Jego doniosłe przesłania

  Józef Szczurek  

 

 Jemu należy się miano pioniera zorganizowanego ruchu niewidomych w Polsce oraz jednego z głównych inicjatorów cudu społecznego, jaki stał się udziałem tej grupy po II wojnie światowej w Polsce. To on powołał do życia „Pochodnię” i to jego imię nosi jedna z ulic w Warszawie znajdująca się w okolicach siedziby Polskiego Związku Niewidomych.

 Włodzimierz Dolański - bo to o nim mowa -  wyznaczył ciągle aktualne   standardy w pracy społecznej i publicystycznej, pozostawiając nam wciąż aktualne przesłanie „Nic o nas bez nas”.  

 

Z nazwiskiem Dolański po raz pierwszy zetknąłem się na początku 1939 roku, gdy rozpoczynałem naukę w szkole w Laskach. Od kolegów dowiedziałem się, że jest całkowicie niewidomy, nie ma prawej ręki, uczy gry na fortepianie i jest świetnym pianistą. Wykładał matematykę, ale w wyższych klasach, a ponieważ nie miałem lekcji muzyki i byłem zaledwie trzecioklasistą, nie miałem okazji poznać wtedy tego wybitnego pedagoga.  

Pierwsze spotkania

1 września 1939 roku wybuchła II wojna światowa i przez 6 lat przebywałem w domu rodzinnym. Do Zakładu w Laskach wróciłem jesienią 1945 roku, ale na początku okresu powojennego dr Dolański zajęty był organizowaniem ogólnopolskiego ruchu niewidomych i cały czas przebywał w Warszawie. Zetknąłem się z nim dopiero wiosną 1948 roku. Pełnił wówczas funkcję przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Pracowników Niewidomych RP i organizacji tej, którą trzy lata wcześniej stworzył i której zasięg stale rósł, poświęcał dużo czasu i energii. Na początku kwietnia zwołano w szkole w Laskach zebranie, w którym uczestniczyli najstarsi wychowankowie oraz niewidomi nauczyciele i wychowawcy. Zebrało się prawie czterdzieści osób. Wszyscy serdecznie powitali inicjatora spotkania - dr Dolańskiego i jego żonę - panią Wandę.  

Zacny gość opowiedział o powstaniu pierwszej ogólnopolskiej organizacji niewidomych, o jej celach, formach pracy i trudnościach, z jakimi musi się borykać. W zebraniu aktywnie uczestniczyła pani Wanda, co świadczyło o tym, że jest ona prawdziwą podporą męża. To właśnie pani Dolańska zaproponowała, aby wszyscy uczestnicy zapisali się do ZPN. Wniosek został przyjęty i w ten sposób w Laskach powstało koło Związku Pracowników Niewidomych RP, a jego przewodniczącym został jeden z nauczycieli - mgr Zdzisław Zajączyński. Zebranie założycielskie zakończyło się bardzo miłym akcentem: dr Dolański ogłosił, że wszyscy członkowie laskowskiego koła otrzymują w darze naręczne zegarki brajlowskie. Wśród obdarowanych zapanowała radość. Nie należy się dziwić - brajlowskie zegarki, i to szwajcarskie, były wówczas w Polsce rzadkością, a fakt, że dostaliśmy je tak niespodziewanie, stał się dodatkowym atutem.  

Na następne spotkanie z Włodzimierzem Dolańskim czekałem aż dziewięć lat, czyli do wiosny 1957 roku. Odegrało ono ważną rolę w rozwoju mojej osobowości. Zbliżałem się wówczas do końca studiów dziennikarskich. I tu muszę się cofnąć do jesieni 1956 roku, kiedy w Europie dokonywały się doniosłe przemiany polityczne.  

