Biografia prasowa  

 helena Urbaniak  

 Muzyk wokalistka

Nauczycielka  

 

   

 

         

 

 

 

  - Trzy bardzo słoneczne dni   

 Helena Urbaniak  

 

Od redakcji:  

We wrześniu br. Pomorska Fundacja Sportu i Turystyki Osób Niepełnosprawnych „Keja" rozpoczęła realizację finansowanego ze środków PFRON projektu pt. „Żeglarski mityng niepełnosprawnych, zatokowe spotkanie". W imprezie przeprowadzonej w dniach 2-4 października br., połączonej z rejsem po Zatoce Gdańskiej na pokładzie kilkunastu jachtów, wzięły udział 34 osoby niepełnosprawne z całej Polski, w tym niewidome i słabowidzące. Jednym z punktów programu było powitanie na morzu jachtu „Zawisza Czarny”, powracającego z dwutygodniowego rejsu, także z udziałem niewidomych żeglarzy. Czytelnicy zainteresowani obejrzeniem dwuipółminutowej migawki filmowej TVP Gdańsk, mogą pobrać plik ze strony: http://www.sendspace.com/file/8vpox7  

Poniżej relacja naszej Czytelniczki uczestniczącej w „Spotkaniu Zatokowym”.  

 

          Kiedy w piątek, drugiego października, czekałam przy dworcu w Gdańsku na transport, którym miałam się zabrać do Górek Zachodnich, zastanawiałam się, co mnie tam czeka. Znałam program pobytu, wiedziałam, jakie przewiduje on atrakcje, ale nawet do głowy mi nie przyszło, że przede mną aż takie cudowne dni. Po załadowaniu do busa przyjechaliśmy do Górek Zachodnich i po serdecznym powitaniu zostaliśmy wygodnie zakwaterowani w dwóch hotelach Centrum Żeglarstwa: „Jadar” i „Galion”.   

           Po rozpakowaniu i odświeżeniu zebraliśmy się wszyscy na pobliskiej kei, gdzie czekali na nas ratownicy z psami ratowniczymi. Psy to nowofunlandy, specjalnie szkolone w ratowaniu tonących. Bardzo ciekawie i przystępnie mówił o tym pan Andrzej (ratownik). Można było zaprzyjaźnić się z tymi pożytecznymi zwierzakami, wydawać im komendy, a nawet, gdyby ktoś chciał, przekonać się na własnej skórze, jak ratuje się tonącego. Pan Andrzej i reszta ratowników, którzy zrobili nam szkolenie, w wyczerpujący sposób odpowiadali na nasze pytania. Ponieważ nie było chętnego, który by skoczył do wody, pokaz psich umiejętności ostatecznie się nie odbył, ale i tak dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na temat ratowania ludzi na morzu.  

          Następnym punktem programu było zwiedzanie jachtów. Chodziło o to, żeby móc się oswoić z ich wyglądem przed jutrzejszym wyjściem w morze. Bałam się trochę, jak to będzie z tym wchodzeniem na jacht, ale załogi zrobiły wszystko, by każdy mógł łatwo i bezpiecznie wejść nie tylko na pokład łodzi, ale i  poznać ją w całości. Zostałam wprawdzie „zaokrętowana” na jachcie s/y „Śniadecki”, ponieważ jednak jego kapitan był tego dnia nieobecny, skorzystałam ze sposobności zwiedzenia innej, identycznej jednostki. Z wielkim przejęciem poruszałam się po deskach pokładu, gdyż zawsze marzyłam o znalezieniu się na prawdziwej żaglówce i był to mój „pierwszy raz”! Nikt mnie nie poganiał, więc powoli i zupełnie samodzielnie obejrzałam sobie najpierw wszystko, co było na pokładzie, a potem zeszłam do wnętrza, gdzie dokładnie o wszystkim zostałam poinformowana i zaproszona do obejrzenia tego, co się tam znajdowało. Tak więc znalazłam koje, stoliki, kuchenkę, łazienkę, szafę, wieszaki na sztormiaki, skrzynie na żywność i wszystko to, co stanowi wyposażenie wnętrza pełnomorskiego jachtu.  

          Na dziobie, na który wygramoliłam się po skrzyni, natknęłam się na kapitana Jerzego Wąsowicza, który objął mnie nie tylko ramieniem, ale i opieką. Wtedy poczułam w sercu taką radość, jak jeszcze nigdy w życiu, że nagle znalazłam się w centrum uwagi kogoś tak niezwykłego jak kapitan jachtu!. Tak zwyczajnie odpowiadał na zadawane pytania, jakbyśmy się znali nie od dziś. Chętnie  słuchałabym go bez końca i zarzucała kolejnymi pytaniami, ale na zwiedzanie  czekali już inni uczestnicy zatokowego spotkania. Następnym punktem programu była uroczysta, inauguracyjna kolacja. Były powitania i wiele życzliwości, a mnie się nagle wydało, że weszłam do innego świata. Tylu wspaniałych ludzi w jednym miejscu, to po prostu coś, czego się nie da opisać! Po kolacji zaczęło się wspólne śpiewanie, które już całkiem zintegrowało całą społeczność.    

          Następnego dnia  piętnastoma jachtami podpłynęliśmy do „Zawiszy”, który czekał na nas na kotwicy i po uroczystym salucie, już razem, pożeglowaliśmy w stronę Gdyni. Nie wiem, co w tym czasie myśleli inni, ale ja, gdy weszłam na pokład „Śniadeckiego", odczuwałam wielkie wzruszenie.   

