Ciągle do przodu

(II nagroda  w konkursie "Pochodni")

Ze zdobyciem pracy przez młodego człowieka, czy to kończącego szkołę, czy też nowo ociemniałego, nigdy nie było tak różowo jak dzisiaj sądzą co poniektórzy młodzi ludzie. Jednakże prawdą jest również to, że był to proces o wiele łatwiejszy niż dziś, zwłaszcza dla absolwentów szkół specjalnych. Istniały i na ogół nieźle się miały rozmaite spółdzielnie pracy, w tym także spółdzielnie niewidomych. Próbowano też zatrudniać inwalidów wzroku poza środowiskiem - masażyści, niewidomi zatrudniani w zakładach produkcyjnych itp.

Miałem to szczęście, że byłem absolwentem szkoły w Laskach, która celowała w niekonwencjonalnych rozwiązaniach w zakresie zatrudnienia. Pamiętam jak dziś, kiedy to jej pracownik odpowiedzialny za zatrudnienie absolwentów odbywał wyprawy po rozmaitych zakładach (przeważnie były nimi spółdzielnie niewidomych) w poszukiwaniu stanowisk pracy. Dzięki temu ja sam w drugiej połowie lat sześćdziesiątych znalazłem zatrudnienie w takiej spółdzielni.

I pracowałem sobie spokojnie przez wiele lat, zmieniając rodzaj i miejsce pracy tylko o tyle, o ile nadarzyła się po temu okazja, bez specjalnych w tym zakresie zabiegów i wysiłków.

 

Na bruku

Kiedy przyszedł czas przemian, z powodu redukcji zatrudnienia zostałem po raz pierwszy zwolniony z pracy w roku 1991. Już wtedy zrozumiałem, że trudno będzie znaleźć nową, dysponując dotychczasowymi umiejętnościami. Próbowałem więc zmienić zawód, ale wyobraźni starczyło mi na tyle, aby zdobyć umiejętności dziewiarza maszynowego, co stało się dzięki pomocy władz zakładu w Laskach. Miałem bowiem chwalebny zamiar podjęcia pracy na własny rachunek, ale skutecznie wybili mi go z głowy pracownicy ówczesnego Wojewódzkiego Ośrodka Zatrudnienia i Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, z którym to utrzymywałem wówczas ścisłe kontakty, mając nadzieję, że tam pomogą mi rozwiązać problem znalezienia pracy. Tym razem jeszcze mi się udało. Po roku zostałem z powrotem przyjęty do spółdzielni   na to samo stanowisko i do tego samego zajęcia, które wykonywałem poprzednio. Od listopada 1992 r. siedziałem sobie spokojnie w domu i wykonywałem prostą pracę chałupniczą. Trwało to przez kolejnych pięć lat. Aż przyszedł lipiec 1997 r. Listonosz przyniósł mi do domu wypowiedzenie z pracy i było to już definitywne rozstanie się ze spółdzielnią, z którą związany byłem z niewielkimi przerwami blisko trzydzieści lat.

Trzeba było zacząć coś robić, bo nie wyobrażałem sobie, by pozostawać bezczynnym. Znalazłem firmę zatrudniającą m.in. niewidomych i będącą zakładem pracy chronionej, a na dokładkę jej szefem był mój dawny kolega szkolny. Na moją propozycję znalezienia dla mnie jakiegoś zajęcia, usłyszałem: "Postaraj się o najprostszy komputer, a my cię przeszkolimy, zabezpieczymy ci najpotrzebniejsze oprogramowanie i zlecać będziemy przepisywanie na komputerze".

Łatwo powiedzieć "zdobądź komputer", ale jak to zrobić? Siedziałem w domu i myślałem, radziłem się zaprzyjaźnionych osób i nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. W końcu ta sytuacja zaczęła wyprowadzać mnie z równowagi. Złapałem więc któregoś dnia za telefon i wykręciłem numer pierwszego banku, jaki mi przyszedł do głowy. Rozmowa z jego dyrektorem  była krótka: "Proszę przyjść do mnie, a zobaczymy, co się da zrobić". No i wybrałem się do pana dyrektora. Przejawił duże zainteresowanie moją sprawą, wypytał o celowość moich zabiegów o komputer, a przy okazji wysłuchał  krótkiej informacji o niewidomych oraz o tym, jak się uczą, pracują i jakie mają życiowe problemy. Efektem tej wizyty stała się obietnica przekazania mi komputera wycofanego z użytku banku. Po kilkunastu dniach rzeczony sprzęt znalazł się u mnie w domu. W krótkim czasie otrzymałem również niezbędne oprogramowanie: tj. syntezator mowy oraz edytor tekstu.

