Biografia prasowa  

 

Wacław Kamiński  

Nauczyciel  w szkole dla niewidomych dzieci w Owińskach  

 

 Moje spotkania z niewidomymi

   S. Weremczuk

Z niewidomymi po raz pierwszy zetknąłem się bliżej w roku 1951. Były to lata moich studiów. Biegaliśmy z wykładu na wykład, z sali do sali, często jeszcze się nie znając. Pewnego dnia ze zdumieniem spostrzegłem wśród grupy studentów niewidomego, który śmiało wraz z innymi wchodził do sali wykładowej. Dowiedziałem się później, że studiuje polonistykę. Przez nastęóne parę tygodni usiłowałem zbliżyć się do niego, poznać go. W końcu nawiązałem z nim kontakt. Nazywał się Wacław Kamiński. Był niezwykle żywy i wesoły.  

Rozpoczęły się egzaminy. Myślałem - po co on tu przyszedł?                                                         Przecież nie poradzi sobie na polonistyce. Zdumienie moje nie miało granic, kiedy na egzaminach, gdzie widzący dostawali trójki, czwórki, a tylko czasem piątki, on zawsze miał oceny piątkowe. Zaciekawił mnie. Więc kim są ci niewidomi? -myślałem.                                                  Starałem się zbliżyć do niego jeszcze bardziej. Opowiadał mi także o Polskim Związku Niewidomych, o tym, że w Lublinie jest około stu niewidomych, że pracują w spółdzielniach normalnie,   jak widzący. Po wakacjach mówił mi o Białymstoku, o niewidomych, których uczył. Myślałem: więc oni się uczą?    W jaki sposób?  

Kamiński był zawsze koleżeński, wesoły, opowiadał dowcipy i sumiennie pracował. Zacząłem nabierać do niego zaufania. W roku szkolnym 1954 - 1956 w październiku Kamiński                                                     wraz z władzami Oddziału Lubelskiego PZN zorganizował kurs, obejmujący program siedmiu klas szkoły podstawowej, i poprosił    mnie o współpracę. Zgodziłem się chętnie. I od tej chwili zaczął się drugi etap mojej znajomości z niewidomymi. Oprócz Kamińskiego i mnie jako wykładowców -  został zaangażowany Jan Kot. Rozpoczęliśmy pracę w trudnych warunkach. Odczuwaliśmy dotkliwie brak odpowiedniego pomieszczenia, a co ważniejsze- zrozumienia w środowisku niewidomych. Prowadziłem wykłady z języka polskiego. Od pierwszych dni obserwowałem moich uczniów, z których najmłodszy miał dwadzieścia trzy lata, a najstarszy - czterdzieści trzy. Do pracy zabrali się z prawdziwym zapałem, który udzielał się mnie i innym wykładowcom. Ale od czasu do czasu słyszało się złośliwe podszepty spoza-  kursu: na co wam ta nauka? Dalej będziecie pracować w szczotkarstwie. Darmo tracicie czas. Lepiej poświęcić go na rozrywkę czy wypoczynek.  

Pomimo to zapał nie ostygł. Uczniowie na każdej lekcji zasypywali mnie gradem pytań. Dziwiłem się, skąd bierze się w nich tak głębokie zainteresowanie przedmiotem. Ale trudności także piętrzyły się. Przede wszystkim uczniowie mieli bardzo nierówny poziom przygotowania. Niektórzy ukończyli trzecią, niektórzy szóstą klasę szkoły podstawowej, ale byli i tacy, którzy ukończyli tylko kursy czy szkołę zawodową. Przeładowane programy trzeba było realizować w stosunkowo szczupłych ramach czasowych - sto godzin na język polski, osiemdziesiąt na historię, sześćdziesiąt   na geografię, itp. Nie mieliśmy stałego pomieszczenia. Często odbywały się wędrówki z sali do sali, a w sąsiednich pokojach orkiestra ćwiczyła popularną piosenkę "Siwy włos". Nie mówiąc już o pomocach szkolnych, bo tych prawie nie było. Niewidomi z uporem przezwyciężali wszystkie przeszkody,   nikt się nie załamał.  

