Wolontariat w europejskim stylu

 

 

Rada Unii Europejskiej rok 2011. ogłosiła Europejskim Rokiem Wolontariatu. Jest to okazja nie tylko do promowania aktywnych postaw obywatelskich i pomagania innym, ale także do przyjrzenia się ciekawym inicjatywom i wyróżnienia wolontariuszy, np. w konkursach. Czy wśród niewidomych również są wolontariusze? Czy chętnie angażujemy się w działania na rzecz innych, czy raczej oczekujemy, by nam pomagano?

Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Część osób z dysfunkcją wzroku aktywnie działa w strukturach Polskiego Związku Niewidomych. Są to oddani społecznicy, którzy w swoją pracę wkładają wiele serca. Z drugiej strony, wśród działaczy kół są też tacy, którzy co prawda wyrazili zgodę na wybranie ich do zarządów, lecz na tym ich rola się kończy. Są też wieczni malkontenci, którzy narzekają na nudę i niekompetentnych działaczy, lecz sami nigdy nie wychodzą z inicjatywą i nie proponują im swojej pomocy. Są także tacy, którzy uważają, że niewidomy powinien pomagać wyłącznie niewidomym. Gdy w zeszłym roku na liście dyskusyjnej poprosiłam o wsparcie kampanii na rzecz fundacji Synapsis, która pomaga osobom z autyzmem, jeden z listowiczów stwierdził, że zamiast tego powinnam zrobić coś pożytecznego dla niewidomych. Idąc tym tokiem myślenia, przechodnie nie powinni marnować swojego cennego czasu poprzez pomaganie nam na ulicy, bo przecież oni widzą, a my nie.

 

Poszerzanie horyzontów

 

Przygodę z wolontariatem rozpoczęłam w PZN-ie. Należałam do grupki osób, która stworzyła koło w Jastrzębiu-Zdroju. W jego zarządzie pełniłam funkcję sekretarza, następnie wiceprzewodniczącej. Kolejny etap to wolontariat w Towarzystwie Pomocy Głuchoniewidomym, a w roku 2007 wyjazd na czteromiesięczny Wolontariat Europejski do Belgii (organizacją wysyłającą był PZN). Moja praca polegała na przeprowadzaniu wywiadów, pisaniu artykułów i sprawozdań, uczeniu Turczynek francuskiego, organizowaniu im wycieczek. Znalazłam też dodatkowe zajęcie – obserwowanie i prowadzenie terapii logopedycznej z niewidomymi i niedosłyszącymi dziećmi. Powrót z Belgii nie był końcem mojego angażowania się w wolontariat, m.in. ze stowarzyszeniem wspierającym osoby z upośledzeniem umysłowym pojechałam jako tłumaczka do Francji.

Niedawno miałam okazję zakosztować wolontariatu w całkiem nowym wydaniu. W dniach 29 września-1 października w Rybniku odbył się Europejski Kongres Obywatelstwa i Miast Bliźniaczych. Jest to cykliczna impreza, organizowana co cztery lata. W tym roku po raz pierwszy odbyła się w kraju Europy Środkowowschodniej. Na prośbę urzędu miasta stowarzyszenie Centrum Rozwoju Inicjatyw Społecznych CRIS, w którym pracuję, zajęło się rekrutacją wolontariuszy. Szukaliśmy osób znających języki obce. Zgłosiło się dwudziestu siedmiu ochotników, w tym także ja. Pomyślałam, że to świetna okazja, by poznać ciekawych ludzi, porozmawiać po angielsku i francusku, odświeżyć hiszpański, którego trochę uczyłam się na studiach, ale prawie zupełnie zapomniałam, a przy okazji wejść na którąś z kongresowych sesji. Po pierwszym spotkaniu w urzędzie miasta pełnosprawny znajomy zapytał mnie, czy organizatorzy zaakceptowali moją kandydaturę. Nie mieli żadnych zastrzeżeń, nawet nikt mnie o nic nie pytał, co mnie trochę zdziwiło. Zastanawiam się, czy byłoby tak samo, gdyby rekrutacją zajmował się bezpośrednio urząd.

