Biografia prasowa  

 

Eleonora Wysocka  

Nauczycielka  

Działaczka oświatowa  

 

 Nie jesteśmy osamotnieni

E. W. ur. w 1911 r., zam. w Łodzi, wykształcenie półwyższe

Kto z nas nie chciałby przejść przez życie spokojnie, bezkonfliktowo? A jednak ono nam przynosi różne niespodzianki. Czasem radość rozpiera nam serce, wydaje nam się, że nie ma od nas szczęśliwszych niekiedy popadamy w stan depresji, drażnią nas ludzie, którzy zadowoleni z życia uśmiechają się, a my rozpamiętujemy w sobie wszystko, co nas boli. Życie staje się nam niemiłe, a wskutek przykrych przejść powstają w nas zahamowania i kompleksy. Zdając sobie z tego sprawę, czujemy się mniej wartościowi od innych. Dźwignięcie się ze stanów depresyjnych nie należy do spraw łatwych. Dobrze, jeśli w krytycznym momencie znajdzie się przy nas ktoś życzliwy, kto poda nam swą pomocną dłoń, pomoże wyrwać się z opresji, kto wskaże nam właściwą drogę postępowania i pomoże odzyskać równowagę życiową.

Już od dziecięcych lat pragnęłam być nauczycielką. Kiedy w rok po moim wstąpieniu do seminarium nauczycielskiego umarł mój ojciec, w czasie pogrzebu zebrana rodzina orzekła, że powinnam przerwać zbyt kosztowną naukę. Byłam najstarszą z siedmiorga ro-

,s 25

dzeństwa, a warunki życia w naszej rodzinie nie należały do łatwych. Gdy matka zapytała mnie o zdanie w tej sprawie, ze łzami w oczach odpowiedziałam: „Ja muszę być nauczycielką”. Wzruszona matka oświadczyła: „Kiedy córka tak bardzo chce się uczyć, ostatnią poduszkę sprzedam i niech się uczy”.

Mimo wszystkich trudności postanowiłam w swym zamiarze wytrwać. Były to lata 1926D1931. Korepetycjami zarabiałam na utrzymanie w internacie. Lekcje często odrabiałam po zgaszeniu światła w sypialni, przy blasku księżyca lub ulicznej latarni. Pewnego razu wychowawczyni internatu przeczytała listę uczennic zalegających z opłatą i powiedziała: „Kto nie płaci, niech nie je”. Jako osoba ambitna wzięłam to mocno do serca i chociaż siedziałam przy stole, jedzenia nie tknęłam tłumacząc się brakiem apetytu. Po trzech dniach wychowawczyni własną ręką wkładała mi do ust jakieś pastylki na apetyt i siedziała przy mnie, zmuszając do jedzenia. Mimo usilnych starań nie zdołałam zapłacić wszystkich długów za pobyt w internacie. Prosiłam więc kierowniczkę, aby mi zaufała i trochę poczekała, a dług uiszczę z pierwszej pensji. Jednak zanim otrzymałam pracę, minął rok, a w następnym miałam bezpłatną, roczną praktykę. Wtedy to otrzymałam pocztówkę od swojej byłej wychowawczyni z internatu, zatytułowaną: „Brzydka jesteś Głogowska! ” Dalszy tekst brzmiał: „Dlaczego tak długo nie oddajesz długu, miałaś przecież oddać go z pierwszej pensji? ”

Było to dla mnie wielkim upokorzeniem.

Otrzymałam pracę w jednoklasówce. Do szkoły wyżej zorganizowanej władze nie chciały mnie przenieść twierdząc, że dobrze sobie radzę w trudnej pracy w zapadłych wioskach, bo jestem zaradna, energiczna i pracowita. W czasie okupacji władze niemieckie zwol-

