Biografia prasowa  

 helena Urbaniak  

 Muzyk wokalistka

Nauczycielka  

 

   

       Gdyby   mi przyszło jeszcze raz wybierać   

Helena Urbaniak  

(Pierwsza nagroda w konkursie „Praca zawodowa w moim życiu”)  

Kiedy w ostatniej klasie szkoły podstawowej stanęłam przed koniecznością wyboru przyszłego zawodu, ogarnęło mnie przerażenie. Czy mam zrobić coś, co mi zupełnie nie odpowiada i tylko dlatego, że trzeba z czegoś żyć? Ale jakie to będzie życie? Chyba, że do wszystkiego można się przyzwyczaić - myślałam wtedy niepewnie, a ponieważ trzeba był się na coś zdecydować, spośród tkactwa, dziewiarstwa i szczotkarstwa wybrałam tkactwo. Zawód ten stał się zaledwie pretekstem do prawdziwego celu. Jeżeli bowiem chciałam ukończyć zasadniczą szkołę zawodową, to przede wszystkim ze względu na przedmioty ogólnokształcące, które by mi pozwoliły zdobyć maturę. Potem może polonistyka lub dziennikarstwo? Po maturze moje plany mogły się łatwiej spełnić, więc marzyłam po cichu o wielu możliwościach, gdy tymczasem jesienią następnego roku przywieziono do zakładowego przedszkola dziewczynkę po chorobie Heinego - Mediny. W internacie najstarsza grupa dziewcząt brała udział w rozlicznych zajęciach praktycznych, a więc chodziła do pralni, do kuchni, a także do młodszych dziewcząt. W czasie jednego z dyżurów w przedszkolu zdarzyło mi się niespodziewane olśnienie. Przygotowywałam właśnie do snu tę małą, sparaliżowaną dziewczynkę, gdy przyszła pielęgniarka, żeby zrobić jej jakieś usprawniające zabiegi. Byłam bardzo ciekawa, co to będzie, a że nie mówiła, żeby wyjść, zostałam, i oto już wiedziałam, że cokolwiek to będzie, musi stać się w przyszłości także i moim udziałem. Masaż leczniczy, gimnastyka usprawniająca - dlaczego dotąd o tym nie pomyślałam? Przecież to zawód jakby dla mnie stworzony! Pomagać ludziom, być z nimi w chwilach, kiedy im tego najbardziej potrzeba. Czyż można chcieć czegoś więcej? Tak więc od tego dnia wiedziałam już na pewno, gdzie jest moje miejsce na ziemi. Ach, i wiedziałam jeszcze to, że musi to być praca dla dzieci. Dlatego, kiedy trzy lata później stanęłam po raz pierwszy w białym fartuchu przy łóżku małego pacjenta, czułam się autentycznie szczęśliwa, choć przecież i niepozbawiona tremy w zetknięciu się z życiem, o jakim prawie nie wierząc w jego realizację, jednak tak bardzo marzyłam.   

Ośmielona dobrym początkiem zaczęłam snuć dalsze plany z nadzieją na ich spełnienie. Ponieważ matury nie udało mi się uzyskać, bo żadna szkoła dla pracujących nie chciała mieć kłopotu z niewidomą uczennicą, trzeba było zrezygnować z ambitnych planów. Ponieważ mieszkałam  w dzielnicy bardzo odległej od miejsca pracy, przede wszystkim zapragnęłam się usamodzielnić. Dlatego w pierwszym rzędzie sprawiłam sobie psa przewodnika. Wiedziałam bowiem, co znaczy zależność od drugiego człowieka. Wierzyłam przy tym, że jeśli wrócę w rodzinne strony, to kto jak kto, ale mama najbardziej ułatwi mi start w samodzielne życie, lecz stało się inaczej. Zamiast wybiegać w upragnioną samodzielność, mogłam się tylko cofać  w coraz większą zależność. Pies ze mną do pracy czy na spacer - mama naszym śladem i nie pomogły ani prośby, ani tłumaczenia. Skutkiem - nerwowość, skrępowanie, rozgoryczenie… i kapitulacja. A jaka uciążliwość dla mamy! Tułała się gdzieś po mieście, zanim nie skończyłam pracy, bo jej się nie opłacało wracać do domu i jeszcze raz przyjeżdżać. Dobrze chociaż, że dyrekcja szpitala szła mi na rękę, pozwalając wychodzić w zależności od wykonanej pracy, ale mówiąc szczerze, wcale mi się od moich pacjentów nie spieszyło. Właśnie pośród nich czułam się zawsze najlepiej, kiedy więc można było odchodzić o wiele szybciej, niż bym miała ochotę, coraz trudniej było mi akceptować ów fakt, że tak się dzieje, bo  mama gdzieś tam w nieogrzanym kościele lub dworcowej świetlicy.   

