Biografia prasowa  

 helena Urbaniak  

 Muzyk wokalistka

Nauczycielka  

 

   

 

         

 

 

Wspomnienie o moim śpiewaniu  

Helena Urbaniak  

Wzięła mnie kiedyś mama do kina, bo nie miałam z kim zostać w domu. Treści filmu nie pamiętam - byłam wówczas zaledwie pięcioletnią dziewczynką. Przypominam  

sobie tylko, że występowała w nim śpiewaczka, która budziła powszechny zachwyt. I pamiętam jeszcze, że gdy primadonna dostała kwiaty, mama mi obiecała,  

że ja w przyszłości też będę artystką i będę dostawała kwiaty. Głęboko zapadły we mnie te słowa i odtąd marzyłam, żeby śpiewać na scenie.  

Już od najmłodszych lat na różnych rodzinnych uroczystościach śpiewałam na życzenie gości, a wszyscy zgodnie twierdzili, że mam nie tylko bardzo dobry słuch,  

ale i piękny głos. Cieszyłam się tym i wierzyłam, że zostanę kiedyś sławną śpiewaczką. Do głowy by mi nie przyszło, że przeszkodą mógłby być brak wzroku.  

Gdy jako jedenastoletnia dziewczynka trafiłam do zakładu dla niewidomych w Laskach, jedna z wychowawczyń spytała, czy nie chciałabym się uczyć muzyki. Odpowiedziałam,  

że chętnie, ale jeszcze bardziej śpiewu. Rozpoczęłam więc lekcje muzyki u pani Stanowskiej. Na naukę śpiewu trzeba było poczekać.  

Z nauką muzyki było tak: dopóki uczyłam się bez nut, wszystko było dobrze. Kiedy jednak przyszedł czas na zgłębianie muzykografii, nie miałam do niej cierpliwości.  

Wolałam grać ze słuchu i to tak, by efekt był natychmiastowy, czyli na przykład w postaci możliwości akompaniowania sobie do ulubionych piosenek. Już w  

Laskach miałam szkolne sukcesy w śpiewaniu i to mi na razie wystarczało.  

Po ukończeniu szkoły w Laskach i szkoły masażu w Krakowie, gdy już na dobre osiadłam w Gdyni, zapisałam się na śpiew do społecznego ogniska, które istniało  

przy Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia. Ponieważ pani profesor, która podjęła się mnie uczyć, nie miała czasu na dyktowanie nut, wszystkiego, co było  

w programie, uczyła mnie na pamięć. Przez 5 lat udało mi się opanować bogaty program wokalny. Na przesłuchaniu dyplomowym zaśpiewałam godzinny recital  

z zakresu arii, pieśni i piosenek ludowych. Gdybym zrobiła państwową weryfikację, uznano by mi średnie wykształcenie wokalne, ale za późno się dowiedziałam  

o takiej możliwości i nic z tego nie wyszło.  

Zaraz po ukończeniu ogniska trafiłam do amatorskiego chóru mieszanego pod nazwą Symfonia, który działał przy parafii od czasów przedwojennych. Zaproponowano  

mi zaszczytną rolę solistki. Z tym chórem związałam się na prawie 20 lat. Śpiewaliśmy w kraju i za granicą. Byliśmy w Niemczech, Rosji i oczywiście we  

Włoszech, gdzie nie obeszło się bez wizyty u Ojca Świętego Jana Pawła II w Castel Gandolfo. Tak więc w roku 1985 zaśpiewaliśmy na Mszy świętej, na której  

wystąpiliśmy jako jedyny chór. Po wspólnym zdjęciu, na którym stałam obok Ojca Świętego, spotkało mnie niezwykłe wyróżnienie - jako jedyna z chóru dostąpiłam  

zaszczytu bliskiego kontaktu z Ojcem Świętym. Uścisnął mnie i ucałował w czubek głowy, a ja ze wzruszenia zapomniałam przyklęknąć i ucałować pierścień.  