,s 26

niły mnie jako żonę pracującego. Mieszkałam wtedy w Puławach, które jako przyczółek mostowy szczegół, nie były obstawione przez wojska okupacyjne i w związku z tym trudno było o żywność. Byłam wtedy w ciąży i na tle braku witamin zaczęłam tracić wzrok. Leczenie było wówczas prawie niemożliwe. Mimo ukazujących się przed oczyma świetlnych iskierek D znaku, że ze wzrokiem jest źle, nie przestałam karmić piersią syna, zdając sobie sprawę jak ważny dla dziecka jest pokarm matki. Wtedy szybko straciłam możność widzenia, dostrzegałam zaledwie kontury domów i sylwetki ludzi. Byłam bardzo przygnębiona z tego powodu, cierpiałam. Wtedy to mąż poznał pewną urzędniczkę, którą jako dyrektor szybko awansował, czyniąc swoją osobistą sekretarką. Pewnego dnia mąż sam mi powtórzył niżej podaną rozmowę:

D Dyrektorze, co wam jest, czemu jesteście zawsze tacy smutni?

D Bo moja żona traci wzrok.

D Nie martwcie się, to ja ją wam zastąpię.

No i zaczęło się. Co przeżyłam, wiem tylko sama. Wtedy mąż powiedział mi:

D Czym ty mi teraz zaimponujesz? Nie pracujesz zawodowo, nie czytasz, nie szyjesz, nie prowadzisz domu jak należy...

Dla mnie była to rozpacz bez granic, depresja, ból cierpienie.

Leczyłam wówczas wzrok u okulistki, siostry z Zakonu Urszulanek, dr Wojno w Malinówku, która podczas trzeciej wizyty orzekła twardo:

D Pani nigdy już widzieć nie będzie. Daję pani skierowanie do Lasek, tam się pani nauczy zawodu

Dobrze, że wtedy miałam ze sobą czteroletniego syna, który prowadząc mnie za rękę ostrzegał:

D Tu woda, nie wchodź mamusiu.

,s 27

Nie wiem, co stałoby się tego dnia ze mną, gdyby nie konieczność przywiezienia synka do Łodzi, a potem do ojca do Warszawy. Tak też i zrobiłam. Był to 1 września 1945 r. Wówczas nic jeszcze nie wiedziałam

o niewidomych, znałam ich tylko z żebraniny koło kościołów w małych miasteczkach w dni odpustów

i na cmentarzach w Dzień Zaduszny. Nikt mi nie umiał wskazać drogi do Lasek. Dopiero siedemnasta z kolei zapytana osoba słyszała o Laskach i wskazała mi odpowiedni kierunek. Kilkanaście kilometrów szłam pieszo, głodna, bo jeść nie mogłam z silnego zdenerwowania. Po drodze zamoczyłam się, wpadając do strumyka zarosłego trawą.

Wieczorem dotarłam do celu. Rozmawiając z panem Marylskim, nie mogłam pojąć co znaczą słowa:

D Pani jest szczęśliwa, bo będzie pani mogła pracować w swoim zawodzie.

D Jak to D powtarzałam zdziwiona D przecież ja jestem niewidoma.

W tym dniu po raz pierwszy zetknęłam się z pismem Braille'a. Kiedy uczennica Jasia Kozarówna czytała mi brajlem, myślałam, że mówi z pamięci. Prosiłam o czytanie na ostatniej stronicy, potem w środku książki, aż w końcu powiedziałam:

D Umrę, a tak płynnie czytać się nie nauczę.

Z Lasek wróciłam już z nowym zapasem sił, z nową energią. Tu zagrała ambicja. Postanowiłam za wszelką cenę pokazać mężowi, że się myli twierdząc, iż straciłam swoją wartość. Z zapałem zabrałam się do nauki pisania i czytania brajlem oraz pisania na maszynie czarnodrukowej. Nie było to łatwe, bo liter już nie widziałam, ale siła woli, zapał, wytrwałość i pracowitość pomogły. Sporadycznie tylko pomagała mi sąsiadka lub ktoś ze znajomych.