Młodość butna

W naszym kraju wrzało - kulminacją był tzw. Polski Październik. Na Węgrzech, po wkroczeniu wojsk radzieckich, trwały walki, ginęli ludzie. Młodzież polska, a szczególnie brać studencka, murem stała po stronie węgierskich powstańców. Tak się złożyło, że w tym burzliwym okresie w Warszawie rodziło się nowe czasopismo brajlowskie - miesięcznik: „Nasz Świat”. Halina Banaś, której powierzono zadanie zorganizowania pisma, zaproponowała mi napisanie wstępnego artykułu o wymowie politycznej do pierwszego numeru. Wyraziłem zgodę. Dało mi to możliwość rozładowania wewnętrznych napięć, wyrażenia oburzenia najazdem na Budapeszt. W artykule co i rusz pojawiały się takie określenia, jak: nieprzyjacielska armia, wrogie wojska rosyjskie, bezprzykładna agresja... Taki artykuł, napisany na fali największych emocji, powędrował do redakcji tworzącego się pisma. Pierwszy numer nowego miesięcznika ukazał się w połowie stycznia 1957 roku, a więc ponad dwa miesiące po przygotowaniu mojego wstępniaka. Dobrze, że nie było go w pierwszym wydaniu „Naszego Świata”. W tamtym czasie sytuacja polityczna bardzo szybko się zmieniała. Od listopada do stycznia napięcia w stosunkach międzynarodowych zmniejszyły się, a Oddziały Armii Czerwonej wycofały się z Budapesztu. W Polsce rząd pod kierownictwem Władysława Gomułki stawał się coraz bardziej stabilny i silny, społeczeństwo zaczęło odczuwać konsekwencje „Października”. O moim artykule wkrótce całkiem zapomniałem.  

Lekcja pokory

Po tej nieco przydługiej dygresji pora wrócić do spotkań z dr Dolańskim. Tym razem odbyło się ono w maju 1957 roku w Laskach. Trzeba przypomnieć, że w połowie lat 30. państwo Dolańscy, kosztem wielu wyrzeczeń, wybudowali na terenie zakładu w Laskach niewielki dom, w którym przez wiele lat mieszkali. W tym właśnie domu Dolański przyjął mnie wiosną 1957 roku. Siedzieliśmy na zewnętrznych schodkach willi, śpiewały szpaki i słowiki. Wtedy właśnie zacny gospodarz przypomniał mi mój naładowany emocjami artykuł wstępny do „Naszego Świata”. Okazało się, że publikacja ta, zanim ją odrzucono, była analizowana i dyskutowana w gronie kilku osób, które decydowały o tym, co dzieje się na szczytach związkowej władzy. Krytyka była miażdżąca. Mój artykuł uznano za szkodliwy i nieodpowiedzialny. Wcześniej, na początku mojej nauki uniwersyteckiej, planowano, iż po ukończeniu studiów dziennikarskich, dostanę pracę na kierowniczym stanowisku w redakcji „Pochodni”. Jednak tak nieprzemyślany artykuł mocno zachwiał tym postanowieniem, bo jaka jest gwarancja,że po przyjściu do „Pochodni” - organu prasowego Związku, będę postępował racjonalnie i odpowiedzialnie? Bardzo niewiele brakowało, a droga do pracy w wydawnictwach PZN zostałaby przede mną zamknięta.  

Po tym wydarzeniu, na drewnianych schodkach, dr Dolański przekazał mi kilka zasad postępowania, które zapamiętałem na zawsze, i które w wielu późniejszych trudnych momentach decydowały o wyborze mojej drogi. Wynikało z nich, że człowiek, któremu powierzono odpowiedzialne zadania, nie powinien kierować się emocjami, choćby najwznioślejszymi, lecz rozumem, zwłaszcza wtedy, gdy przyjmuje na siebie odpowiedzialność za innych ludzi. Należy patrzeć nie tylko na to, co jest dziś czy jutro, ale także przewidywać co będzie za lat dziesięć, dwadzieścia. Niejednokrotnie trzeba pokonać wiele trudów dla dobra ludzi, którym chcemy służyć. Zasady te w późniejszych latach sprawdziły się wielokrotnie.   