Już nie mówię o tym, że nie byłam w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Ojciec Święty do mnie też nic nie powiedział. Skończyło się na uścisku dłoni,  

którą ośmieliłam się ucałować, a była tak bezwolna, że gdybym ją nagle wypuściła, opadłaby chyba bezwładnie. Ktoś to moje bliskie spotkanie z Ojcem Świętym  

uwiecznił na zdjęciu, które przechowuję jako cenną pamiątkę. Widnieje na nim data 9 września 1985 r.  

Wkrótce po powrocie z Włoch musiałam na pewien czas zaprzestać śpiewania na wyraźne zalecenie laryngologa. Śpiewałam jedynie okazjonalnie na ślubach czy  

pogrzebach. Do chóru już nie wróciłam, bo w międzyczasie moje miejsce zajęła inna, młodsza solistka.  

Czy można powiedzieć, że przepowiednia mamy wcale się nie spełniła? Chyba niezupełnie, ale spełniła się nie na tyle, na ile oczekiwałam. Miałam kilka bardzo  

dobrych lokat w konkursach wokalnych, np. na festiwalu moniuszkowskim w Kudowie zajęłam II miejsce. Nie miałam jednak chyba szczęścia do ludzi, od których  

by w życiu muzycznym dużo zależało, a którzy zechcieliby mi pomóc. Próbowałam coś wskórać u Haliny Mickiewiczówny i Marii Fołtyn, ale tak w jednym, jak  

i w drugim przypadku przeszkodą nie do pokonania okazał się brak wzroku. Po żadnym konkursie nikt nie zaoferował mi współpracy, a pani Maria Fołtyn na  

odjezdnym z Kudowy powiedziała tylko, żebym wracała szczęśliwie do domu i tak pięknie jak tu na festiwalu śpiewała dalej w kościele.  

Jeszcze przez jakiś czas bawiłam się tak w domu, że nagrywałam własne śpiewanie, dogrywałam śmiechy i oklaski publiczności, a nagrania takie tytułowałam:  

"Występy, których nie było".  

Kiedy już myślałam, że to koniec mojej działalności muzycznej, zupełnie niespodziewanie otrzymałam propozycję, którą przyjęłam z prawdziwą przyjemnością.  

W jednej z integracyjnych szkół na terenie Gdyni była potrzebna instruktorka do nauczania brajla. W szkole zastałam dziesięcioro niewidomych dzieci w różnym  

wieku. Kilkoro z nich uczyło się również muzyki. Pomyślałam więc, że przy okazji nauki brajla mogę zacząć także powoli zapoznawać je z brajlowską muzykografią.  

Przez cały ten czas, o którym dotąd pisałam, całkowicie obchodziłam się bez nut. Tak w ognisku, jak i w chórze posługiwałam się najczęściej magnetofonem.  

Musiałam więc zabrać się do roboty i odświeżyć swoje umiejętności pisania i czytania nut brajlowskich. Trzeba było wiele się nauczyć, by móc dobrze uczyć  

innych. Towarzystwo Muzyczne im. Edwina Kowalika udostępnia sporo materiałów, które ułatwiły mi naukę nut, a teraz ułatwiają pracę z dziećmi. Obecnie już  

biegle posługuję się nutami i chętnie z nich korzystam.  

Moja praca przynosi konkretne efekty. Jedna z uczennic, którą od podstaw nauczyłam posługiwania się nutami, bardzo dobrze sobie radzi i wszystkie zadane  

utwory przepisuje z czarnego druku na komputerze, a potem drukuje na brajlowskiej drukarce.  

Pracując z uczniami, myślę czasem, że może umiejętność czytania nut pomoże któremuś z nich zrobić muzyczną karierę. A moi najmłodsi uczniowie bardzo lubią,  

kiedy im śpiewam różne dziecięce piosenki, których przecież mam spory zapas. Wielu z nich nawet chętnie się uczą.  

