Biografia prasowa  

 Helena Urbaniak  

 Muzyk wokalistka

Nauczycielka  

 

   

 

       Zapiski  

Helena Urbaniak  

            Deszcz oblewa strumieniami mały, „papierowy domek”, a huki grzmotów wstrząsają nim, ale - choć wokół pustka - nie czuję się zagubiona. Wręcz odwrotnie: bezpiecznie mi tu i dobrze i gdyby to było możliwe, w ogóle przez jakiś czas nie wracałabym do ludzi. Jest ze mną szczenię, które ktoś z wczasowiczów pozostawił. Ono pilnuje mnie i tego domku, i chociaż ma nie więcej niż cztery miesiące, czuje się jakoś odpowiedzialne, bo szczeka, kiedy coś się poruszy, a ja mam zupełną pewność, że właśnie dlatego nic złego na tym pustkowiu nie może mi się przytrafić.  

Przycichła nieco ulewa i grzmot się oddalił, ale drzewa wciąż szumią, jakby podwójnym szelestem, bo liści i deszczu, który się między nimi poukładał, więc ten szum jest bogatszy i pełniejszy. Ten szum narasta i maleje, sprawiając wrażenie przesuwających się fal. Bardzo to piękny efekt słuchowy. Jak się tylko uciszą krople padającego deszczu, wyjdziemy z „Przyjacielem”, ażeby obejrzeć wykąpane krzewy, wypłukaną trawę, obmyte kamienie, którymi poznaczyłam sobie szlaki moich wędrówek.   

Znowu pogoda. Cisza w przyrodzie i tylko świerszcze cykają, a gdzieś daleko w lesie słychać głos puszczyka. I czy to nie szczęście, być pośród takiego krajobrazu dni, który pokazuje już tylko same pastelowe barwy? Tutaj nic nie jest w stanie zakłócić mego wewnętrznego spokoju, bo wszystko, co wokół mnie, jest łagodnością, bezruchem, elastycznym poddaniem się moim nastrojom. Wyczaruję sobie z tych kilkudziesięciu godzin tylko zapas dobrych i pięknych chwil, żeby sobie potem można z nich pozakładać kompresy na stłuczenia, którym przecież nie sposób nie ulec w zetknięciu się z ludźmi. Ale jedno wiem na pewno: już zawsze, kiedy poczuję się źle, gdy na jakiś czas będę miała dość hałaśliwego świata, po odprężenie wrócę tylko tu i zawsze już w takie właśnie samotnie dni. Jeśli to nawet wypadnie zimą, nie szkodzi. Domek jest ciepły.   

Już noc. Trochę dziwnie, bo tak jak we wstępach do egzotycznych słuchowisk. Jakieś dalekie pokrzykiwanie wodnego ptactwa, bliżej odgłosy lasu, wypełnionego cichym szmerem jakichś poruszeń. A zupełnie blisko, prawie tuż przy moim domku, uspokajająco szumi krzak leszczyny, którego mogę dotknąć.   

W lewo od domku wznosi się coś w rodzaju górki, pokrytej darniną. Tam właśnie w tej chwili baraszkuje „Przyjaciel”. Tarza 00

się w mokrej trawie, popiskuje, wygrzebuje coś łapkami, a co jakiś czas w szalonym tempie przybiega do mnie, żeby polizać głaszczącą go rękę, a kiedy udaję, że nie wiem, po co tak do mnie pędzi, gniewa się, pomrukuje, chwilę stoi w oczekiwaniu, a jeśli i ta jego cierpliwość nie pomaga, trąca mnie pyszczkiem i kiedy już dostanie  wreszcie tę swoją porcję pieszczoty, w podobnie szybkim pędzie wdrapuje się znów na górę.   

Jest prawie ciepło. Jeśli świecą gwiazdy, to jest to jedyne oświetlenie tutejszego terenu.   