,s 28

Pisać brajlem nauczyłam się bardzo szybko, ale z czytaniem miałam duże trudności. Uczyłam się tylko jednym palcem wskazującym prawej ręki. Lewa ręka nie była mi zupełnie potrzebna. Nikt nie kontrolował mej pracy, nie dawał wskazówek, długie nocne godziny przeznaczałam na czytanie. Pamiętam jak płakałam z radości, kiedy samodzielnie mogłam już czytać znaną mi dobrze w czarnym druku nowelkę Henryka Sienkiewicza „Janko Muzykant”. Łzy szczęścia mówiły mi, że już zrobiłam pierwszy krok na drodze swej rehabilitacji. Po pierwszej książce przyszły następne. Cieszyłam się też, że będę mogła już korespondować z niewidomymi, samodzielni pisać oraz czytać otrzymywane listy. Dokonałam tego sama i w wielkim trudzie wszystkim więc polecam rehabilitacyjne zakłady. Jest to wielka pomoc i ułatwienie. Uczyłam się poruszać przy pomocy białej laski, prać, sprzątać, gotować posługując się resztkami zanikającego wzroku.

Kiedy zetknęłam się z niewidomymi, z doktorem W. Dolańskim, J. Buczkowskim, S. Kalińską, A. Tobisem, S. Ziębą, C. Wrzesińskim i innymi, jakże zmieniło się moje samopoczucie. Szkoda, że wcześniej to się nie stało. Oszczędziłoby mi to wiele cierpień, zdenerwowania i łez. Zapisałam się do Związku Niewidomych w Łodzi i zaczęłam uczyć niewidomych na kursie uzupełniającym szkołę podstawową. Niejednokrotnie wracałam do domu rozpromieniona radością i mówiłam wówczas do męża:

D Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo jestem szczęśliwa, że należę do grupy ludzi niewidomych, tak bardzo wartościowych. Oni imponowali mi swoją zdecydowaną postawą psychiczną, swoją wiedzą, sposobem poruszania się, techniką pisania i czytania brajlem.

,s 29

Wtedy mąż mruczał:

D Biedna D a głośno dodawał D idź jutro do lekarza psychiatry. Ale ja nie musiałam tego czynić. Czułam się najzupełniej normalna, a nawet z każdym dniem bardziej pogodna. Wtedy mąż zapragnął poznać moich nowych przyjaciół. Ułatwiłam mu to. Poszliśmy razem do szkoły dla niewidomych, której kierownikiem był pan Józef Buczkowski. Potem mąż poznał jeszcze innych niewidomych, których potem przyjmował u siebie w gabinecie w Warszawie. Rozmawiał z nimi i przyrzekł pomóc w ich sprawie. Częstował papierosami, dziękowali, bo nie palą. Ogromnie miło mi było słyszeć od męża:

D Istotnie, bardzo wartościowi są ci niewidomi, których poznałem.

Te pierwsze najtrudniejsze kroki w mym życiu, w czasie największego załamania po strasznej tragedii utraty wzroku, miałam już za sobą. Potem uzupełniałam swoje studia nauczycielskie w Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Już jako wykwalifikowana siła mogłam pracować w szkole dla niewidomych w Łodzi. Ale życie trudne, pełne walki i wyrzeczeń dopiero się zaczęło. Ileż siły woli, ileż uporu i ambicji musiałam mieć, by wytrwać czterdzieści pięć spraw sądowych z mężem o rozwód, alimenty i odebranie dziecka, które poprzednio musiałam oddać pod opiekę na czas moich studiów.

Często porównywałam siebie z innymi niewidomymi, a także z widzącymi, wyciągałam wnioski i pracowałam nad zlikwidowaniem naleciałości powstałych na skutek utraty wzroku. Podobali mi się ludzie pogodni, dowcipni. Starałam się im dorównać. Powoli, bardzo powoli wyzwalała się we mnie radość życia, optymizm. Pracowałam dużo, starałam się być aktywna

,s 30

miałam wiele różnych zainteresowań, nigdy nie miałam dla siebie wolnego czasu. Ale to było dobre. Nie czułam wtedy swoich złych warunków mieszkaniowych: trzecie piętro starego domu, noszenie węgla, palenie w piecu, pokój północny, zimny, mieszkanie wspólne. Byłam wtedy jeszcze młodą, pełną zapału, zdrową entuzjastką życia i pracy, znaną optymistką i działaczką społeczną.

