Żeby się nie nudzić...

    ANDRZEJ WOLSKI    

 

Narastające bezrobocie stawia przed nami problem zagospodarowania "dobrodziejstwa" wolnego czasu. Po dłuższym namyśle postanowiłem podzielić się własnymi przemyśleniami i przedstawić mój sposób na rozwiązanie tego problemu.

   Po ukończeniu szkoły pracowałem w rozmaitych instytucjach aż do czerwca 1997 roku. Nawet jeśli były takie okresy w moim życiu, kiedy pracy brakowało, to i tak zawsze miałem co robić. Więcej czasu poświęcałem wtedy na pomoc w wychowaniu małych dzieci i innych sprawach domowych.

Mijały lata, dzieci dorastały i wymagały coraz mniej mojej opieki. Wyręczały też mnie w różnych pracach domowych, gdyż wiele czynności wykonywały lepiej, szybciej i dokładniej niż ja. Mimo to nie odczuwałem skutków, jakie niesie ze sobą brak zajęcia.

Kiedy dostałem wypowiedzenie z pracy, stanęło przede mną widmo bezczynności. Truizmem byłoby twierdzenie, że brak zajęcia dla niewidomego, a zwłaszcza takiego, który zawsze coś robił, to największa z możliwych klęsk. Postanowiłem się nie dać i podjąć działanie, aby tę sytuację zmienić.

Przed paru laty próbowałem nauczyć się nowego zawodu w celu poszerzenia możliwości znalezienia pracy. Ukończyłem przyspieszony kurs dziewiarstwa maszynowego, ale wybito mi skutecznie z głowy pomysł znalezienia pracy w tym zawodzie lub podjęcia jej na własny rachunek. To nie ta branża i nie te czasy.

Teraz postanowiłem nauczyć się czegoś nowocześniejszego i dającego nie tylko zatrudnienie, ale i jakąś przyjemność. Przypomniałem sobie o istnieniu spółki wydawniczej Polskiego Związku Niewidomych w Lublinie, której szefem jest kolega jeszcze z lat szkolnych. Zdecydowałem udać się do niego, aby zorientować się w możliwościach znalezienia tam pracy. Stałego zatrudnienia oczywiście nie otrzymałem, ale dowiedziałem się, co mogę zrobić, aby choć częściowo zagospodarować swój wolny czas. Kolega poradził mi, abym nauczył się obsługiwać komputer. Po ukończeniu takiego kursu obiecano mi przynajmniej raz na jakiś czas prace zlecone przy przepisywaniu książek na dyskietki. Warunkiem jednak zarówno nauki, jak i późniejszej ewentualnej pracy było posiadanie tego urządzenia, które, jak wiadomo, jest dość kosztowne. Człowieka utrzymującego siebie i rodzinę z renty nie stać na komputer.  

Perspektywa nabycia nowej umiejętności i ewentualnego otrzymania jakiegoś zajęcia była jednak na tyle kusząca, że zacząłem zastanawiać się, jak wejść w posiadanie takiego sprzętu. Na pomoc Związku nie mogłem liczyć, po pierwsze dlatego, że nie jestem już studentem, ani nie pracuję w zawodzie wymagającym posługiwania się komputerem. Po drugie, nie miałem widoków na uzyskanie stałej pracy, do wykonywania której komputer byłby konieczny. Nie mogłem też liczyć na pomoc instytucji państwowych powołanych do świadczenia usług na rzecz ludzi niepełnosprawnych. Zdawało się, że sytuacja jest bez wyjścia.  

Pewnego popołudnia raczej bez większych nadziei postanowiłem poszukać sponsora. Pierwszym, na którego padł mój wybór, był bank P$k$o B$p. O dziwo, dyrektor oddziału tej szacownej instytucji nie wyśmiał mnie, ani też nie wysłał "do diabła", wręcz przeciwnie, potraktował bardzo poważnie i z dużym zrozumieniem. Po kilku tygodniach od pierwszego telefonu stałem się posiadaczem co prawda starego, ale w miarę sprawnego "peceta". Dzięki pomocy kolegi z wydawnictwa oraz dobrej woli pracowników Zarządu Głównego PZN mój komputer przestał być "niemy". Został wyposażony w mowę syntetyczną i inne niezbędne oprogramowanie umożliwiające mu pracę z niewidomym. Zacząłem wydeptywać ścieżki do urzędów w celu zdobycia środków na sfinansowanie kursu obsługi komputera. Nie mogłem skorzystać z kursów organizowanych w ośrodku w Bydgoszczy, po pierwsze dlatego, że wiek już nie ten, a po drugie - zależało mi na czasie. Kursy w naszym ośrodku trwają przeważnie kilka miesięcy, a ja nie mogłem na tak długo opuścić domu.

Przy poparciu zastępcy dyrektora Wojewódzkiego Urzędu Pracy, zdołałem nakłonić W$o$zi$r$o$n do sfinansowania indywidualnego szkolenia. I tak oto na przełomie października i listopada 1997 r. dzięki pomocy innych ludzi dobrej woli wyjechałem wraz z moim sprzętem na kilkutygodniowy kurs. Po jego ukończeniu zacząłem otrzymywać książki do przepisywania.

Korzyści materialne z tej pracy są niewielkie, ale otworzyła się przede mną ciekawa perspektywa spędzania wolnego czasu. Poza tym przekonałem się, że mimo, iż wiek już nie sprzyja zdobywaniu nowych umiejętności, to jednak można w swoim życiu coś zmieniać i niekoniecznie być skazanym na nudzenie się. Istnieje powiedzenie, że potrzeba jest matką wynalazków. Parafrazując je, można by powiedzieć, że potrzeba zapełnienia wolnego czasu jest matką pomysłów na interesujące i pożyteczne jego wykorzystanie.  

Zdaję sobie sprawę, że jestem jeszcze wciąż na początku swojej przygody z nowoczesnością i że długo będę miał zapewnione zajęcie związane z poszerzaniem swych umiejętności. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc będę dążył do zdobywania coraz lepszego sprzętu, który powiększy zakres moich możliwości pracy. Dlatego mogę mieć nadzieję, że realizacja zamierzeń zajmie mi tak wiele czasu, iż nie zostanie go zbyt dużo na nudę.

 Przekonałem się też, że otaczają nas ludzie dobrej woli, którzy skłonni są nam pomóc, pod warunkiem jednak, że potrafimy ich do tego nakłonić. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy może wybrać taką właśnie drogę do zapobiegania bezczynności, ale moim celem nie jest namawianie wszystkich cierpiących na tę dolegliwość, aby postępowali w taki sam sposób. Chciałem tylko pokazać, że jeśli się chce coś osiągnąć, to trzeba trochę pomyśleć i znaleźć coś takiego, co będzie zgodne z naszymi     zainteresowaniami i możliwościami.

Pochodnia luty 1999