W sierpniu 1958 roku rozpocząłem pracę w „Pochodni”. Od razu zabrałem się dourozmaicania i merytorycznego wzbogacania czasopisma. Dr Dolański stał się częstym gościem w redakcji, a każda wizyta była okazją do długich rozmów. Przychodził do nas ze swą drugą żoną - Marią - przynajmniej raz na dwa, trzy miesiące. Trzeba tu wyjaśnić, że pierwsza żona - pani Wanda, w 1951 roku złożona ciężką chorobą, przeczuwając zbliżający się kres życia, poprosiła swą najbliższą przyjaciółkę, aby zaopiekowała się jej niepełnosprawnym mężem. Pani Maria prośbę przyjęła i obietnicę spełniła - stała się serdeczną i pełną oddania żoną.  

Swoich artykułów Dolański nie przesyłał pocztą - zawsze przynosił je osobiście, a pisał w tym czasie dużo, między innymi do kwartalnika „Szkoła Specjalna”, miesięcznika naukowego: „Problemy”, a także do czasopism zagranicznych.  

Latem 1959 roku doszło do niespodziewanej i przykrej sytuacji. Podczas studiów na Wydziale Dziennikarskim UW uczono mnie, że redaktor naczelny wydawnictwa prasowego odpowiada za treść i formę publikowanego artykułu. Ma więc prawo, a nawet obowiązek naniesienia poprawek, jeśli uzna, że są nieodzowne. Tej zasadzie starałem się być wierny. Moje ambicje korektorskie nie ominęły również jednego z artykułów Dolańskiego. W kilku zdaniach zmieniłem niektóre słowa. Treści to nie zaszkodziło, ale forma przybrała nieco inny kształt. Na skutki nie musiałem czekać długo. Po przeczytaniu swego tekstu w wydrukowanym już czasopiśmie autor setek publikacji i doświadczony stylista wpadł w złość. Redakcyjny telefon zadzwonił z samego rana. Zaskoczony, usłyszałem zdenerwowany głos dr Dolańskiego: „Jak pan śmiał poprawiać mój tekst? Nie upoważniłem pana do tego. Może, a nawet powinien, pan poprawiać korespondencje przychodzące ze wsi i małych miasteczek, pisane niewprawną ręką czytelnika, ale moich tekstów zmieniać nie pozwolę.” Byłem wstrząśnięty. Czułem się tak, jakby mnie ktoś przyłapał na jakimś okropnym draństwie. Po kilkunastu minutach, gdy już nieco ochłonąłem, oddzwoniłem do niego i najserdeczniej, jak tylko potrafiłem, przeprosiłem go. Mój zacny rozmówca także nie był już tak zagniewany. Na szczęście, ten niemiły incydent nie miał wpływu na nasze relacje, miał jednak dla mnie ogromne znaczenie. Myślałem o tym wielokrotnie, rozważałem to w wielu aspektach, jako człowiek, dziennikarz i redaktor. Uznałem, że należy szanować myśli, doświadczenia i wysiłek drugiego człowieka. Ten nakaz szczególnie obowiązuje dziennikarzy. Jeśli nie mogę zaakceptować zawartych w publikacji przekonań, powinienem problem przedyskutować z autorem, a nie zmieniać sens jego wypowiedzi. Telefoniczna rozmowa z dr Dolańskim uwrażliwiła mnie na drugiego człowieka, wyposażyła w instrumenty intelektualne, psychiczne i zawodowe, których nie dały mi kilkuletnie studia uniwersyteckie.  