Moja muzyczno-pedagogiczna przygoda trwa już sześć lat. Z pracy tej cze  

   rpię codzienną radość i rzadko już myślę o swej "nieudanej karierze".  

Nowy Magazyn Muzyczny  nr 18-2006  

 

  - Trzy bardzo słoneczne dni   

 Helena Urbaniak  

 

Od redakcji:  

We wrześniu br. Pomorska Fundacja Sportu i Turystyki Osób Niepełnosprawnych „Keja" rozpoczęła realizację finansowanego ze środków PFRON projektu pt. „Żeglarski mityng niepełnosprawnych, zatokowe spotkanie". W imprezie przeprowadzonej w dniach 2-4 października br., połączonej z rejsem po Zatoce Gdańskiej na pokładzie kilkunastu jachtów, wzięły udział 34 osoby niepełnosprawne z całej Polski, w tym niewidome i słabowidzące. Jednym z punktów programu było powitanie na morzu jachtu „Zawisza Czarny”, powracającego z dwutygodniowego rejsu, także z udziałem niewidomych żeglarzy. Czytelnicy zainteresowani obejrzeniem dwuipółminutowej migawki filmowej TVP Gdańsk, mogą pobrać plik ze strony: http://www.sendspace.com/file/8vpox7  

Poniżej relacja naszej Czytelniczki uczestniczącej w „Spotkaniu Zatokowym”.  

 

          Kiedy w piątek, drugiego października, czekałam przy dworcu w Gdańsku na transport, którym miałam się zabrać do Górek Zachodnich, zastanawiałam się, co mnie tam czeka. Znałam program pobytu, wiedziałam, jakie przewiduje on atrakcje, ale nawet do głowy mi nie przyszło, że przede mną aż takie cudowne dni. Po załadowaniu do busa przyjechaliśmy do Górek Zachodnich i po serdecznym powitaniu zostaliśmy wygodnie zakwaterowani w dwóch hotelach Centrum Żeglarstwa: „Jadar” i „Galion”.   

           Po rozpakowaniu i odświeżeniu zebraliśmy się wszyscy na pobliskiej kei, gdzie czekali na nas ratownicy z psami ratowniczymi. Psy to nowofunlandy, specjalnie szkolone w ratowaniu tonących. Bardzo ciekawie i przystępnie mówił o tym pan Andrzej (ratownik). Można było zaprzyjaźnić się z tymi pożytecznymi zwierzakami, wydawać im komendy, a nawet, gdyby ktoś chciał, przekonać się na własnej skórze, jak ratuje się tonącego. Pan Andrzej i reszta ratowników, którzy zrobili nam szkolenie, w wyczerpujący sposób odpowiadali na nasze pytania. Ponieważ nie było chętnego, który by skoczył do wody, pokaz psich umiejętności ostatecznie się nie odbył, ale i tak dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na temat ratowania ludzi na morzu.  

          Następnym punktem programu było zwiedzanie jachtów. Chodziło o to, żeby móc się oswoić z ich wyglądem przed jutrzejszym wyjściem w morze. Bałam się trochę, jak to będzie z tym wchodzeniem na jacht, ale załogi zrobiły wszystko, by każdy mógł łatwo i bezpiecznie wejść nie tylko na pokład łodzi, ale i  poznać ją w całości. Zostałam wprawdzie „zaokrętowana” na jachcie s/y „Śniadecki”, ponieważ jednak jego kapitan był tego dnia nieobecny, skorzystałam ze sposobności zwiedzenia innej, identycznej jednostki. Z wielkim przejęciem poruszałam się po deskach pokładu, gdyż zawsze marzyłam o znalezieniu się na prawdziwej żaglówce i był to mój „pierwszy raz”! Nikt mnie nie poganiał, więc powoli i zupełnie samodzielnie obejrzałam sobie najpierw wszystko, co było na pokładzie, a potem zeszłam do wnętrza, gdzie dokładnie o wszystkim zostałam poinformowana i zaproszona do obejrzenia tego, co się tam znajdowało. Tak więc znalazłam koje, stoliki, kuchenkę, łazienkę, szafę, wieszaki na sztormiaki, skrzynie na żywność i wszystko to, co stanowi wyposażenie wnętrza pełnomorskiego jachtu.  

