„zawsze redaktor”
Życzliwa i uśmiechnięta Henryk Szczepański Pierwszy raz na kościelnych organach zagrała 11 lat temu. W 1999 r. Weronika Kołodziejczyk została bohaterką filmu: „Biera kryka, psa i idymi grać...”. Reportaż opowiada o niewidomej organistce, która pokonuje opory i ograniczenia codzienności. Cechuje ją wewnętrzna siła, optymizm, poczucie humoru, pokora wobec losu życiową mądrość czerpie z chrześcijańskich wartości, jakim hołdują tradycyjne śląskie rodziny. Telewizyjną relację nagrodzono na Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Krótkometrażowych - Kraków 2000. Skopiowana na taśmę video, leży na półce pomiędzy brajlowskimi zapisami nutowymi, książkami i nagraniami kasetowymi naszej bohaterki. Od czasu do czasu ktoś ze znajomych przypomni o tej pamiątce i wtedy - mama, młodsza siostra i pies-przewodnik - lokują się przed telewizorem. - Jak kręcili ten film - wspomina niewidoma - to powiedzieli, że musza im zagrać jak jada autobusem do pracy. No, to ja gibko złapała kryke, wziena Bone na smycze i prawie biegiem na przystanek, bo było już późno i nie mogłam się spóźnić. Operator z ciężką kamerą na plecach ruszył za Weroniką. Musiał się dobrze napocić, żeby zdążyć. Dogonił dopiero na przystanku. Mokry i zziajany wydyszał, że ona nie musi się tak spieszyć na ten autobus, bo oni ją podrzucą swoim autem. Gdy spotkali się po jakimś czasie, zwierzył się, że to był jego maraton życia. Nie przypuszczał, że kobieta, i to jeszcze do tego z białą laską, mogłaby go aż tak prześcignąć. - A jo, zwyczajnie chciałach zdążyć do roboty - uśmiecha się organistka, która chyba tylko raz jeden miała służbowe spóźnienie na mszę świętą, bo ludzie na przystanku błędnie ją poinformowali o numerze nadjeżdżającego autobusu. - Mieszkom na Wirku, a grom na Bykowinie - mówi energiczna szatynka o piwnych oczach i pięknym, półmetrowym warkoczu. Jej ulubionym kolorem jest biel. Anielska barwa dominuje w jej strojach. Codziennie rano, z laską w dłoni i z nieodłączną Boną przy nodze (płowowłosą przewodniczką z owczarków podhalańskich), wychodzi na przystanek autobusowy i jedzie na drugi koniec miasta, do parafialnego kościoła pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. Po dobrze znanych sobie schodkach wchodzi na kościelny chór i zasiada przed organowym prospektem. Bona posłusznie rozciąga się wzdłuż białej laski obok stóp swojej śpiewającej i muzykującej pani, a ta z uwagą wsłuchuje się w liturgię. Musza mocno uważać... - W moim kameralnym kościółku mom fajnie, bo słysza, kiedy ksiądz klapnął kielich, puszka zatrzasł albo zakrył tabernakulum po komunii - to sygnał, że mom zagrać coś na Dziękczynienie. Jak wszystko odbywa sie w normalnym tempie, to nigdy się nie pomyla, bo wiem, co i kiedy trzeba grać lub śpiewać. Gorzej, gdy do komunii przystępuje wiele ludzi i rozdaje ją po kilku księży. Wtedy musza mocno uważać, żeby za wcześnie nie rozpoczynać następnej melodii. Przedtem, choćby poprzedniego dnia, robia sobie brajlowskie nuty i przygotowuja pieśni. Dobrze słysza wiernych, czasem da sie rozróżnić nawet pojedyncze głosy. To jest bardzo ważne, aby utrzymać tempo mojego akompaniamentu - opowiada Weronika. Tymczasem Bona niby śpi, a niby czuwa tuż obok swojej pani. Po kilkunastu latach uczestniczenia w nabożeństwach nauczyła się rozpoznawania sakralnego ceremoniału. Gdy tylko kapłan wypowiada: - Idźcie, ofiara spełniona, inteligentny pies przeciąga się, staje na cztery łapy i szykuje się do wyjścia. Kiedyś podczas Podniesienia, gdy wspólnie z innymi modlącymi się parafianami Weronika przyklękła wśród ludzi na kościelnym dziedzińcu, Bona, widząc sąsiada bijącego się w piersi, podniosła łapę i przyjaźnie wyciągnęła w jego stronę. On odwzajemnił jej uścisk, tak jak podczas przekazywania liturgicznego znaku pokoju. - Jej tak się to spodobało, że jeszcze ze dwa razy podawała mu łapy na zmianę - opowiada pani Róża Kołodziejczykowa i dodaje: - Takiego pobożnego psa nie ma w całej okolicy, niejeden grzesznik mógłby brać z niego przykład. Dziecięcym chórem parafialnym opiekuje się siostra Ludmiła ze zgromadzenia ss. Urszulanek Serca Jezusa Konającego. Czasem jej mali kantorzy, a czasem ona sama śpiewa przy akompaniamencie Weroniki. Współpracują od pięciu lat. - Z nią to się nawet pokłócić nie można - mówi zakonnica - to człowiek anioł, wszystko potrafi obrócić w żart. Jest ciepła, otwarta i bezpośrednia. Nie pamiętam, aby do kogokolwiek miała żal lub pretensje, choć w pracy zawsze przecież pojawiają się jakieś napięcia. Tę dobroć najlepiej