Biografia  prasowa  

        

Zygfryd Wróblewski  

Muzyk grający na wielu instrumentach  

Uczestnik zespołów muzycznych  

Telefonista  w Zarządzie Głównym PZN

 

       40 lat minęło  

Grażyna Wojtkiewicz

Gdy podnosimy słuchawkę telefonu, chcąc połączyć się z jakąś instytucją, rzadko myślimy o człowieku siedzącym po drugiej stronie telefonicznego przewodu. Telefonista zazwyczaj traktowany jest jak automat do  łączenia. A przecież i ten zawód można wykonywać niekonwencjonalnie, wkładając w nudne, zdawałoby się, czynności, serce i duszę, traktując go jako źródło ciągle nowych doznań w obcowaniu z najprzeróżniejszymi przecież ludźmi. Takim telefonistą niekonwencjonalnym jest pan Zygfryd Wróblewski, pracujący w centrali telefonicznej Zarządu Głównego Polskiego związku Niewidomych w Warszawie. „Kulturalny, miły, życzliwy dla ludzi” - to zgodna opinia wszystkich, którzy choć raz mieli z nim kontakt, świadcząca o tym, że nawet w telefonicznej centrali, jeśli ma się trochę z duszy artysty, można zaznaczyć swoją indywidualność. A ponieważ to właśnie telefonista jest pierwszym człowiekiem reprezentującym instytucję na zewnątrz, pan Zygfryd robi to na piątkę. Nie do rzadkości należą sytuacje, że po wymienieniu nazwy Polskiego Związku Niewidomych pada zdanie: „Wy tam  macie wspaniałego telefonistę!”.

Zygfryd Wróblewski pod koniec ubiegłego roku obchodził piękny jubileusz 40 - lecia pracy. Z tego dwadzieścia trzy lata przepracował w telefonicznej centrali. Jednak nim tu trafił, imał się różnych zawodów.  

„W 1949 roku ukończyłem szkołę w Laskach - wspomina pan Zygfryd - i we wrześniu rozpocząłem pracę w Fabryce Przemysłu Tłuszczowego w Warszawie. Pracę znalazł mi ówczesny dyrektor zakładu w Laskach - pan Henryk Ruszczyc, który zajmował się zatrudnianiem niewidomych. Trafiłem tu wraz z grupą innych do działu ekspedycji. Wtedy jeszcze nieźle widziałem, naklejałem więc adresy na paczki. Po kilku miesiącach zostałem brygadzistą  i mężem zaufania w związkach zawodowych. Potem przeniesiono mnie do innego działu, gdzie wycinało się pudełka.  

Kiedyś spotkałem swego szkolnego kolegę - Stasia Makowskiego, który zaczął usilnie mnie namawiać, abym przyszedł do pracy w nowo tworzącej się brajlowskiej drukarni. Uległem jego namowom i w 1951 roku zmieniłem pracę. Drukarnia mieściła się wtedy przy ulicy Wolskiej, w niedużym, rozwalającym się domku bez żadnych wygód. Trzeba było palić w piecu i najczęściej robiłem to ja, gdyż zjawiałem się w pracy najwcześniej. Mieszkałem 30 km pod Warszawą, w Otwocku, i żeby zdążyć do pracy na czas, wychodziłem z domu o trzeciej rano. Zostałem nieoficjalnym szefem introligatorni, potem pracowałem na maszynach, przepisując różne teksty - „Notatnik agitatora”, Wszechnicę Radiową”, powieści. Wkrótce otrzymaliśmy nieco lepszy lokal przy ulicy Twardej w Warszawie, a w roku 1956 przenieśliśmy się na Konwiktorską, gdzie pracuję do dziś. W roku 1966 zachorowałem na jaskrę i musiałem zmienić pracę. Wtedy właśnie przeszedłem do centrali telefonicznej”.

- Wielu młodych ludzi staje przed perspektywą wyboru zawodu. Czy Pan, jako  długoletni praktyk, mógłby im z czystym sumieniem polecić zawód telefonisty?