          Na dziobie, na który wygramoliłam się po skrzyni, natknęłam się na kapitana Jerzego Wąsowicza, który objął mnie nie tylko ramieniem, ale i opieką. Wtedy poczułam w sercu taką radość, jak jeszcze nigdy w życiu, że nagle znalazłam się w centrum uwagi kogoś tak niezwykłego jak kapitan jachtu!. Tak zwyczajnie odpowiadał na zadawane pytania, jakbyśmy się znali nie od dziś. Chętnie  słuchałabym go bez końca i zarzucała kolejnymi pytaniami, ale na zwiedzanie  czekali już inni uczestnicy zatokowego spotkania. Następnym punktem programu była uroczysta, inauguracyjna kolacja. Były powitania i wiele życzliwości, a mnie się nagle wydało, że weszłam do innego świata. Tylu wspaniałych ludzi w jednym miejscu, to po prostu coś, czego się nie da opisać! Po kolacji zaczęło się wspólne śpiewanie, które już całkiem zintegrowało całą społeczność.    

          Następnego dnia  piętnastoma jachtami podpłynęliśmy do „Zawiszy”, który czekał na nas na kotwicy i po uroczystym salucie, już razem, pożeglowaliśmy w stronę Gdyni. Nie wiem, co w tym czasie myśleli inni, ale ja, gdy weszłam na pokład „Śniadeckiego", odczuwałam wielkie wzruszenie.   

Urodziłam się w Gdyni,  przeżyłam też już niemało lat, nigdy dotąd nie miałam jednak okazji płynąć pod żaglami. Pod wodzą kapitana Jarosława Gabrysiaka zaczęłam swój pierwszy w życiu rejs. Pogoda była nieszczególna. Od samego początku wiał dość silny wiatr, ale wszyscy wytrwale tkwili na pokładzie. Jacht  przechylał się to na prawą, to znów na lewą burtę, jednak chyba nikt się tym zbytnio nie przejmował. Wystarczyło się dobrze złapać stałych punktów, żeby było całkiem bezpiecznie.   

           W czasie, gdy mocny wiatr owiewał mi twarz, mówiłam do Neptuna: „Jesteś dobry, wspaniały, pozwalasz odczuć morze nawet tym, którzy nie mogą go zobaczyć. Dlatego pokazujesz, jak huczy, jak potrafi się gniewać, jak pięknie śpiewają jego fale. Pozwalasz nawet, by dotykały naszych stóp i w ten sposób robisz nam chrzest". Kiedy już w pełni nasycona nowymi doznaniami zeszłam pod pokład, natychmiast znalazła się gorąca herbata i coś do jedzenia. Ponieważ nie miałam żadnych dolegliwości  związanych z chorobą morską, mogłam pokrzepić się do syta, przez cały czas obserwując dość gwałtowne przechyły jachtu.   

           Przez radio słyszałam, że prawie wszystkie łodzie zawracają od Sopotu, toteż z radością przyjęłam wiadomość, że „Śniadecki” płynie dalej! Dopiero przed Gdynią pożegnaliśmy „Zawiszę Czarnego" i  ruszyliśmy w drogę powrotną. No i teraz zaczęło się prawdziwe kołysanie, bo tym razem płynęliśmy pod wiatr! Prawie przez cały czas leżeliśmy na lewej burcie. Przechyły były takie, że trudno było ustać na nogach, ale wcale się nie bałam.   