Dyrektor banku okazał się nie jedyną osobą dobrej woli, która zechciała mi bezinteresownie pomóc. W ówczesnym Wojewódzkim Urzędzie Pracy znaleziono sposób na pokrycie kosztów szkolenia, łącznie z zakwaterowaniem i wyżywieniem, prywatny przedsiębiorca zobowiązał się bezinteresownie dowieźć mnie na miejsce szkolenia i pewnej październikowej niedzieli załadowałem się z całym majdanem w samochód i pojechałem się uczyć.

 

Nowy zawód

Nawet w najśmielszych snach nie przychodziło mi do głowy, że na stare lata będę zmuszony nabywać nowe umiejętności i to takie, które są domeną ludzi młodych. Jednakże po trzech tygodniach wytężonej pracy nabyłem podstawową wiedzę, niezbędną do wykonywania obiecanego zajęcia.

Zaczęło się więc wystukiwanie pod dyktando na klawiaturze komputera zleconych tekstów. Trwało to blisko dwa lata. Zależało mi jednak na tym, aby obecny stan rzeczy zmienić i doprowadzić do tego, żeby umowy zlecenia przekształcić w normalną umowę o pracę. Kolega - dyrektor firmy - w końcu wyraził zgodę na zatrudnienie mnie na podstawie Ustawy o rehabilitacji i zatrudnianiu osób niepełnosprawnych. Zanim to się jednak stało, musiały upłynąć owe dwa lata, w czasie których pracowałem na zlecenie.

Pierwszą i podstawową rzeczą było zarejestrowanie się w Rejonowym Urzędzie Pracy. Zdawać by się mogło, że to nic prostszego. Idziesz, przedkładasz wymagane dokumenty i już. Ale to tylko tak się wydaje. Otóż poszedłem, zaniosłem, i co słyszę? "Proszę pana, ale to jest biuro dla zdrowych niepełnosprawnych". I tłumacz człowieku, że brak wzroku to nie jest żadna choroba, tylko właśnie niepełnosprawność. W końcu jednak, choć z pewnym sceptycyzmem, zarejestrowano mnie jako poszukującego pracy niepełnosprawnego.

Odpowiedni wniosek dotyczący utworzenia dla mnie stanowiska pracy został przez firmę złożony, ale na przeszkodzie stawały najrozmaitsze trudności: a to brak środków w firmie na sfinansowanie zakupu sprzętu na wyposażenie stanowiska pracy, jako że refundacja mogła być dokonana dopiero po stwierdzeniu zatrudnienia niepełnosprawnego, a to opóźniła sprawę reforma administracyjna i powołanie nowego urzędu zajmującego się niepełnosprawnymi, a to jeszcze inne tego typu problemy. Wszystkie jednak trudności udało się szczęśliwie pokonać i od 2 stycznia 2000 roku miałem już stałe zatrudnienie.

 

A jednak dopiąłem swego

Zawsze lubiłem czytać, a moja obecna praca nie tylko pozwala mi dorobić do skromnej renty, ale także umożliwia przypomnienie sobie dawniej czytanych książek i zapoznawanie się z pozycjami literackimi nigdy wcześniej nie czytanymi. Siedzę więc sobie i pracuję, ale wobec narastających trudności finansowych, z jakimi borykają się różne firmy i instytucje, wobec braku środków na finansowanie wydawnictw, coraz częściej popadam w zwątpienie i zaczynam się obawiać, że przyjdzie taki czas, kiedy mój pracodawca powie mi "dziękuję". Na razie jednak pracuję i oby trwało to jak najdłużej.

A moje doświadczenia i refleksje? Wymienia się wiele cech i umiejętności, jakie powinien mieć niewidomy poszukujący pracy. Ja do nich wszystkich dodałbym jeszcze konieczność uzbrojenia się w cierpliwość oraz upór. Niezbędna też jest umiejętność przekonywania, i to nie tylko pracodawców, ale wszystkich, którzy w ten czy inny sposób uczestniczą w procesie zatrudnienia niewidomego, o jego wartości jako pracownika oraz o tym, że inwalida wzroku jest w ogóle człowiekiem wartościowym, a jego niepełnosprawność nie jest czynnikiem eliminującym go z życia społecznego.

 

Pochodnia 8-2003 "