Moja retrospekcja

ANDRZEJ WOLSKI  

 

Któregoś ranka zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem pytanie - "Czy pan wie, że niebawem mija 30 lat pańskiej przynależności do Związku?" W pierwszej chwili zaniemówiłem z wrażenia, że to już tyle lat, a potem nastąpiło zdziwienie, że chciało się komuś szperać w dokumentach tylko po to, aby odkryć ten fakt. Dopiero później przyszła refleksja spowodowana upływającym czasem. W głowie poczęły kłębić się myśli, a z nich stopniowo wyłaniały się wspomnienia.

Odkąd pamiętam, zawsze miałem kłopoty ze wzrokiem. Jego wada była dotkliwa na tyle, że uniemożliwiała mi naukę w zwykłej szkole. Dopóki byłem mały, nie bardzo zdawałem sobie sprawę z różnicy dzielącej mnie od dobrze widzących kolegów. Jednakże, gdy moi rówieśnicy 1 września 1956 roku poszli do szkoły, zaczęły się problemy. Po nocach budziłem płaczem rodziców wołając, że ja też chcę się uczyć .

Mieszkaliśmy w powiatowym miasteczku. Rodzice nie wiedzieli, do kogo można zwrócić się o pomoc w załatwieniu tej sprawy. Pomimo niewielkiego wykształcenia, byli ludźmi rozsądnymi. Ponadto, jeżdżąc ze mną po Polsce w poszukiwaniu dobrych okulistów, nauczyli się radzić sobie w trudnych sytuacjach. W naszym mieście nikt nie słyszał o instytucjach czy organizacjach zajmujących się ludźmi z wadami wzroku. Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności, mama dowiedziała się o istnieniu szkoły dla niewidomych w Laskach. Pojawiły się różne trudności, ale na szczęście rodzice je pokonali i otrzymali dla mnie skierowanie do Lasek. Musieli jeszcze przejść przez potępienie sąsiedzkie. Bo jakże można pozbywać się "biednego, kalekiego dziecka". Nikt przecież nie jest w stanie zapewnić mu lepszej opieki niż rodzice.

Tymczasem nadszedł mroźny dzień 25 stycznia 1957 roku. Po kilkugodzinnej podróży pociągiem i autobusem, znalazłem się w zakładzie w Laskach. Właśnie tam zetknąłem się po raz pierwszy z Polskim Związkiem Niewidomych. Otrzymałem pierwszą legitymację związkową. Dziś wiem, że nie była ona dokumentem świadczącym o przynależności do organizacji, ale informowała, że jej posiadacz został obięty opieką Związku. Jako członek podopieczny, korzystałem z różnych form pomocy. Uczyłem się z podręczników wydawanych przez PZN, czytałem czasopisma i książki drukowane w związkowej drukarni. Gdy byłem w trzeciej klasie, zorganizowano nam wycieczkę, podczas której zwiedziliśmy lokal Zarządu Głównego i jego agendy. Największe wrażenie zrobiły na mnie - biblioteka i drukarnia. Pozwolono nam także wybrać sobie i zakupić książki.

Mijający czas przyzwyczaił mnie do tego, że mam w kieszeni związkową legitymację i mogę dzięki temu korzystać z różnych udogodnień. Naturalnym więc stało się, że uzyskawszy pełnoletniość, stałem się pełnoprawnym członkiem organizacji. Wkrótce podjąłem swoją pierwszą pracę w spółdzielni niewidomych oraz naukę w liceum ogólnokształcącym dla pracujących. Niebawem zaproponowano mi udział w pracy sekcji młodzieży uczącej się, istniejącej przy lubelskim okręgu PZN. Pracowałem też w zarządzie spółdzielczego koła związkowego. Nigdy jednak nie miałem ambicji zostania wybitnym działaczem.

Lubiłem konkretne zajęcia, toteż chętnie podejmowałem się takich zadań, jak prowadzenie nauki brajla. Władze koła często wysyłały mnie na spotkania z młodzieżą szkolną i studentami. Mówiłem im o problemach ludzi niewidomych, pokazywałem sprzęt ułatwiający życie i pracę, przekonywałem, że trzeba nam pomagać, ale jednocześnie traktować nas jak innych pełnosprawnych ludzi. Muszę przyznać, że taka praca bardzo mi się podobała. Dzięki niej zawarłem wiele przyjaźni, poczułem się człowiekiem pełnowartościowym.  

Lata 1977-1979 były okresem bardzo ścisłych związków między mną a organizacją. Dokonywała się reforma administracyjna państwa. Związek, dostosowując swą strukturę do nowych wymagań, zwiększał liczbę ogniw wojewódzkich. W 1977 roku powołano okręg w Białej Podlaskiej. Tamtejsi działacze zaproponowali mi objęcie stanowiska kierownika biura. Ponieważ było to moje rodzinne miasto, chętnie przyjąłem propozycję. Byłem przekonany, że poradzę sobie na tym stanowisku. Nie wiedziałem, jak bardzo się mylę. Dziś wiem, że człowiek powinien robić to, do czego jest najlepiej przygotowany. Wracam jednak do faktów.