           Nasz kapitan miał w głosie coś takiego, co dawało pewność, że wszystko jest w porządku. Mój brat był marynarzem i ponad 40 lat pływał we Flocie Handlowej, więc mogłam sobie teraz wyobrazić, jak to było, gdy zdarzały się prawdziwe sztormy. U nas najwyżej wiała „szóstka”, ale przy większych przechyłach wszystko, co nie było zabezpieczone, uciekało nam spod rąk jak żywe. Ciągle czegoś szukałam: a to komórki, a to torebki, a że bardzo chciałam się podzielić z kimś z lądu swymi wrażeniami, wykrzykiwałam do telefonu najbardziej radosne słowa, typu: cudownie, pięknie, niesamowicie, wspaniale!  

          Kiedy dobijaliśmy do portu, zrobiło mi się żal, że to już koniec, ale jednocześnie byłam wdzięczna tym wszystkim ludziom, dzięki którym mogłam przeżyć tak niezapomniane chwile. Z żalem żegnałam naszego kapitana. A ponieważ nie znalazłam słów, którymi mogłabym mu za wszystko podziękować, po prostu uściskałam go bez słowa.   

          Po kolacji i wspólnym śpiewaniu, zabawa przeciągnęła się do późna w nocy, mimo to następnego ranka wszyscy w komplecie i doskonałych humorach stawili się na śniadaniu, gdyż czekało nas jeszcze zwiedzanie „Zawiszy" i oceanarium.   

          W Gdyni wiał silny, ale ciepły wiatr. W równych grupach wchodziliśmy na pokład osławionego żaglowca, a mnie znów ogarnęło wzruszenie. Za mało było czasu, żeby wszystkiego dotknąć, wszystko chociażby w przelocie zapamiętać, ale zakiełkowało we mnie coś na kształt marzenia, że może jeszcze kiedyś wrócę na ten pokład i sama doświadczę tego, co znałam dotąd jedynie z treści żeglarskich szant. Ukradkiem rzuciłam grosik, żeby się to spełniło i oto nagle okazało się, że tak może się rzeczywiście stać!   

          Po zejściu na ląd kapitan Janusz Zbierajewski podszedł do mnie i powiedział, że nie widzi przeszkód, bym wzięła udział w przyszłorocznym rejsie ”Zawiszy”. „Musisz się tylko na to zdecydować i w porę dać znać!” - dodał. Aż musiałam się uszczypnąć, żeby uwierzyć, że to nie sen.  Jakbym zaczęła nowe życie, chociaż już na to wcale nie liczyłam! Kiedy całą grupą szliśmy do oceanarium, prawie do nikogo się nie odzywałam, tyle było we mnie rozbieganych myśli, a oczyma wyobraźni widziałam już siebie wśród żeglarzy wyruszających w morze na pokładzie „Zawiszy”. W oceanarium udostępniono nam wiele eksponatów i mogłam dotykać różnych morskich zwierząt.   

           Myślałam o tym, ilu życzliwych ludzi dane mi było poznać w ciągu tych trzech zaledwie dni. Można by się zastanawiać, po co to niewidomym? Na szczęście ekipa z Fundacji „Keja” takich pytań nie miała. Wszyscy żeglarze i wolontariusze wiedzieli jedno: kiedy można kogoś uszczęśliwić, trzeba to robić, bo tylko wtedy każde życie ma sens. Dziękuję więc wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że kilkadziesiąt serc zabiło żywszym rytmem i tyleż twarzy rozpromienił uśmiech radości. Do następnego spotkania! Ahoj!   

Biuletyn Trakt listopad 2009

 

 Muszę szumieć i  falować  w  

Józef Szczurek   

 

Dziś wmorze  mnie nie dostrzegło. jego fale łagodnie uderzają o brzeg.   I oto, co usłyszałam z jego  skarg:   

 wiele łez spływa do mego wnętrza, wiele gorzkich słów wchłaniają moje fale. muszę więc  szumieć, żeby to wszystko zagłuszyć. Gdyby w moich odmętach była cisza, pękłoby chyba to słone serce świata. Posejdon nic nie rozumie. On umie być tylko groźny i brodaty. Tym straszy, a ja muszę zmieniać fale, uderzać o brzeg, żeby wyzwolić z siebie nadmiar cierpienia.   