Do wyboru mieliśmy różne zadania: pakowanie toreb, pomoc w szatni, rozdawanie materiałów, podawanie mikrofonu, przeprowadzenie gości na kampus, gdzie odbył się bankiet. W przeddzień kongresu z drugą wolontariuszką i dwoma pracownikami urzędu miasta, którzy znają tylko angielski, pojechałam na lotnisko do Balic. Musieliśmy pojechać aż tak dużą ekipą, gdyż czasami przylatywało kilka samolotów naraz. Jako pierwsza przyleciała siedmioosobowa delegacja z Turcji. Ucieszyło mnie to i starałam się jak najwięcej z nimi rozmawiać, gdyż na wolontariacie w Liège niejednokrotnie mówiono mi, że w Turcji niepełnosprawność to temat tabu. Myślę więc, że tym bardziej dobrze się stało, iż pierwszą osobą na jaką się natknęli, była wolontariuszka z białą laską. Gdy na stanowisku z kongresowym banerem zostałam sama, podeszła Francuzka i zapytała o drogę do jadącej do Krakowa kolejki. Przekierowałam ją do informacji, ustaliłyśmy jedynie szczegóły jej dojazdu do Rybnika. Gdy wróciła reszta ekipy, dopytałam, jak do tego pociągu dotrzeć. Dopiero na lotnisku okazało się, że kilkoro gości postanowiło zostać w Krakowie, a w czwartek wrócić do Balic, by zamówionym wcześniej busem pojechać na kongres. Trzeba więc to było skoordynować, znaleźć im miejsca i poinformować, o której mają być na lotnisku. Kolejną osobą, z którą miałam dłuższy kontakt, była zrozpaczona Francuzka, która zgubiła drogie okulary. Bardzo ważne było więc zachowanie zimnej krwi, dodanie jej otuchy i zapewnienie, że postaramy się je znaleźć. Z wolontariuszką Basią poszłam do biura rzeczy znalezionych, kantorów oraz informacji, gdzie poprosiłam, by skontaktowano się z personelem sprzątającym. Zaginione okulary nie były jedynym problemem Noëlle, więc byłam z nią w telefonicznym i SMS-owym kontakcie. Późnym popołudniem przyleciało troje Francuzów, których poznałam kilka miesięcy wcześniej. Pracownik współpracującego z nimi stowarzyszenia zawiózł nas do Rybnika, gdzie wspólnie poszliśmy na kolację.

W czwartek do mojej pracy zawitał dyrektor francuskiego przedsiębiorstwa zatrudniającego dwustu niepełnosprawnych. Podpisaliśmy umowę o współpracy. Towarzyszyłam mu także jako tłumaczka na spotkaniu z panią wiceprezydent miasta i wspólnie obejrzeliśmy zakład aktywności zawodowej. Stamtąd pojechaliśmy na spotkanie uczestniczących w kongresie Francuzów. Nie było na nim nikogo z polskich organizatorów. Goście mieli sporo pytań dotyczących kongresu i wycieczek, więc moja obecność się przydała, ponieważ byłam jedyną osobą, która mogła na nie odpowiedzieć. Następnie z francuską grupą udałam się do budynku, w którym odbywał się kongres.

W piątek pojechaliśmy z gośćmi na uroczystości do Birkenau i zwiedzanie obozu w Auschwitz. Na miejscu byli przewodnicy. Wolontariusze mieli dopilnować, by nikt się nie zgubił (tym zajęły się moje nowe, widzące koleżanki; ja pilnowałam tylko moich francuskich przewodników) oraz zajęciem się gośćmi w czasie podróży. Po zakończeniu kongresu, na prośbę władz stowarzyszenia Oligos, pojechałam z nimi oraz dwojgiem Francuzów na wycieczkę i pomagałam w ustaleniach dotyczących przekazania sprzętu i dalszej współpracy.

 

Rozwiązywanie problemów

 

Gdy przed kongresem powiedziałam jednemu z niewidomych znajomych, że zgłosiłam się jako wolontariuszka, bardzo się zdziwił. Stwierdził, że to bez sensu, niczym się nie wykażę, bo widząc białą laskę, goście będą się bali podejść i o cokolwiek mnie zapytać. Poza tym dla osoby niewidomej nie będzie tam nic do roboty. Był w błędzie. Najważniejsze, by znaleźć dla siebie odpowiednie zadania. Nie zgłosiłam się więc do rejestracji ani do biegania z mikrofonem, ale było w czym wybierać, a moja pomoc okazała się bardzo przydatna.

