„zawsze redaktor”
Echa sprzed lat Józef Szczurek Czytając Nowy Magazyn Muzyczny, który do odbiorców zawitał w lipcu br., natknąłem się na list Ireneusza Morawskiego. Autor w barwny sposób opowiadał o roli, jaką pismo brajla odegrało w jego życiu, a przy okazji wspomniał o nieprzeciętnym znawcy nut brajlowskich z wrocławskiej szkoły dla dzieci niewidomych - Stefanie Wantuchu, zmarłym 11 lat temu. Lektura listu wprawiła mnie w refleksyjno-wspomnieniowy nastrój i skierowała myśli na życie tego wybitnego muzyka, bo też jemu zawdzięczam wiele wzniosłych przeżyć sprzed kilkudziesięciu lat. Pomyślałem, że warto do nich wrócić, aby ukazać Czytelnikom fragment jego życia, którego poza mną chyba nikt już nie pamięta. Stefan Wantuch, dzięki szlachetności charakteru i ofiarnej pracy nakierowanej na pomoc bliźnim, miał wielu przyjaciół i dobrze zapisał się w ich pamięci. Gdy rozstał się ze światem, napisano o nim sporo serdecznych wspomnień. Najpełniejsza jego biografia wyszła spod pióra niewidomego muzyka, także już nieżyjącego Tadeusza Golachowskiego i była opublikowana w Nowym Magazynie Muzycznym w 2003 roku. Jej autor należał do uczniów i wychowanków mistrza Wantucha. W moich zbiorach biograficznych publikacji o wybitnych niewidomych znajduje się również wywiad pani Grażyny Wojtkiewicz zamieszczony w Pochodni z 1994 roku, a więc przeprowadzony na cztery lata przed śmiercią rozmówcy. Wtedy jeszcze Stefan był zdrowy i miał wiele ambitnych planów i marzeń, ale zrealizowanie większości z nich już nie było mu dane. Jednak w tych wspomnieniach nie ma ani słowa o ważnym etapie życia Stefana, który miał miejsce w pierwszych miesiącach po zakończeniu II wojny światowej. Chciałbym zatem temu okresowi poświęcić nieco więcej uwagi. Heroiczne zmagania We wrześniu 1945 roku, mimo ogromnych wojennych zniszczeń, w laskowskim zakładzie dla niewidomych, w budynkach choćby częściowo ocalałych z wojennej pożogi, rozpoczęło się normalne nauczanie, ale olbrzymie trudności piętrzyły się na każdym kroku. Jak w całym wówczas kraju, brakowało żywności, odzieży, narzędzi pracy. Mimo to kierownictwo zakładu otworzyło bramy szkoły dla ponad stu uczniów z całego kraju. Wśród nich było około 30 dawniejszych wychowanków, którzy mieli sześcioletnią, wojenną przerwę w nauce. Stanowili oni grupę uczniów przerośniętych, w wieku od 16 do 20 lat. Do tej grupy należałem i ja, i o niej chcę opowiedzieć. Chłopcy mieszkali w budynku, który przed wojną był internatem dziewcząt. Teraz trzy czwarte jego pomieszczeń leżało w zwęglonych gruzach, a do użytku nadawało się jedynie pół pierwszego piętra i parter. Na dole znajdowała się stołówka i klasy szkolne, w których uczniowie przebywali przez cały dzień. Tu przed południem odbywały się lekcje, a po południu sale służyły jako pomieszczenia mieszkalne. Na I piętrze było kilka sypialni, łazienki i większy pokój służący jako świetlica. Każdego dnia po obiedzie (z wyjątkiem niedziel) uczniowie z najstarszej grupy mieli dwie godziny obowiązkowej pracy fizycznej, gdyż zespół pracowniczy nie mógł się z jej nadmiarem uporać. Ponadto zajęcia te miały istotny walor wychowawczy, uczyły bowiem rozmaitych czynności praktycznych, które w późniejszym życiu bardzo się nam wszystkim przydały. Do najtrudniejszych zadań należało codzienne ręczne pompowanie wody do zbiornika znajdującego się na najwyższym poziomie obiektu (bez napełnienia go krany w łazienkach byłyby suche), a także wypompowywanie ścieków kanalizacyjnych i przenoszenie ich na pobliskie pole. Cały czas trwały też prace mające na celu przywrócenie do użytku zrujnowanych części budynku. Uczestniczyli w nich najbardziej sprawni fizycznie uczniowie - ci z górnych pięter. Wynosili w koszach gruzy i wsypywali je do dołów będących pozostałością po wybuchach pocisków artyleryjskich. Ponieważ były duże trudności ze zdobyciem węgla, do częstych zajęć należało piłowanie