 Prawdopodobnie  wszystkich zaskoczy  ten nietypowy wstęp do artykułu,  śpieszę więc wyjaśnić, że  pochodzi on  z "Zapisków i refleksji "  pani Heleny Urbaniak, która  przez   dłuższy czas  przelewała na papier    swe myśli, niepokoje i niejednokrotie  zaskakujące  spostrzeżenia,  które rodziły się  ,  gdy nocą sen nie chciał nadejść lub letni świt łagodnym powiewem i    radosnymn świergotem  ptaków  wpadał przez otwarte   okna. Tych "nieutrzesanych"  myśli w brajlowskich  zapiskach  nazbierało się   sporo.  

Bogata osobowość i  ciekawość świata pani Heleny sprawiły, że jej życie  wypełniały  fascynujące  wydarzenia, a wszelkie działania  przybierały kształt  pasji i entuzjazmu. Jakie to były  pasje dowiemy  się w dalszej części  opowieści, a teraz nieco  biografii.       

Pani Helena Urbaniak od najwcześniejszych lat  mieszka w Gdyni.Urodziła się, jako siedmiomiesięczny  wcześniak i to stało się przyczyną  jtraty wzroku .Swego ojca prawie nie pamięta, gdyż zmarł, gdy była małym dzieckiej.  W 1947 roku, gdy miała  jedenaście lat,  przyjęto ją do szkoły w Laskach.  Tutaj , ku swej radości,     zetknęła się z muzyką.  Śpiewała w chórze prof.Witolda   Friemanna . Należała również  do grupy uczniów pobierających lekcje      muzyki fortepianowej.  

W szkole zawodowej uczyła się tkactwa, ale ta dziedzina   wcale jej nie interesowała,  zastanawiała się  więc jaką  pracę chciałaby podjąć,   by najwięcej  mogła służyć ludziom.  Wybrała masaż.  

  Po rocznym kursie w krakowskiej szkole  fizykoterapeutycznej  wróciła do Gdyni  i rozpoczęła  pracę w szpitalu w Gdańsku  na  oddziale dziecięcym.   

Wśród dzieci czuła się najlepiej, nie tylko dlatego,   że  pomagała im  wracać do zdrowia,że   każdego rana czekały na jej uśmiechniętą obecność ,  serdeczne  słowa i dobre ręce, ale także dlatego iż czuła że mali    pacjenci ją kochają.   

 Szczęście jednak nie trwało długo. Szpital  znajdował się daleko od miejsca zamieszkania  pani Heleny  i dojazd był bardzo    uciążliwy,  musiała więc zmienić  zakład pracy.  Nowy szpital w Gdyni  w   żadnym aspekcie nie przypominał poprzedniej  placówki leczniczej. Nie było   miłej atmosfery wśród  personelu  , a na satysfakcjonujące  efekty  masażu  u ciężko chorych pacjentów  na oddziale neurologicznym przeważnie  trzeba było  czekać  długo, ale to jej nie zrażało.Starała się pomagać im wszechstronnie,  wspierać  uśmiechem, dobrym słowem i radą,   być dla nich  podporą  psychiczną   .    

w      Po trzynastu latach pracy w służbie zdrowia,  w 1973 roku, ze względu na pogorszenie się stanu zdrowia, helena Urbaniak musiała rozstać się  z ludźmi  chorymi.Wtedy jej  przystanią zatrudnieniową  stała się  gdyńska spółdzielnia niewidomych - "-sinema".  Praca - montaż detali  elektrotechnicznych-  była nieco monotonna, ale zapewniała byt materialny i  przywileje  spółdzielcze. Praca  nie wypełniała całego czasu, a poza tym, jej  nakładczy system umożliwiał podejmowanie  różnych innych  przedsięwzięć  dających   satysfakcję i zadowolenie.  