Wolontariuszka, z którą jechałam na lotnisko, zaproponowała, byśmy się spotkały na przystanku i razem poszły na miejsce zbiórki. Podziękowałam i powiedziałam, że sobie poradzę, ale jej autobus przyjechał mniej więcej w tym samym czasie, więc poszłyśmy razem. Pasażerkę, z którą trzeba było doprecyzować sprawę dojazdu, poprosiłam o numer telefonu. Gdy zaczęła go zapisywać, Basia poinformowała mnie, że ta pani już u nas była i mamy jej numer. Tego dnia rozmawiałam z wieloma ludźmi i nie poznałam jej po głosie. Szkoda, że zainteresowana nie ujawniła się sama. Widocznie podróżny stres zrobił swoje.

Po czwartkowej wizycie w ZAZ-ie mogłam na pół godziny pójść do pracy, a stamtąd na kongres. Udział w spotkaniu Francuzów nie należał do moich obowiązków. Poszłam na nie, by potem nie plątać się między byle jak zaparkowanymi samochodami, a w teatrze szybko znaleźć rejestrację oraz punkt, w którym wypożyczało się potrzebny do tłumaczenia sprzęt. Ostatecznie i tak stanęłam w złej kolejce. Pomogła mi pracownica urzędu miasta.

Mieszkam ponad dwadzieścia kilometrów od Rybnika. Dziewczynie, z którą miałam wrócić do Jastrzębia, coś wypadło. O odprowadzenie na przystanek poprosiłam spotkaną nauczycielkę z mojego liceum, a następnego dnia wolontariuszkę.

Dla niewidomych, zwłaszcza gdy nie mają przewodnika, wyzwaniem jest szwedzki stół. Na konferencjach zazwyczaj dodatkowym problemem jest to, że nie ma gdzie postawić talerza. Gdy talerzyk jest mały, a jedna ręka jest zajęta trzymaniem go, nigdy nie biorę sałatek, bo się boję, że coś mi spadnie. Na kongresowym bankiecie było ok. trzystu osób. Nie przepychałam się przez tłum. Jedzenie przyniosła mi wspomniana nauczycielka. Powiedziałam jej, czego nie chcę, a co do reszty wybrała coś sama. Tak było dużo łatwiej technicznie. Gdy usłyszałam, że stojący obok mężczyzna wybiera się po picie dla swoich towarzyszek, poprosiłam, by przyniósł mi sok. Następnego dnia podczas lanczu pomogli mi znajomi Francuzi, a w przerwie kawowej jakaś przypadkowa osoba. Na jednej przerwie nie poszłam do bufetu, bo dużo czasu zajęło mi znalezienie Sali, w której odbywały się kolejne warsztaty. Uczestnicy na pewno by mi w tym pomogli, ale oni też błądzili, bo na drzwiach sal nie było informacji.

Chciałam porozmawiać z kilkoma prelegentami. Pomogła mi w tym znajoma, a pewnego burmistrza przyprowadził prezydent Rybnika, który usłyszał, jak o tego pana pytałam.  Do przedstawicielki francuskiego Nancy dotarłam po zakończeniu kongresu, za pośrednictwem Związku Miast Polskich.

Czułam się bardzo niezręcznie, gdy na wycieczce w autobusowej toalecie nie znalazłam spłuczki i musiałam o nią zapytać siedzącego w pobliżu nieznajomego. Zareagował bardzo naturalnie.

 

Wartość wzajemnej pomocy

 

Mimo kilku trudności, cieszę się, że zdecydowałam się na ten wolontariat. Przydała się nie tylko moja znajomość języków, ale też wychodzenie z inicjatywą. Kongresowa koszulka i identyfikator „volunteer” przyciągały ludzi potrzebujących pomocy. Biała laska ich nie odstraszyła, a może kogoś ośmieliła. Lubimy czuć się potrzebni. Myślę więc, że osoby, którym pomagałam, były zadowolone z tego, że nawet nie znając kraju i języka, umiały mi pomóc jako przewodnicy. Poznałam ciekawych ludzi i nawiązałam nowe kontakty zawodowe. Zachęcam osoby z dysfunkcją wzroku do otwierania się na świat i aktywnego włączenia w niecodzienne wydarzenia. Dodaje to wiary we własne siły i pewności siebie. Oczywiście nie chodzi o to, by przez całe życie być wolontariuszem. Praca zarobkowa to bardzo ważny element naszego życia. Pracując zawodowo, również możemy i powinniśmy się wykazać aktywnością społeczną, np. poprzez czynny udział w rozwiązywaniu problemów na swoim osiedlu. Dzięki temu nam również będzie żyło się lepiej.

 

Hanna Pasterny