jedynie tylko
w wyznaczonych godzinach.

    Zapomniałem już niestety przewodniczących komisji rewizyjnych Okręgu, ale zawsze byli oni zapraszani na nasze zebrania.

    Wymienić powinno się także społecznych opiekunów do spraw niewidomych zarejestrowanych przez właściwe władze. Opiniowali oni między innymi podania o przydzielenie jakiejkolwiek pomocy, ale również występowali z własnymi inicjatywami.
    Chciałbym tu wymienić przede wszystkim panie - Konopkę i Świsłowską z Mokotowa. Na Ochocie działała pani Wiśniewska. Niestety nie pamiętam już wszystkich osób.

    Jako przewodniczący Zarządu Okręgu PZN uczestniczyłem stale w zebraniach organizowanych w e władzach miejskich na placu Bankowym. Miały one na celu skoordynowanie działania różnych organizacji społecznych. Organizacje te miały także wizytować poszczególne domy opieki oraz roztaczać pieczę nad wszystkimi potrzebującymi na swoim terenie. Zebraniom tym najczęściej przewodniczyła dr Wasilewska, która zajmowała jakieś odpowiedzialne stanowisko we władzach Warszawy.

   Na mój pierwszy Zjazd Okręgu osobiście opracowałem wygłoszone sprawozdanie. W drugim Zjeździe już nie uczestniczyłem ze względu na pierwszy udar mózgowy.

  W tym miejscu przytoczę jedną z ciekawych zdarzeń. Otóż kol Wasążnik był kiedyś wraz z panią Kulczycką /pracownica do spraw kulturalnych/ i znaleźli jakieś niewidome dziecko, które w wieku czterech lat nie było w ogóle wypuszczane z łóżka z siatką. Matka jego natomiast pełniła funkcję pracownika do spraw rehabilitacji w gminie. - Powiadomili oni mnie wtedy, że dziecko to zostało umieszczone w zwykłym domu dziecka. Brak tam było wyspecjalizowanej opieki, ale było przynajmniej zadbane.

   Muszę stwierdzić, że na zebraniach kół - zarówno informacyjnych, jak i wyborczych uczestniczyło zazwyczaj poniżej 30% członków i bardzo często trudno było kogoś zwerbować do władz.
   Organizowane były także systematycznie zebrania dla wszystkich nowo ociemniałych, na których była przekazywana kompleksowa informacja o naszej działalności oraz uroczyście wręczane legitymacje dla nowo przyjętych. Jednocześnie mówiliśmy o uprawnieniach
wynikających z posiadania legitymacji. Sądzę, że była to jedna z bardzo pożytecznych form, bo koła nie miały możności organizować takiej działalności.

   Wiele niesnasek w kołach spowodowały dary, które zaczęły wpływać w okresie stanu wojennego.

    Po przemyśleniu tych wszystkich doświadczeń, uważam, że przede wszystkim sami niewidomi działacze powinni reprezentować wysoki stopień zrehabilitowania. Bezwzględnie należałoby to wymagać od kierowników naszych okręgów.
    Sądzę, że w działalności związkowej główny nacisk kładziony był na pomoc materialną. Poza ośrodkami rehabilitacji, kursami powinniśmy posiadać sieć dobrze wyszkolonych instruktorów, którzy przeprowadzaliby instruktarz w miejscu zamieszkana niewidomych.
    Oczywiście ważna jest również wszelka pomoc materialna, ale należy na bieżąco posiadać informacje o potrzebach i sytuacji poszczególnych członków. Nie mogą tego dokonać sami nasi działaczy i dlatego trzeba koniecznie pozyskać pomoc innych organizacji, komitetów blokowych oraz wyspecjalizowanych instruktorów.
Ważną rzeczą jest ich zaopatrzenie w różne krótkie, a popularne broszury.