  Wcześniej jeszcze  ukończyła w gdyńskim  ognisku muzycznym  pięcioletni kurs  muzyczny w dziedzinie wokalistyki.W wyniku pomyślnego splotu okoliczności, przyjęta została , jako solistka, do chóru "Symfonia" istniejącego przy parafii świętego Antoniego kościoła ojców franciszkanów,  mającego  na Wybrzeżu  długie tradycje i wysoki poziom artystyczny. Pani helena miała w nim swoje ważne miejsce .  Zespół występował  w większości krajów europejskich , a jego koncerty cieszyły się wielkim powodzeniem i  uznaniem.   

Do niezapomnianych  należała  podróż do Włoch. W jednej ze swych wypowiedzi pani Helena  tak ją wspomina:  

 Co roku odbywają się w Gdańsku Międzynarodowe Spotkania Chóralne. Służą one  również organizowaniu     wyjazdów zespołów   na zasadzie  wymiany bezdewizowej.  W 1985  roku  „Symfonię „ spotkało to zaszczytne wyróżnienie. Pojechaliśmy   do Włoch, na trzytygodniowe tournee. Śpiewaliśmy w kilkunastu uroczych miejscowościach, dając w sumie dziewiętnaście koncertów.    

 Przebywaliśmy w Rzymie i Castel Gandolfo, w Wenecji i nad Adriatykiem. Jakże dojmująco czuło się swoją małość w ogromie monumentalnych  świątyń,  Ale kiedy w  wBazylice św. Marka w Wenecji czy Bazylice  św. Piotra w Rzymie rozbrzmiewał   nasz śpiew-   wyrywała się z duszy radość i duma, że  występujemy w tak bardzo liczących się  przybytkach, że    mogliśmy i my poczuć się cząstką historycznego czasu.   

  Z  chórem jączy mnie   coś więcej niż możliwość wspólnego śpiewania. I tak na przykład,  Do końca życia będę wdzięczna    jednej z chórzystek za  bardzo głębokie przeżycie w Castel Gandolfo. To od niej Ojciec Święty - Jan Paweł II -  dowiedział się, że w zespole  jest niewidoma.    Podszedł więc do mnie, uścisnął i pocałował, udzielając mi  osobistego błogosławieństwa.  

W "Symfonii" Pani Helena śpiewała przez   szesnaście lat.W drugiej   połowie  lat 80.  zachorowała i na zalecenie laryngologa musiała na pewien czas   przestać  śpiewać.  Gdy po blisko roku  dolegliwość ustąpiła,do chóru już    nie mogła wrócić,  gdyż jej miejsce zajęła  inna solistka, jednak   wspaniała przygoda z muzyką się nie  skończyła.  

 W 2001 roku  kupiła sobie elektroniczne organy: "PSR 2000 Yamaha" i poświęca im  dużo czasu.   To po prostu cudowny instrument. Można z niego wyczarować wszystko, co się chce -    małą orkiestrę, zespół chóralny, przepiękne melodie. Można komponować, osiągać różne efekty i rozwiązania aranżacyjne i harmoniczne,. Gdy się śpiewa solo  do mikrofonu, procesor dobiera odpowiednie głosy i powstaje cały zespół.  Yamaha współpracuje z komputerem. Drukuje wówczas nuty i teksty oraz wykonuje  mnóstwo innych funkcji .Ten wspaniały instrument   daje dużo radości i artystycznych doznań.    

         W połowie   80. lat zmarła mama Pani Heleny, a niedługo potem   odszedł na zawsze brat, który przez  40 lat pływał we flocie handlowej  po wszystkich    morzach i oceanach.  Z całej rodziny została sama, nie wpłynęłło to jednak ujemnie  na jej aktywność życiową.  