 Kierownikiem biura zostałem w grudniu 1977 roku. Na tym stanowisku próbowałem ludziom pomagać. Czy mi się to udawało? - Ocena nie należy do mnie. Jedna rzecz z tego okresu napełnia mnie satysfakcją. To właśnie za czasów mojej pracy w Związku przy bibliotece wojewódzkiej uruchomiliśmy wypożyczalnię książek mówionych. Niewidomi z naszego województwa mogą do dziś korzystać z pokaźnego zbioru kaset z nagranymi książkami.

 Nie chcąc być przyczyną konfliktów, rozstałem się z pracą w Związku. W odruchu chwilowego rozgoryczenia postanowiłem odsunąć się od organizacji. Nie trwało to jednak długo. Jeszcze w początkach lat osiemdziesiątych powołano mnie na członka okręgowej komisji rewizyjnej. Stanowisko wiceprzewodniczącego zajmowałem do czasu likwidacji okręgu i przeniesienia jego siedziby do pobliskich Siedlec. Doczekałem się wątpliwej satysfakcji, że to nie ja byłem taki zły, bo to przecież nie ja doprowadziłem do likwidacji okręgu. Nie powróciły już jednak marzenia o odegraniu jakiejś wybitniejszej roli w Związku.

 Stosunki z organizacją sprowadzały się do tego, że raz w roku zjawiałem się w kole i opłacałem składki członkowskie. Trwało to kilka lat. Wydawało mi się, że zapomniano o mnie całkowicie, tak jednak nie było.

 Władze okręgu w Siedlcach zaproponowały mi prowadzenie nauki brajla na turnusach rehabilitacyjnych. Przyjąłem propozycję i zacząłem wyjeżdżać na turnusy. W międzyczasie zdobyłem uprawnienia instruktorskie. W czteroletnim okresie nauczania brajla wykształciłem kilku następców. Przekonałem się, że mogę być jeszcze potrzebny. Ponadto miałem okazję zwiedzenia wszystkich związkowych ośrodków wypoczynkowo-rehabilitacyjnych, no i niebagatelne znaczenie ma możliwość zarobienia dodatkowych pieniędzy.

Tak oto przedstawiają się moje 30-letnie kontakty z naszą związkową organizacją, a właściwie, jeśli by doliczyć 10_letni okres szkolny - czas ten znacznie by się wydłużył.

 Patrząc z perspektywy tych kilkudziesięciu lat, można dokładnie zaobserwować zachodzące w niej zmiany. Zawsze byliśmy Związkiem roszczeniowym, ubiegającym się o coraz to nowe przywileje. Wtedy jednak łatwiej było znaleźć ludzi chętnych do podjęcia pracy społecznej. Związek mógł w znacznie większym stopniu przychodzić z pomocą niewidomym znajdującym się w trudnym położeniu. Jego legitymacja stanowiła jedyny dokument uprawniający posiadacza do korzystania z uprawnień i przywilejów. Chętniej więc do Związku wstępowali nowi członkowie.

Dziś sytuacja radykalnie się zmieniła, przestała być tą, która ma prawo "rozdawania przywilejów". Teraz możemy tylko informować o ich istnieniu i pomagać w egzekwowaniu. Sądzę, że tak jest nareszcie normalnie i prawidłowo. Należy się spodziewać, że uaktywni to jej członków. Moim skromnym zdaniem wzrosnąć powinno znaczenie Związku jako czynnika integrującego środowisko inwalidów wzroku. Większy nacisk powinniśmy też położyć na przygotowanie ludzi do radzenia sobie w nowych, znacznie trudniejszych niż kiedyś warunkach.

Wielu z nas nie chce lub nie może jeszcze tego zrozumieć i próbuje postępować tak, jak dawniej. Wielu uważa, że z racji upośledzenia wzroku, należy nam się lepsze traktowanie ze strony władz. Tak niestety już nie jest. Staliśmy się normalnymi obywatelami i musimy sami zabiegać o zapewnienie sobie godziwych warunków życia. Możemy najwyżej przekonywać innych, że warto udzielać nam pomocy, gdyż bez niej nawet najbardziej sprawny człowiek w niektórych wypadkach sam sobie nie poradzi, dlatego nasze ogniwa powinny nawiązywać współpracę z władzami samorządowymi i innymi instytucjami. Człowiek czułby się pewniej, mając za sobą większe poparcie PZN i to na tym najniższym szczeblu. Patrząc wstecz, muszę stwierdzić, że nie wyobrażam sobie swego dotychczasowego, a i przyszłego życia, bez przynależności do Związku.

Pochodnia maj 1998