Widząc ich wytężoną pracę, władze Polskiego Związku Niewidomych zaczęły zwracać na kurs coraz baczniejszą uwagę. Wkrótce dostaliśmy osobne pomieszczenia. Przewodniczący zarządu- Marian Stój i przewodniczący spółdzielni szczotkarskiej- Modest Sękowski czy też Mieczysław Michalak zaczęli coraz częściej kontaktować się z nami. Przyszły pierwsze egzaminy. Wydział Oświaty Miejskiej Rady Narodowej powołał komisję egzaminacyjną złożoną z kilku osób. Oto wyniki: jedna trójka, reszta - oceny dobre i bardzo dobre. Członkowie komisji z Wydziału Oświaty nie spodziewali się tak dobrych odpowiedzi.  

Przyszedł drugi etap kursu, obejmujący pozostałe przedmioty. Kolega Kamiński poprosił o zwolnienie go z obowiązków kierownika ze względu na pisaną pracę magisterską.                                                  Powołano mnie na stanowisko kierownika. Od tej chwili zbliżyłem się jeszcze bardziej do niewidomych. Uczniowie nadal przygotowywali się systematycznie do lekcji, rzadko zdarzało się, żeby kogoś nie było a zajęciach. Podziwiałem ich, gdy przychodzili na lekcje po ośmiogodzinnym dniu pracy i codziennie trzy - cztery godziny spędzali na wykładach. Często, gdy ja odchodziłem zmęczony, oni zostawali i uczyli się do późnego wieczoru.  

Na drugim etapie kursu na czoło wybili się: Feliks Kozak, Henryk Mystkowski, Helena Świerszcz, Franciszek Kryń. Bardzo dobre oceny otrzymał również Kazimierz Mróz. Dzięki pilnej pracy czołówkę doganiają Henryk Urbanek i Helena Iwan. Na jednej z ostatnich lekcji Helena Świerszcz w imieniu całego zespołu poprosiła mnie nieśmiało o radę i pomoc w zorganizowaniu szkoły średniej. Nigdy nie przypuszczałem, że nauka na kursach podziała tak "zaraźliwie". Porozumiałem się z Wydziałem Oświaty Miejskiej i Wojewódzkiej Rady Narodowej. Ustosunkowano się przychylnie do tego projektu, podkreślając, że sprawa ta wymaga akceptacji Ministerstwa Oświaty.  

Na egzaminy końcowe została powołana przez Miejską Radę Narodową dwunastoosobowa komisja, złożona z wykładowców, przedstawicieli rad narodowych i czynnika społecznego. W wyniku egzaminów komisja przyznała zdającym trzy oceny dostateczne, pięć dobrych i dwadzieścia trzy - bardzo dobre. Powstał nawet projekt, by w Lublinie stworzyć ośrodek szkolenia pracujących niewidomych. Nauka obejmowałaby dwa kursy - szkołę podstawową, a dla bardziej zaawansowanych - liceum przygotowujące do matury. Absolwenci szkoły średniej byliby kierowani na kursy radiotelegraficzne, telekomunikacyjne,                                          a wybitnie zdolni na wyższe uczelnie. Władze Oddziału Lubelskiego Związku u wzięły sobie tę sprawę głęboko do serca.  

Po rocznej pracy w środowisku niewidomych wyniosłem bardzo dobre i miłe wrażenia. Przekonałem się, że niewidomi potrafią docenić cudzą pracę, są inteligentni i przeważnie bardzo zdolni - żyją takim samym życiem jak my, widzący; tak samo są potrzebni i pożyteczni dla społeczeństwa. Źle by się stało, gdyby Feliks Kozak czy Bolesław Błażejczyk nie mogli uczyć się dalej. Obowiązkiem naszym jest dać im szansę  

poprzez naukę.

Pochodnia wrzesień 1955