Ale przyszły lata inne. Minęła młodość, zdrowie zaczęło niedomagać, samotność, niewielka renta. I tu trzeba było nie poddać się depresji, nie załamać. Znowu zwiększyłam częstotliwość prelekcji wygłaszanych na temat życia i pracy niewidomych. Był to rodzaj samoobrony, lecz to nie wystarczyło. Nauczyłam się więc samodzielnie esperanto, korzystając z pomocy podręcznika do nauki tego języka, wydanego pismem Braille'a. Teraz, gdy przychodzą chwile załamań, biorę maszynę czarnodrukową i piszę listy do swych korespondentów z różnych krajów, nawet pozaeuropejskich. Do niewidomych piszę brajlem. Mam duży wybór swoich korespondentów. Wybieram osoby wrażliwe, dobre, które mnie na pewno zrozumieją i pocieszą.

Inną bolączką jest niemal ciągła zależność od ludzi widzących. Częste wyczekiwanie na pomoc lub też proszenie o nią przy przechodzeniu ruchliwych ulic, przy robieniu zakupów czy załatwianiu jakichś spraw w urzędzie sprawia, że nieraz popadamy w stan depresji. Aby przeciwdziałać temu zmniejszonemu poczuciu własnej wartości, myślę, że przecież wszyscy ludzie są istotami społecznymi i powinni sobie wzajemnie w różnej formie świadczyć pomoc. Nie tylko my niewidomi potrzebujemy pomocy, ale również oczekują jej dzieci, starcy, ludzie obarczeni różnego rodzaju  

,s 31

kalectwem lub tylko brakiem sprawności w pewnych dziedzinach czy okresach swego życia. A więc nie jesteśmy osamotnieni, pomoc winniśmy przyjmować naturalnie, tak często, jak jest nam ona potrzebna. Dziś już prawie wszyscy znają swój humanitarny obowiązek pomocy człowiekowi z białą laską. Niech nas nie przeraża, że ten czy ów odmówi pomocy. Odmowa jest zwykle spowodowana brakiem czasu, niedyspozycją psychofizyczną czy fałszywym wstydem. Każdy z nas miewa stresy, ale nie każdy ma jednakową odporność psychiczną. W czasie wielkich kataklizmów życiowych najsilniejszy nawet charakter może się zachwiać czy załamać. Utrata wzroku to bardzo bolesne przeżycie. Wtedy, koniecznie już w szpitalu, powinien stanąć przy boku ociemniałego zrehabilitowany niewidomy, który już samą swoją osobą przyniesie ulgę cierpiącemu, a jego informacje o życiu i pracy niewidomych, utrzymujących niejednokrotnie swoje rodziny, zaradnych i pogodnych, podniosłyby go na duchu i przeciwdziałałyby załamaniom.

Potrzebna jest również pomoc niewidomemu w przypadku, kiedy małżeństwo rozchodzi się, zwłaszcza wówczas, gdy są dzieci. Człowiek skrzywdzony nie jest zdolny do krytycznej analizy faktów. Należałoby wtedy przyjść mu z pomocą, trzeba to robić rozsądnie, spokojnie, bardzo subtelnie. Najbardziej przykrym okresem w życiu człowieka jest starość. Wiąże się z nią utrata sił psychicznych i fizycznych, zanik pamięci, zwiększona pobudliwość nerwowa, a jeśli do tego dochodzi jeszcze samotność, życie staje się nie do zniesienia. Koła Przyjaciół Niewidomych mają tu szerokie pole do działania. Do chorego, samotnego niewidomego należy zaglądać jak najczęściej, trzeba zrobić mu zakupy, podać jedzenie,  

,s 32

przynieść lekarstwa, a nawet miłą rozmową wesprzeć na duchu. Jeśli niewidomy nie rokuje nadziei na wyjście z impasu, należy postarać się o ulokowanie go w domu opieki. Zdrowy rozsądek, silna wola oraz optymizm D oto czynniki warunkujące naszą stabilność psychiczną. One bardzo pomaga

   ją nam przeciwdziałać trudnościom codziennego życia  

Eleonora Wysocka  

 

Praca opublikowana w książce: "Ciemność przezwyciężona"  

"Iskry" Warszawa 1975   . Światło w mroku