Gdyby nie stukanie mojej maszyny, byłaby wciąż jeszcze najzupełniej idealna cisza. Nawet nie wiem, czy to już świt, czy tylko ta pora, kiedy w przyrodzie panuje bezruch na chwilę przed przebudzeniem. Słońca w każdym razie jeszcze na razie nie znalazłam. Jeśli wschodzi, to z daleka od moich odczuć. Jakiś ptak się odezwał. Bardzo nieśmiało, jak gdyby przepraszając, że to jemu wypadło odśpiewać dzisiejszą pobudkę. I zaraz do nikłego poćwierkiwania dołączyły się inne, równie ciche i delikatne. W lewym ukosie od mego zacisza pojawiły się jakieś delikatne szelesty. Co to takiego? Tego jeszcze nie miałam okazji usłyszeć. Chyba spróbuję tam podejść, żeby się z bliska przekonać, co to tak pięknie przed świtem koncertuje światu. Już wiem. To podmuch  leciutkiego wiatru przegarnie pieszczotliwie źdźbła trawy, które poddają mu się, niby w rytmicznym tańcu. Tego w dzień nie można usłyszeć. Bo i wiatr zwykle większy i szum innej roślinności bardziej dochodzi do głosu. Coraz śmielej odzywają się ptaki i chociaż to już koniec lata, dużo ich tutaj i śpiewają tak, jak gdyby to była wiosna.   

                                         ***  

 

Góry są cudowne. Mówią, że niewidomy nie może poznać piękna gór. To prawda, ale bardziej niż widzący może je odczuć. Nie lubię takich przystosowanych do wygodnej cywilizacji. Wolę te dzikie, naturalne i osamotnione, bo dopiero tam czuję się dobrze.   

Była dziś wspinaczka, ale nie doszłam do końca. Zostałam na jakimś zboczu i poprosiłam, żeby mnie tam pozostawiono aż do powrotu z wycieczki.  

Dawno nie przeżyłam takich dobrych, spokojnych chwil. Nie umiem powiedzieć, skąd wzięła się we mnie radość, gdy już zostałam sama z cichymi górami. Było mi pośród nich dobrze i jakoś bezpiecznie. Mogłabym mieszkać w górach. Mogłabym z  tych gór czerpać siłę do dalszego życia. Mogłabym już nigdy nie wracać do gwarnych miast Wybrzeża, ale i tu nikt mnie nie chce, a góry mogą mi dać tylko swoją poważną ciszę.   

                              ***  

Dotknęła mnie dzisiaj jesień liściem mokrym, pomarszczonym, wiotkim. Leżał mi przez chwilę ma otwartej dłoni zwierciadło przemijania. Zabierał jej żywe ciepło, a w sercu kładł dziwny niepokój. Przemijanie, więdnięcie, a potem? Nie, to jeszcze nie ja, ale tak jak ten liść może chyba wyglądać twarz starej kobiety. Odrzuciłam daleko od siebie ów liść, jak się odrzuca przykre i natrętne myśli. A może to źle, bo może trzeba się starzec świadomie? Nie, dla mnie zwierciadło nie może mieć znaczenia. Nigdy nie zapłaczę nad przeminionym, bo nie będę musiała oglądać swojej twarzy.   

                                  ***  

Morze mówiło mi dziś rzeczy tak niesamowite, że zapomniałam o czasie, który dlań był przeznaczony.   

Powinnam jednak mieszkać bliżej morza, nad jego brzegiem. Rozumiemy się tak doskonale. Jest w nas tyle wspólnego! Szumi zawsze na moją nutę, a kiedy mnie nie zauważy, słucham, czym samo żyje.   

Dziś właśnie mnie nie spostrzegło, i oto, co usłyszałam: wiele łez spływa do mego wnętrza, wiele gorzkich słów wchłaniają moje fale. Wiele dużych i małych spraw, więc muszę szumieć, żeby to wszystko zagłuszyć. Gdyby we mnie była zupełna cisza, pękłoby chyba to słone serce świata. Posejdon nic nie rozumie. On umie być tylko groźny i brodaty. Tym straszy, a ja… muszę zmieniać fale, muszę bić nimi o brzeg, żeby wyzwolić z siebie nadmiar cierpienia.   

                                    ***  

Milczy mój czarny telefon. Nikt nie chce ze mną rozmawiać. Dlaczego? Może też czeka, żeby rozdzwonił mu się telefon? Lecz jak odgadnąć, kto czeka na czyjąś pamięć?   

Jakieś kroki słychać pod moimi drzwiami. Nie, to nikt do mnie.   