- Tak, ale tylko tym dobrze zrehabilitowanym i sprawnym psychicznie. Telefonista powinien mieć miły głos i kulturalne podejście do ludzi. Tu, wbrew pozorom, ciągle trzeba ćwiczyć umysł. Zwykle tej pracy się nie docenia, ale ona właśnie przede wszystkim absorbuje nie tylko ręce, ale i umysł. Aby dobrze wykonywać zawód telefonisty, trzeba znać instytucję i środowisko, w którym się pracuje. To przecież telefonista jest pierwszym, który reprezentuje instytucję. Od wrażenia, jakie pozostawi na rozmówcy, zależy nieraz pomyślne załatwienie sprawy. No i, jak w każdej pracy, trzeba mieć świadomość, że się komuś ona przydaje. Taką świadomość mam zawsze, gdy zadzwoni prosta, zagubiona kobiecina, chcąca załatwić coś w wielkim urzędzie, i mam wiele satysfakcji, gdy uda mi się jej w tym pomóc.  

Telefonista musi być też po trosze psychologiem - wyczuć, czy ktoś dzwoni, by załatwić sprawę, czy po prostu pogadać, bo czuje się samotny. Czasem wystarczy  parę miłych słów, by rozmówcę wprowadzić w lepszy nastrój. I choć nieraz szlag mnie trafia, bo ludzie zdarzają się różni, jednak gdy w słuchawce odezwie się nowy interlokutor, muszę być miły i uprzejmy, niezależnie od sytuacji. To chyba najtrudniejsze w tym zawodzie.  

Telefonista powinien też mieć dobre zdrowie, by nie  korzystać z częstych zwolnień (w tym miejscu muszę się pochwalić - w ciągu 22 lat pracy tylko jeden raz byłem przez 10 dni na zwolnieniu), powinien też mieć przynajmniej średnie wykształcenie i towarzyską ogładę. Wszystko to pozwala na lepsze kontakty z ludźmi”.  

Trudny to więc czy łatwy zawód? Niektórzy uważają go za gorszej kategorii, lecz w krajach zachodnich ten właśnie zawód ma duży prestiż społeczny i nierzadko telefonista w dużej centrali musi władać biegle kilkoma językami. A więc nie jest to zawód, który może wykonywać każdy, niejako z biegu.  

Centrala, którą obsługuje pan Zygfryd, należy do średniej klasy nowoczesnych i jest specjalnie przystosowana do obsługi dla osób niewidomych. Są też w użyciu  na naszym rynku centrale japońskie, bardziej nowoczesne i tak skonstruowane, że nie wymagają specjalnego oprzyrządowania. Telefonista jedynie siedzi i słucha, gdzie coś zabrzęczy czy wyskoczy.  

O tym, że pan Zygfryd ma duszę artysty, wiedzą przede wszystkim jego przyjaciele. Już jako dziecko podkradał rodzicom pieniądze, by kupić wymarzone organki. Gdy marzenie się ziściło, grał na nich dniami i nocami. Potem były skrzypce i znów poznawanie nowego instrumentu, bowiem pan Zygfryd umiejętności grania na różnych instrumentach przyswoił sobie sam - niepospolity talent, absolutny słuch i ogromna chęć muzykowania zrobiły swoje. Podpatrywał fachowców, sam próbował i ciągle ćwiczył. Po skrzypcach był akordeon, potem stara perkusja i saksofon, a ostatnio kupił sobie organy. Ma też całą kolekcję rodzimych magnetofonów - razem 14 sztuk - małych, dużych, szpulowych i kasetowych.  

Gdy zaczęło się granie zawodowe (tworzyli wtedy kolegami nieduży zespół artystyczny) postanowił zdobyć uprawnienia muzyka estradowego. Ukończył więc ognisko muzyczne.  

Muzykowanie było też niezłym źródłem dochodów. Gdy po raz pierwszy grał na Sylwestra, zarobił 900 złotych. Wtedy, w 1952 roku, było to dużo forsy. Na taką forsę niektórzy musieli pracować cały miesiąc. Grali w szkołach, domach kultury, świetlicach. Ponieważ robili to dobrze, okazji do grania nie brakowało.  

Teraz przeważnie gra dla przyjemności, bo mniej czasu, zdrowia, a i możliwości. Ludzie z konieczności zrobili się oszczędni. Przytłoczeni codziennymi kłopotami, mniej mają ochoty na zabawę. Pan Zygfryd ćwiczy więc w domu, by nie wyjść z wprawy, konserwuje bogaty sprzęt muzyczny i tylko czasem nachodzi go żal, że jedyna córka nie podzieliła muzycznych pasji ojca.  

„Pół życia i zdrowia oddałem tej instytucji” - mówi pan Zygfryd. A ja myślę, że nie jest to życie zmarnowane, bowiem pan Zygfryd wypełnia je jakże bogatą treścią.  

Pochodnia  Styczeń  1990