wyczuwają młode psalmistki, które przychodzą do niej na próbę. Ja czasem mam do nich różne uwagi, ale od Weroniki wracają uśmiechnięte i zadowolone, bo: „Pani organistka powiedziała, że jest dobrze”. Nabożeństwa na Bykowinie odbywają się co parę godzin. To zmusza Weronikę do częstych przejazdów, pochłaniających wiele czasu. Gdy „wyląduje” w domu, szybciutko zabiera się do pisania swojego brajlowskiego chorału, który dla niej jest rodzajem konspektu podczas muzycznego asystowania liturgii. Dni świąteczne i niedziele spędza w kościele, grając na nieszporach i sześciu mszach św. - Podziwiamy naszą Weronikę - mówi ks. Andrzej Chorzępa, proboszcz rudzkiej parafii NSPJ. - Pracuje z dużym zaangażowaniem, starannie przygotowuje pieśni, wkłada w to wiele serca i jest wrażliwa na piękno, ma bardzo dobry kontakt z ludźmi i wyróżnia się samodzielnością. Gdyby nie biała laska i pies przewodnik, trudno byłoby się domyśleć, że nasza organistka jest osobą niewidomą. Weronika zapracowana W wolnych chwilach chciałaby posłuchać książek „głosem pisanych”, albo poczytać czasopisma drukowane pismem punktowym, ale na takie przyjemności brakuje zazwyczaj czasu. Nie potrafi wygospodarować nawet kilku kwadransów na flet albo akordeon, na których tak chętnie dawniej grywała. - Doma jest obowiązków cała masa - skarży się moja rozmówczyni. Musi zająć się mieszkaniem, albo zaprowadzić psa do lekarza, bo Bona ma już 13 lat, niedomaga na tylne łapy i dla poprawienia kondycji trzeba z nią chodzić na dłuższe spacery. Pierwszy raz na kościelnych organach Weronika zagrała 7 marca 1994 r. Pamięta tę datę, bo wtedy spełniło się marzenie towarzyszące jej chyba od przedszkolnych lat. Jako dziewczynka zasłuchiwała się w ich magiczne dźwięki, a o pani Ilonie, która na nich grała, myślała jak o Aniele z tego parafialnego Nieba. - To było na Wirku, w mojej parafii pw. św. Wawrzyńca - wspomina - to były te same organy, które pierwszy raz w życiu usłyszałam, zanim poszłam do szkoły. Grałam mszę żałobną. Pieśni szły mi dobrze, ale gorzej było z dialogiem liturgicznym. O, jak mi wtedy kolana tyrkotały! Gdy była uczennicą zawodowej szkoły niewidomych w Owińskach, nauczyła się gry na akordeonie. I właśnie wtedy w jej coraz bardziej dorosłym i samodzielnym serduszku zapadło ostateczne postanowienie co do wyboru muzycznego instrumentu. Po powrocie do rodzinnej Rudy suszyła mamie głowę w tej sprawie. Pani Kołodziejczykowa długo musiała prosić w miejscowym ognisku muzycznym, aby jej niewidomą córkę przyjęto do klasy gry na fortepianie. Opanowanie tego instrumentu było warunkiem przyjęcia do archidiecezjalnego studium organistowskiego, prowadzonego przez Wyższe Seminarium Duchowne w Katowicach. Po kilku latach wykładów, ćwiczeń i egzaminów Weronika otrzymała dyplom wraz z uprawnieniami wykonawcy muzyki organowej. - Z przyjęciem do ogniska muzycznego były hece - wspomina niewidoma organistka - najpierw w sprawie zapisu na lekcje fortepianu chodziłam razem z mamą, ale gdy mnie ujrzeli, to zaraz nie chcieli i gadali, że nie ma miejsca. No, to wpadłyśmy na pomysł i mama poszła sama. Jak już powiedzieli, że mają miejsce i wpisali mnie na listę, to ona tak od niechcenia napomknęła, że córka nie widzi. Wtedy już im nie wypadało odmówić i dzięki takiemu fortelowi znalazła się na liście uczniów. Weronika chętnie majsterkuje i zamyśla się nad różnymi usprawnieniami. Znalazła nowe przeznaczenie dla korka po szampanie! - Końce naszych biołych lasek gibko się wycierajom - mówi niewidoma - wpadłam na pomysł, aby je zabezpieczyć. Idealną nakładką na zbyt miękką końcówkę okazał się nylonowy korek z butelek po szampanach. - Stosuja to od dawna. Sposób jest niezawodny - zapewnia. Dla ocieplenia metalowego uchwytu laski skonstruowała przesuwalną mufkę z folii pneumatycznej. Oglądaliśmy. Naprawdę wygodne i użyteczne! Znajomi namawiają ją do posługiwania się komputerem. Jeden z nich przekonywał ostatnio, że jest to urządzenie, które bardzo może usprawnić pracę organisty, ba, może nawet służyć do sporządzania osobistego wykazu adresów i telefonów. - Tak mi to zachwaloł, a za pare dni przyszoł i godoł, że stracił całko książka adresowa, bo kajsiś wirus wyżor mu wszystkie adresy. Jo mom swoja brajlowska książka i żaden wirus mi jej nie wyżre - mówi z uśmiechem Weronika, która z natury jest tradycjonalistką - poprzestaje na brajlowskim dłutku i radiomagnetofonie. Zupełnie się nie śpieszy do technicznych nowinek i całkiem jej z tym do twarzy - zawsze uśmiechniętej i życzliwej. Pochodnia czerwiec 2005 |