Ale najgorszego jakoś nie przeczułam, więc kiedy mamie pewno całkiem dopiekło to jeżdżenie i musiała się komuś poskarżyć, okazało się, że w dzielnicy, w której mieszkam, w szpitalu pracuje masażystka, mieszkająca tam, gdzie ja pracuję. No więc, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się po prostu zamieniły. I cóż z tego, że nie chciałam? Inna potrzeba bardziej się liczyła. Ona przede wszystkim musiała zostać zaspokojona, a ja, kiedy stanęłam przed nowym zwierzchnikiem, który oznajmił mi bardzo surowo i bardzo głośno, że przyjmuje mnie tylko na okres próbny, wcale się tym nie zmartwiłam, bo przecież wolałabym, by nie powiodła się ta próba, co by mogło oznaczać, że wrócę do moich małych pacjentów, wśród których czułam się tak dobrze, a spośród których tak nagle i boleśnie zostałam wyrwana.   

Długo nie mogłam się pogodzić z tym, bo czy musiało tak być, gdy w świecie chorego dziecka czułam się najbardziej na swoim miejscu? Przyjęta, zaakceptowana, a nawet kochana, miałam w nim ważną i odpowiedzialną rolę. Dzieci, obdarzywszy mnie zaufaniem, wierzyły, że potrafię im pomóc, więc i ja w to wierzyłam, a że wiara to podstawa leczenia, nie mogło się obyć bez efektów, zwłaszcza, że dzieci są w ogóle wdzięcznymi pacjentami. Toteż tęskniłam do mojej pierwszej pracy tym więcej, im mniejsze było prawdopodobieństwo, że do niej powrócę, bo choć okres trzymiesięcznej próby dawno się skończył, ani ordynator, ani nikt inny z oddziału nawet nie zapytał, jak się czuję w nowym otoczeniu. A ja owszem, starałam się przywyknąć do nowej sytuacji i tak ją sobie zorganizowałam, by dawała pożytek i choćby jaką taką satysfakcję. Jeżeli z personelem oddziału nie miałam bliższego kontaktu, wcale nie musiało oznaczać, żebym tego kontaktu nie miała mieć z pacjentami. Prawda, że tylko w niewielkim stopniu mogłam im pomóc masażem, ale mogłam być przy nich, gdy tego chcieli, by słuchać, mówić, czy milczeć we współczuciu. Miałam dużo czasu dla moich chorych, a jeśli nawet zabrakło go w czasie pracy z powodu większej ilości zabiegów, częstokroć zostawałam po godzinach, jeśli ktoś na mnie czekał i tego chciał. W domu było szaro i bezbarwnie, a tam, przy łóżku, do którego podchodziłam przede wszystkim z radością, zawsze mogło zdarzyć się coś pięknego.   

          Bardzo martwiłam się tą swoją bezsilnością wobec pacjentów, pośród których przyszło mi pracować na neurologii. Jamistość rdzenia, sklerosis multiplex, guzy rdzenia kręgowego, przerwanie rdzenia, powylewowe porażenia kończyn, a więc choroby, których praktycznie nie daje się wyleczyć. Tymczasem pacjenci liczyli bardzo na poprawę, chwytając się nawet najmniejszego skrawka nadziei, więc było mi przykro, kiedy z moich usiłowań niestety nic nie wynikało. Dlatego tym usilniej starałam się docierać do pacjentów w oparciu o ich głębokie człowieczeństwo. Jakże różnie z tym jednak bywało! Niektórzy jak gdyby tylko czekali, by wejść z nami w kontakt, więc potem moją rolą było tylko słuchać tego, co chcieli i mogli mówić. Gdy dochodziło do najbardziej osobistych zwierzeń, z których następnie wynikały pytania o rady, nieraz musiałam podjąć odpowiedzialność za to, co potem pod moim wpływem miało się dziać w życiu któregoś z chorych. Jeżeli na przykład komuś było źle z rodziną i zastanawiał się, czy nie starać się o miejsce w domu opieki, nie zawsze wiedziałam, czy w takim domu ów wrażliwy pacjent rzeczywiście znajdzie uspokojenie. Dlatego nigdy nie podsuwałam ostatecznej rady. Starałam się co najwyżej tak pokierować tematem, by dać rozmówcy przeświadczenie, że mój pomysł w rzeczywistości był jego inicjatywą.   

