Król telefonistów - Robert Więckowski

Zetknęli się z nim niemal wszyscy, którzy na przestrzeni 40 lat choć raz zadzwonili do biura Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych. Ci, którzy dzwonili częściej, znali doskonale jego spokojny, miły głos znali, bo to on od 1966 roku aż do połowy tego dziesięciolecia łączył prawie wszystkie rozmowy z pracownikami biura. Zawsze uczynny, przyjaźnie nastawiony, kompetentny, doskonale poinformowany, prawdziwy król telefonistów - wspominają go teraz. Wspominają, bo nie ma go już wśród nas. Zygfryd Wróblewski, gdyż to o nim mowa, zmarł 21 grudnia ubiegłego roku. Pogrzeb odbył się w wigilię Bożego Narodzenia. Trumnę złożono w rodzinnym grobie na cmentarzu na Wólce.

Zygfryd Wróblewski urodził się 18 czerwca 1930 roku w Łucku na Wołyniu. Jako dziecko i młodzieniec nie miał kłopotów ze wzrokiem, te zaczęły się dopiero w 1947 roku, a więc gdy miał 17 lat. Zachorował na jaskrę, która mocno zniszczyła mu oczy, choć nie od razu odebrała całkowicie możliwość widzenia. Ostrość wzroku pogorszyła się jednak na tyle, że jeszcze w tym samym roku trafił do Lasek, do szkoły mechanicznej. Skończył ją po półtora rocznej nauce i ruszył do swej pierwszej pracy - do fabryki pasty do obuwia „Dobrolin” w Warszawie. Początkowo pracował na stanowisku pakowacza, a później kontrolera w ekspedycji. Pakował pudełka z pastą do skrzyń - po sto pudełek do jednej.

Pracę w Polskim Związku Niewidomych Zygfryd Wróblewski podjął w 1951 roku, a więc w tym samym, w którym w ogóle został stworzony PZN. Trafił do drukarni brajlowskiej, która mieściła się wtedy przy ulicy Wolskiej. Został introligatorem, zaginał arkusze z tekstem punktowym, składał kolejne strony i zszywał numery „Pochodni”, „Światełka” i innych. Stale też się uczył nowych rzeczy, opanował m.in. maszynę brajlowską i w końcu rozpoczął pracę jako maszynista.

Zapisywał brajlem książki, które czytała mu lektorka tak się kiedyś pracowało.

Uczestniczył w przenosinach drukarni z Wolskiej na Twardą, a jednocześnie dbał o to, by brajlowskie książki i prasa trafiały do odbiorców w całej Polsce.

Jeździł więc na Dworzec Główny i nadawał paczki z woluminami wypełnionymi pismem punktowym. Taki stan trwał do 1966 roku, kiedy to na skutek stale aktywnej choroby stracił całkowicie wzrok.

Wtedy też jeszcze raz zmienił zawód - został telefonistą, zaczął obsługiwać centralkę mieszczącą się w biurze ZG PZN. Od razu dało się zauważyć, że jest sumienny i pomocny ludziom. Ci, którzy go pamiętają, wspominają, że jeśli kogokolwiek z pracowników nie było w biurze, Zygfryd Wróblewski skrupulatnie notował wszystkie skierowane do takiej osoby telefony, a następnie przekazywał listę zainteresowanemu. Kiedyś wyliczył, że dziennie łączył około setki

rozmów. Nie ukrywał też, że lubi swą pracę, choć ta nie należy do najbardziej porywających. - Na podstawie własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że praca telefonisty, w porównaniu na przykład z moją poprzednią pracą maszynisty brajlowskiego, jest mało urozmaicona, jednostajna, nudna, nie daje zadowolenia intelektualnego. Daje jednak satysfakcję, ponieważ jest odpowiedzialna, potrzebna, bardzo ułatwia ludziom życie, zwłaszcza niewidomym - opowiadał w 1971 roku na łamach „Pochodni”.

Przez wiele lat, gdy już pracował w PZN-ie, mieszkał w Otwocku. Aby więc zdążyć do pracy na ósmą rano, wstawał codziennie około czwartej, a następnie jechał autobusami przesiadając się pięciokrotnie. Nie spóźniał się prawie nigdy, bez różnicy - upał czy mróz. Niezameldowany w Warszawie, nie miał w tamtych czasach szans na mieszkanie w stolicy, choć starał się o nie bardzo długo. Pomogła dopiero interwencja ówczesnego redaktora naczelnego „Pochodni” Józefa Szczurka.

Po jego wstawiennictwie Krajowa Rada Narodowa przyznała Zygfrydowi Wróblewskiemu mieszkanie na Bielanach, do którego sprowadził się razem z żoną i córką w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Największą pasją Zygfryda Wróblewskiego była jednak muzyka. Jako młodzieniec, ze względu na pogarszający się wzrok, musiał przerwać naukę w szkole muzycznej.

Starał się mimo to stale zdobywać wiedzę w tej dziedzinie i ostatecznie w połowie lat sześćdziesiątych uzyskał średnie wykształcenie muzyczne. Nie o naukowe tytuły mu jednak chodziło - z wykształceniem czy bez grał na różnych instrumentach dużo i bardzo dobrze. Sięgał po instrumenty klawiszowe, saksofon, perkusję, akordeon. Gdy był młodszy często grywał z chłopakami na weselach i innych imprezach gdy lat mu przybyło, występy stały się rzadsze, ale długo z nimi nie zrywał. Muzyka była dla niego tak ważna, że niejednokrotnie przynosił do pracy jakiś instrument, by, jeśli tylko sytuacja na to pozwoli, wydobyć na Konwiktorskiej parę dźwięków. Grał, ale i „kolekcjonował” muzykę. Wiele osób wspomina, że miał naprawdę imponującą kasetotekę kompletowaną skrupulatnie przez długie lata.

Był zżyty z Konwiktorską, dla wielu osób stanowił nieodłączny element biura ZG PZN. Jego praca była zresztą doceniana i to nie tylko przez środowisko. W 1984 roku został odznaczony, za zasługi dla niewidomych, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a nie było to jego jedyne odznaczenie. Długo się też bronił przed ostatecznym odejściem na emeryturę. W razie potrzeby jeszcze niedawno brał, od czasu do czasu dyżury telefonisty. Podkreślał w takich

   sytuacjach, że „nie pęka” i ma siłę, bo są przy nim dwie kochające osoby - żona i córka.     

Pochodnia styczeń - luty 2010