Urodziłam się w Gdyni,  przeżyłam też już niemało lat, nigdy dotąd nie miałam jednak okazji płynąć pod żaglami. Pod wodzą kapitana Jarosława Gabrysiaka zaczęłam swój pierwszy w życiu rejs. Pogoda była nieszczególna. Od samego początku wiał dość silny wiatr, ale wszyscy wytrwale tkwili na pokładzie. Jacht  przechylał się to na prawą, to znów na lewą burtę, jednak chyba nikt się tym zbytnio nie przejmował. Wystarczyło się dobrze złapać stałych punktów, żeby było całkiem bezpiecznie.   

           W czasie, gdy mocny wiatr owiewał mi twarz, mówiłam do Neptuna: „Jesteś dobry, wspaniały, pozwalasz odczuć morze nawet tym, którzy nie mogą go zobaczyć. Dlatego pokazujesz, jak huczy, jak potrafi się gniewać, jak pięknie śpiewają jego fale. Pozwalasz nawet, by dotykały naszych stóp i w ten sposób robisz nam chrzest". Kiedy już w pełni nasycona nowymi doznaniami zeszłam pod pokład, natychmiast znalazła się gorąca herbata i coś do jedzenia. Ponieważ nie miałam żadnych dolegliwości  związanych z chorobą morską, mogłam pokrzepić się do syta, przez cały czas obserwując dość gwałtowne przechyły jachtu.   

           Przez radio słyszałam, że prawie wszystkie łodzie zawracają od Sopotu, toteż z radością przyjęłam wiadomość, że „Śniadecki” płynie dalej! Dopiero przed Gdynią pożegnaliśmy „Zawiszę Czarnego" i  ruszyliśmy w drogę powrotną. No i teraz zaczęło się prawdziwe kołysanie, bo tym razem płynęliśmy pod wiatr! Prawie przez cały czas leżeliśmy na lewej burcie. Przechyły były takie, że trudno było ustać na nogach, ale wcale się nie bałam.   

           Nasz kapitan miał w głosie coś takiego, co dawało pewność, że wszystko jest w porządku. Mój brat był marynarzem i ponad 40 lat pływał we Flocie Handlowej, więc mogłam sobie teraz wyobrazić, jak to było, gdy zdarzały się prawdziwe sztormy. U nas najwyżej wiała „szóstka”, ale przy większych przechyłach wszystko, co nie było zabezpieczone, uciekało nam spod rąk jak żywe. Ciągle czegoś szukałam: a to komórki, a to torebki, a że bardzo chciałam się podzielić z kimś z lądu swymi wrażeniami, wykrzykiwałam do telefonu najbardziej radosne słowa, typu: cudownie, pięknie, niesamowicie, wspaniale!  

          Kiedy dobijaliśmy do portu, zrobiło mi się żal, że to już koniec, ale jednocześnie byłam wdzięczna tym wszystkim ludziom, dzięki którym mogłam przeżyć tak niezapomniane chwile. Z żalem żegnałam naszego kapitana. A ponieważ nie znalazłam słów, którymi mogłabym mu za wszystko podziękować, po prostu uściskałam go bez słowa.   

          Po kolacji i wspólnym śpiewaniu, zabawa przeciągnęła się do późna w nocy, mimo to następnego ranka wszyscy w komplecie i doskonałych humorach stawili się na śniadaniu, gdyż czekało nas jeszcze zwiedzanie „Zawiszy" i oceanarium.   

          W Gdyni wiał silny, ale ciepły wiatr. W równych grupach wchodziliśmy na pokład osławionego żaglowca, a mnie znów ogarnęło wzruszenie. Za mało było czasu, żeby wszystkiego dotknąć, wszystko chociażby w przelocie zapamiętać, ale zakiełkowało we mnie coś na kształt marzenia, że może jeszcze kiedyś wrócę na ten pokład i sama doświadczę tego, co znałam dotąd jedynie z treści żeglarskich szant. Ukradkiem rzuciłam grosik, żeby się to spełniło i oto nagle okazało się, że tak może się rzeczywiście stać!   

          Po zejściu na ląd kapitan Janusz Zbierajewski podszedł do mnie i powiedział, że nie widzi przeszkód, bym wzięła udział w przyszłorocznym rejsie ”Zawiszy”. „Musisz się tylko na to zdecydować i w porę dać znać!” - dodał. Aż musiałam się uszczypnąć, żeby uwierzyć, że to nie sen.  Jakbym zaczęła nowe życie, chociaż już na to wcale nie liczyłam! Kiedy całą grupą szliśmy do oceanarium, prawie do nikogo się nie odzywałam, tyle było we mnie rozbieganych myśli, a oczyma wyobraźni widziałam już siebie wśród żeglarzy wyruszających w morze na pokładzie „Zawiszy”. W oceanarium udostępniono nam wiele eksponatów i mogłam dotykać różnych morskich zwierząt.   

           Myślałam o tym, ilu życzliwych ludzi dane mi było poznać w ciągu tych trzech zaledwie dni. Można by się zastanawiać, po co to niewidomym? Na szczęście ekipa z Fundacji „Keja” takich pytań nie miała. Wszyscy żeglarze i wolontariusze wiedzieli jedno: kiedy można kogoś uszczęśliwić, trzeba to robić, bo tylko wtedy każde życie ma sens. Dziękuję więc wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że kilkadziesiąt serc zabiło żywszym rytmem i tyleż twarzy rozpromienił uśmiech radości. Do następnego spotkania! Ahoj!   

Biuletyn Trakt listopad 2009