kloców przeznaczonych na opał i przenoszenie drewna do kotłowni. Wobec tak uciążliwych i męczących czynności niemal przyjemnością było przywożenie z centrali na ręcznym wózku pieczywa, owoców i innych artykułów żywnościowych. Centralą nazywano rozległy budynek, w którym znajdowały się magazyny, piekarnia, pralnia i centralna kuchnia. Prace wykonywano w dwu- lub czteroosobowych zespołach. W taki sposób niewidomi i słabowidzący uczniowie przyczyniali się do działania zakładu w tych bardzo trudnych powojennych czasach i do odbudowy obiektów szkolnych. Po pracy przychodził czas na czytanie książek i odrabianie lekcji. Dobrze chociaż, że nie brakowało papieru do pisania w brajlu. Zawdzięczaliśmy to młodzieży z warszawskich szkół. Z inicjatywy kierownictwa Zakładu ogłoszono w szkołach apel, aby zapisanych zeszytów nie wyrzucać, lecz składać je w kancelarii szkolnej. Zeszyty te były przekazywane do Lasek i służyły niewidomym uczniom. Śpiewanie Wieczory, zwłaszcza jesienne i zimowe, należały właśnie do Stefana Wantucha. Nie mieliśmy radia ani żadnych płyt, ale w jednym z większych pomieszczeń stał fortepian i to było królestwo Stefana. Właśnie tam wszyscy gromadzili się wokół niego i rozpoczynało się wielkie śpiewanie. Chwile przy fortepianie były piękne, dostarczały wzniosłych przeżyć i pozwalały zapomnieć o codziennych kłopotach. Stefan znał dziesiątki, a może setki piosenek i uczył nas z oddaniem. Już wtedy przejawiał zadziwiające zdolności pedagogiczne i organizacyjne i pewnie dlatego wieczory z jego muzyką były tak oczekiwane i beztroskie. Uczył nas głównie piosenek patriotycznych, harcerskich i turystycznych: "Hej, chłopcy, bagnet na broń", "Jak dobrze nam zdobywać góry", "Czerwony pas", "Płonie ognisko i szumią knieje" i dziesiątki podobnych. Wiele z nich, mimo upływu czasu, dobrze pamiętam do dziś. Stefan cieszył się przyjaźnią i uznaniem kolegów i nauczycieli. Był skromny, nie unosił się, starał się nie wyróżniać, a jego dominująca pozycja ujawniała się jedynie wtedy, gdy jego ręce tańczyły po klawiszach i wszystko stawało się muzyką. To przez muzykę ofiarowywał nam chwile twórczych i radosnych uniesień. Bez niego wieczory w Laskach byłyby szare, puste i smutne. On rozśpiewał całą grupę. Toteż gdy pod koniec 1946 roku do Lasek przyszedł profesor Witold Friemann, zastał ukształtowane, wyrobione muzycznie i wokalnie głosy chłopców, dzięki czemu mógł w krótkim czasie utworzyć chór, który występował na wielu scenach w Warszawie i cieszył się dużym powodzeniem. Polepszenie I tak niespełna osiemnastoletni chłopiec, dzięki swym zdolnościom i umiejętnościom artystycznym pomógł w istotny sposób przeprowadzić całą grupę swych rówieśników przez najtrudniejszy powojenny okres. Później było już coraz lepiej i łatwiej. W 1946 roku Zakład w Laskach zaczął w większym stopniu korzystać z pomocy Polskiego Czerwonego Krzyża, unrowskich paczek z żywnością i odzieżą oraz wsparcia zagranicznych fundacji dobroczynnych. W rok później otrzymał od władz państwa większą dotację czy może pożyczkę i zakupił silniki elektryczne oraz niezbędne urządzenia. Mogło więc z czasem odejść w mroki przeszłości ręczne pompowanie wody i oczyszczanie kanalizacji, a kotłownia napełniła się koksem. W 1947 roku odbudowany został Dom Św. Teresy i chłopcy przeprowadzili się do własnego internatu. W czerwcu tego samego roku z własnych składek młodzież warszawskich szkół licealnych zakupiła dla uczniów laskowskiego Zakładu wspaniały, sześciolampowy aparat radiowy i od tego czasu mogli oni wolne chwile spędzać przy radiu. Życie zaczęło wkraczać na normalne szkolne tory. Stefan Wantuch na piątkę odrobił lekcję zadaną mu przez trudne powojenne czasy, teraz mógł przystąpić do pogłębiania swych muzycznych i ogólnych kwalifikacji, aby dobrze przygotować się do nowych zadań czekających go na kolejnych etapach życia. Nowy Magazyn Muzyczny Nr30 2009.
|