Miałam poza tym zasadę, że każdy chory przybywający na oddział stawał się moim znajomym bez względu na to, czy był przeze mnie masowany, czy nie. Jeśli tylko chciał ze mną rozmawiać lub chociaż kłaniał mi się w przelocie, to już było dobrze. Zwykle takiego nowego brałam pod obserwację i już pierwszego dnia zwracałam się do niego z jakimś pytaniem, ot tak, po prostu, żeby pomóc mu wciągnąć się w nową atmosferę. Wielu ludzi czeka na takie kontakty. Wiem o tym z własnego doświadczenia, gdyż i mnie zdarzało się leżeć w szpitalu.   

Prowadziłam przez pewien czas coś w rodzaju pamiętnika czy dziennika, który zatytułowałam „Szpitalne zapiski”. Może posłużę się fragmentami tamtych notatek, bo one najwłaściwiej pokażą obraz tego, co czułam i przeżywałam w ciągu takich przecież tylko zwyczajnych dni.   

„Oddział ponury i milczący. Nic dziwnego. Dużo ostatnio zgonów. W poniedziałek dwa, w czwartek jeden, a dziś aż trzy. Przy tym zbliżają się święta, więc lekarze ma gwałt wypisują pacjentów, a nie ma takiego, który by wychodził z wyraźną poprawą. Taki to już jest ten nasz oddział, że jeżeli nie liczyć spraw korzonkowych, to rzadko kto wraca do domu całkiem wyleczony, a nie jest przecież powiedziane, że i „korzonkowcy” bywają tu tylko raz. Dlatego i ja pewnie długo poczekam na jakieś osiągnięcie, jeżeli w ogóle do takiego kiedykolwiek dojdzie, bo jak dotąd, to chociaż pracuję tu już dziewięć miesięcy, niczym właściwie nie mogę się wykazać. Zresztą, czy to, co lekarze wiedzą o masażu, może ułatwić mi z nimi współpracę? Ileż to razy chodziłam z zastrzeżeniami, bo kazali mi masować, a są żylaki albo obrzęki kończyn, których przyczyn sama przecież nie jestem w stanie ustalić. A taki na przykład wypadek, kiedy to dostałam zlecenie na masaż u pacjenta z bardzo świeżym porażeniem. Nie wiedziałam, że jest to świeży przypadek, więc zrobiłam masaż, ale chociaż ostrożny, prawie żaden, nie wiem, czy właśnie on jeszcze bardziej nie zaszkodził pacjentowi. Czy jednak lekarz nie powinien bardziej orientować się, kiedy należy zlecać masaż?   

A takie na przykład ruchy bierne. Co z tego, że do tego samego pacjenta chodzę co najmniej trzy razy dziennie, kiedy przykurcz, który się wytworzył, nie jest już możliwy do usunięcia, bo ten sam lekarz, który zalecił masaż jednemu pacjentowi, gimnastykę bierną innemu zlecił o wiele za późno. A potem masażysta musi się tłumaczyć, wiec powiedziałam sobie, że wszelkie zlecenia przyjmować będę tylko na piśmie i to z podpisem lekarza zlecającego. A poza tym, to co mi się mimo zlecenia wydaje niejasne, tak jak dotąd będę zgłaszała do konsultacji i mało mnie obchodzi, czy to się komuś podoba, czy nie”.  

„No i kto by pomyślał, że to już trzy lata! A pytają mnie czasem na spotkaniach sekcji masażystów, czy miewam jakieś sukcesy, a ja nie umiem nawet powiedzieć, jak to właściwie z tym jest, bo jeżeli nawet pacjent wychodzi z poprawą, to przecież składają się na nią różne czynniki, ale gdybym miała osądzić, czy tylko dzięki masażowi, to naprawdę trudno by mi było się przyznać, że ktoś tam po tych zabiegach poczuł się lepiej. Tymczasem tu i tam słyszę o zbawiennym wręcz działaniu masażu, bo kolega to, a koleżanka tamto, więc już sama nie wiem, czy ja jestem kiepską masażystką, albo tak się akurat składa, że nie mam szczęścia doczekać się jakiegoś wyraźnego sukcesu, a przecież tak bym chciała!”.  

„Sporo już różnych znajomości nawiązałam w szpitalu i właściwie już sama nie wiem, co ważniejsze: doraźna najczęściej przecież pomoc za pośrednictwem masażu, czy duchowe, a więc o wiele trwalsze korzyści. Jedno jest pewne: czuję się potrzebna, więc o nic więcej chodzić mi nie może”.   