                                  ***  

Jakże dokładnie pamiętam ten dzień, kiedy po raz pierwszy znalazłam się w Krakowie! Był bardzo piękny, słoneczny poranek, a w nas, młodzieży szkolnej z Lasek, która przyjechała obejrzeć zabytkowe miasto, przede wszystkim radość, że przed nami jakieś nowe piękno. Nie było ważne, co zjemy, gdzie się prześpimy, lecz to, byśmy nabrali w siebie maksymalną ilość doznań i wrażeń, a także tę niezbitą pewność, że wycieczki krajoznawcze niewidomych wcale nie są bez sensu. Prawda, że słyszeć o czymś, a zobaczyć, to nie to samo, ale czy przez to, że odbiór jest bardziej skomplikowany, trzeba go zaraz unikać? Są przecież sposoby na każdą sytuację. Wystarczy tylko umieć ich poszukać. W wypadku niewidzenia może to być silna koncentracja i bogata wyobraźnia, która niejedno ułatwi i przybliży, a często nawet i upiększy jakąś zwyczajność czy przeciętność. Czy jednak o to chodzi, by wszystko się zgadzało z rzeczywistością? Może to jest właśnie ta jakaś wygrana, którą osiągają ludzie w niepełnosprawnym życiu?   

Jednak wtedy o tym nikt z nas chyba nie myślał. Żyliśmy po prostu, chłonąc to, co wchłonąć się dawało. Braliśmy w siebie atmosferę zwiedzanych kościołów, specyficzny zapach muzealnych eksponatów, oddziaływanie starych murów miasta i bliskość zieleni na plantach, a więc to wszystko, co stanowi otaczający nas świat. I była w nas ta zdrowa, normalna radość życia, wyrażająca się śpiewem i śmiechem, entuzjastycznymi okrzykami: niech żyje mądrość i dobroć ludzi! Niech żyją ptaki, deszcze i burze! Niech żyje cały wielki, wspaniały świat! Niech żyją wszyscy najsmutniejsi ludzie, by się odnaleźć w nim dla radości! Z takim nastawieniem łatwo by nam przyszło nawet przenosić góry. Dlatego dziwiły nas te westchnienia, które wyrywały się stykającym się z nami ludziom, bo tak naprawdę to my im mogliśmy współczuć.   

Był jednak potem inny powrót do tego samego miasta. Już mój samotny. Bez nikogo na dworcu, chociaż także w pogodny dzień. Wszystko niepewne, wszystko dalekie i smutne, a poza tym lęk - jak wypadnie egzamin z nowej lekcji życia.   

I gdzież to przepadły entuzjastyczne okrzyki? Pewno muszą narodzić się inne, lecz przytłumione, zwrócone do wewnątrz. Dla siebie tylko: niech zginie cierpienie! Niech zginie rozpacz! Niech nie panoszy się zło i bezsens ludzkiej egzystencji! I niech się przebije przez zamglone niebo chociażby tylko promyczek nadziei, że wszystko jest na tej ziemi jakoś możliwe, bo człowiek nie wie, co potrafi przetrwać.   

I trzeba było wielkiego wysiłku, by się zaczepić o nową przydatność. Wiedząc, jak sama przeżywam niedostatek zdrowia, wierzyłam, że zrozumiem innych. W czasie rocznicy pobytu w krakowskiej szkole masażu znowu coś w siebie nabrałam. Tym razem było to bogactwo na użytek innych. Miałam je potem rozdawać przez szereg bardzo trudnych lat i rozdawałam, chociaż z różnym skutkiem, bo nie zawsze wziąć znaczy móc dać. I to było nowe, bolesne cierpienie.   

I zdarzył się powrót dzisiejszy do miasta sprzed dwudziestu paru lat. Na zadeszczonym peronie czekała uśmiechnięta przyjaźń, by mi pokazać swój styl, wciągnąć w niespodziewane. Zaś samo miasto przywitało mnie łagodną falą znajomych dźwięków. Przyjechałam do ludzi, którzy na mnie czekali. Witana z uśmiechem, weszłam do różnych domów i z każdego z nich coś zabiorę. Jakiś drobiazg dźwięczący, trochę łez, uśmiechnięte słuchawki telefonów do serca, bliskość rąk jak widzenie, głos, co znaczy się światłem, bardzo ważne rozmowy, teatralne wieczory, modlitewne skupienie.   

Dom, w którym piszę te słowa, ma jakąś szczególną atmosferę. Może to jest to miejsce, którego dawno temu przestałam już szukać? A przecież każdy powinien je mieć dla odejścia od codzienności. Więc te dzisiejsze porównania można zakończyć tak: nie szukałam już, nie czekałam, a jednak znowu bardzo wiele mam. Chcę więc gorąco dziękować za to Bogu, bo każde takie dobre zakończenie może okazać się lekarstwem na przyszłe niewiadome dni. Może to być nadzieją w najtrudniejszy czas.   

     Pochodnia Listopad grudzień 1981