W zaciszu domowym

W połowie lat 60. państwo Dolańscy otrzymali dwupokojowe, kwaterunkowe mieszkanie na warszawskim Mokotowie, w najbardziej zielonej części miasta. Cieszyli się, gdyż było to w ich życiu ważne wydarzenie. Chcieli, abym ich odwiedził. Gdy przyjechałem któregoś popołudnia, gospodarz z ożywieniem mówił o tym, jak się urządzili, jak poradzili sobie z przeprowadzką i jak blisko mają do miejsc, w których panuje spokój, słychać szum drzew, świergot ptaków. Po kolacji dr Dolański z nie mniejszą werwą opowiadał o swych paryskich czasach i przyjaciołach z tamtych lat. Nie brakowało w tych wspomnieniach opowieści humorystycznych i zabawnych, a także rozrzewniających. Kolejnym tematem była kolorowa bonżurka, czyli krótki, męski szlafroczek, który już wtedy wychodził z mody. Państwo Dolańscy od dłuższego czasu daremnie szukali jej w sklepach. I właśnie tego dnia, w którym ich odwiedziłem, udało im się nabyć piękną, brązową bonżurkę. Pan Dolański cieszył się nią jak dziecko. Wtedy właśnie poznałem tę drugą stronę jego bogatej osobowości. O doktorze Dolańskim napisano wiele artykułów, ale zawsze jest on przedstawiany w kategoriach bardzo poważnych, niemal dostojnych i to nieco zniekształca jego sylwetkę.   Uważam, że dorobek publicystyczny dr Dolańskiego zasługuje na opracowanie naukowe. W połowie lat 70. postanowiłem zmierzyć się z tym zadaniem i podjąłem decyzję o napisaniu pracy doktorskiej na temat jego publicystycznej i naukowej działalności. Zadanie to bardzo mnie zafrapowało. Zacząłem zbierać materiały. Uczęszczałem na seminaria i sesje doktoranckie organizowane przez Wydział Dziennikarski Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak po roku musiałem się wycofać z tych ambitnych planów. Nie zdołałem pogodzić obowiązków zawodowych, społecznych i rodzinnych z nowymi zadaniami, zwłaszcza że artykuły Włodzimierza Dolańskiego publikowane były w licznych czasopismach krajowych i zagranicznych, i to nie tylko w języku polskim. Wtedy jeszcze nie było komputerów, Internetu i skanerów, które teraz tak znakomicie ułatwiają niewidomym pracę. Twórczość dziennikarska była nie tylko pasją i żywiołem Dolańskiego, ale traktował ją również jak posłannictwo, najważniejsze narzędzie kształtowania sytuacji osób niewidomych. Pisał do końca życia. Ostatni artykuł wyszedł spod jego pióra na miesiąc przed śmiercią i przedstawiał pierwsze lata pobytu Henryka Ruszczyca w Laskach. Ukazał się w „Pochodni” w marcu 1973 roku, a więc w miesiącu, w którym dr Dolański odszedł od nas na zawsze. Jestem przekonany, że gdybyśmy chcieli czerpać z bogactwa jego działalności naukowej i społecznej, to mimo upływu czasu nasze dzisiejsze drogi byłyby dużo łatwiejsze.

*   *   *  

Włodzimierz Dolański urodził się w Jassach (Rumunia) w 1886 r. - zmarł w Warszawie w 1973 roku. W wieku 10 lat, na skutek wybuchu prochu strzelniczego, stracił wzrok i prawą rękę. Uczył się we lwowskiej szkole dla niewidomych. Na początku dwudziestego wieku, przez kilkanaście lat występował jako jednoręki pianista z koncertami w różnych miastach europejskich. Studiował na paryskiej Sorbonie i Uniwersytecie Warszawskim. Był nauczycielem muzyki w szkole dla niewidomych w Laskach. W 1946 roku stworzył pierwszą ogólnopolską organizację: „Związek Pracowników Niewidomych RP. Jako przewodniczący Zarządu Głównego ZPN powołał do życia „Pochodnię”. Pierwszy numer czasopisma wyszedł w brajlu we wrześniu 1948 roku. Był wykładowcą w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej i na Uniwersytecie Warszawskim. W 1957 r. otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Jest autorem setek artykułów publicystycznych i rozpraw naukowych na tematy tyflologiczne.