O fascynacjach pani heleny Urbaniak  można by pisać jeszcze długo  ,   na przykład-  o jej osiągnięciach krótkofalarskich,dzięki którym  uratowane zostało  nie jedno życie ludzkie,  o morskiej żegludze, umiłowaniu  przyrody,   o przyjaznym stosunku do ludzi i zwierząt,  ale nie pozwalają na to  kanony  dziennikarskiej  wypowiedzi.  Nie można natomiast pominąć  jeszcze jednej jej  pasji - pedagogicznej.  

W 2000 roku  kierownictwo jednej ze szkół integracyjnych w Gdyni  zaproponowało jej , aby  uczyła  dzieci   czytania i pisania brajlem.  Pani Helena chętnie  się zgodziła i pracę  tę  wykonuje do dziś.Ma grupę dzieci niewidomych i słabo widzących  od  pierwszej klasy szkoły  podstawowej do  trzeciej gimnazjalnej.   

 Każdy   uczeń z dysfunkcją wzroku  musi znać brajla. Obowiązek ten dotyczy również nauczycieli, gdyż niewidomi uczniowie wszystkie notatki i zadania klasowe i domowe wykonują w brajlu, a więc pisma punktowego uczy także pedagogów. Dzieci uczące się muzyki,      zapoznaje z brajlowskimi nutami.  W szkole są komputery z syntezatorami mowy, linijki brajlowskie, powiększalniki i inne urządzenia ułatwiające naukę.   

Dla pełniejszego  obrazu pedagogicznej  fascynacji  pani Heleny zapoznajmy się jeszcze  z jej bezpośrednią wypowiedzią na    ten temat.  -    W Gdyńskiej Szkole pracuję już 12 lat. Brajla uczę nie tylko dzieci.  Sporo też dorosłych posiadło tę umiejetność, bo oprócz nauczycieli, którzy muszą znać pismo dla niewidomych,  trochę nowoociemniałych z gdyńskiego koła PZN niektórzy rodzice moich uczniów, a także tacy, którzy po prostu  chcieli umieć pisać i czytać brajlem.   

Szkoła liczy niewiele ponad sto dwadzieścioro uczniów i dwudziestu nauczycieli, więc atmosfera jest dobra, przyjazna i ustabilizowana. Klasy są nieduże, bo najwyżej szesnastoosobowe. Można więc łatwo zadbać o to, by dzieci miały zapewnione  bezpieczeństwo i dobre warunki do nauki.  

 Dzieci niewidomychmamy siedmioro, te są pod moją opieką. Poza zajęciami z brajla uczą się u mnie bezwzrokowego posługiwania się komputerem.  

Do pracy chodzę z przyjemnością, bo lubię to, co robię. Poza brajlem i podstawami komputera staram się dzieciom przekazywać to wszystko, co w samodzielnym życiu będzie im kiedyś przydatne. Tak więc robię z nimi ćwiczenia usprawniające manualnie, uczę rozpoznawania pieniędzy, jak wiedzieć która godzina, wiązać buty, i wszystko to, co powinny umieć przy sobie zrobić.  

Próbuję także przekazywać im te wartości, dzięki którym sama jestem szczęśliwa -  wychodzić ludziom naprzeciw, pomagać, zawsze się uśmiechać bez względu na okoliczności, bo wtedy ludzie są obok.   

Poza szkołą dużo czasu poświęcam na czytanie, wizyty w kinie, filharmonii czy teatrze. Bywam często u znajomych, zapraszam ich także do siebie, a kiedy już nic innego nie mam do roboty, siadam do komputera, bo to także jest jakieś moje uzależnienie. Moim jedynympragnieniem jest przydawać sie ludziom jak najdłużej, a w międzyczasie pojeździć jeszcze troche po świecie. Bardzo mnie ciągnie do Afryki. Wierzę, że i tam jeszcze dotrę .   

Żeby mieć z życia zadowolenie, przede wszystkim trzeba umieć dawać, a  potem dopiero brać i tylko tyle, ile to jest  konieczne.eśli ludziom daje się trochę serca i obdarza ciepłem - to zawsze ma się wokół siebie przyjaciół.  

Światełko czerwiec 2012