„Do pracy mam teraz bardzo blisko, niecałe pięć minut drogi, ale nawet i takiego krótkiego odcinka trasy nie pokonuję sama. Dwa bardzo ruchliwe przejścia bez świateł, a jednak mimo to kiedyś postanowiłam iść samodzielnie. Nie powiedziałam o tym w domu. Zaznaczyłam tylko, że z pracy wrócę trochę później niż zwykle, ale że mama nie musi przychodzić do mnie, bo ktoś tam z pewnością pójdzie w moim kierunku, to mi pomoże. Najgorsza sprawa była z przemyceniem laski (składanych jeszcze nie było). Przypomniałam sobie na szczęście, że na oddziale odmalowywano jakieś białe szafki, no więc był pretekst, żeby zabrać laskę z prośbą o odnowienie. Przez cały czas pracy nie myślałam o niczym innym, w jaki sposób będę samodzielnie wracała do domu, bo trasę co prawda znam, ale czy to wystarczy? Na dodatek zupełnie nie potrafię posługiwać się laską, więc jeśli będę ją trzymała, to tylko po to, by był to zaledwie sygnał dla mijających mnie przechodniów, czy pojazdów na jezdni. No i kiedy przyszedł czas tej próby, utknęłam już na pierwszym etapie. Nie miałam zielonego pojęcia, że już na szpitalnym podwórku może być niebezpiecznie, a wpadłam zwyczajnie do dziury, przez którą sypie się koks do kotłowni, a pracownik od wyładunku powiedział, że gdyby nie większa ilość tego koksu, to może bym się nawet i zabiła, a tak - potłukłam kolana i próbę samodzielnego chodzenia znowu na długo mam z głowy.   

Komu i po co właściwie to opowiadam? Głupio tak pisać, ale co zrobić z nadmiarem myśli i odczuć? Dla ludzi mam jak zwykle maskę uśmiechu, ale tak naprawdę to nieraz chciałoby się wyć. Czy ja mam kiedyś jaki porządny urlop? Siedzę przeważnie w tych czterech ścianach i tyle mam swobody, gdy śpię. A ile mam lat? Nie siedemdziesiąt, nie sześćdziesiąt, lecz zaledwie trzydzieści, ale co z tego? Dla kaleki, w dodatku w moich układach, wiek o niczym nie stanowi. Tylko, że tak trudno pogodzić się z tą innością, kiedy coraz to ktoś a to wychodzi za mąż, a to jedzie za granicę, a to znowu przenosi się do własnego mieszkania, a więc żyje, po prostu żyje, a ja…”.  

„Seria niedobrych dni. Mama w szpitalu i teraz dopiero zaczęła się polka, kiedy jestem taka niezaradna i wszystko stanowi problem. Nawet zwykłe zakupy w pobliskim sklepie, bo wystarczyło, że się w porę nie połapałam, a oszukano mnie o dwieście złotych. Za wszystko zresztą teraz przychodzi mi płacić. Nawet za najmniejszą sąsiedzką pomoc. Chciałam przynajmniej uniknąć jednego wydatku za odprowadzanie i przyprowadzanie mnie z pracy, więc sobie wymyśliłam, że trasę będę ćwiczyła w nocy, kiedy ruch w mieście jest minimalny, ale się szybko okazało, że to także nie jest sposób, bo w takim mieście jak nasze właśnie nocą włóczy się najwięcej niepożądanych typów i często byłam narażona na zaczepki”.   

„Idę na operację. Już wiem, że muszę, jeśli chcę być zdrowa. Mam jeden, jedyny kamień, ale tak się umiejscowił, że mam nie tylko ataki pęcherzyka żółciowego, ale i trzustki. Tymi bólami już jestem wykończona, a co ja jem? Praktycznie wciąż na kleikach sucharkach, więc skąd brać siły do pracy, a masaży ostatnio tyle, że wydołać nie sposób. Lekarze zupełnie się nie orientują, ile ich mam. Zlecają ot, tak sobie, bez żadnej kontroli, więc dziś na przykład dwadzieścia trzy osoby. Oczywiście, że nie były to masaże całkowite, bo bym zwyczajnie nie dała rady. Jednak i tak muszę przychodzić wcześniej, a wychodzić później, jeżeli chcę każdemu dać uczciwy należny mu masaż. Ale to już teraz nie zawsze wystarcza. Często więc muszę odpoczywać, bo te bóle są czasem nie do zniesienia, więc tak jak mówię, idę na operację. To już postanowione. Za tydzień będzie po wszystkim”.  

„Chcieli się mnie pozbyć z oddziału, rzekomo dlatego, że mają na względzie mój stan zdrowia. Boją się, żeby mi się nic w czasie pracy nie stało, więc jeżeli chcę pracować, to mam przynieść zaświadczenie od chirurga, że nie ma przeciwwskazań do mojej pracy, no i oczywiście zostałam, wiec powoli wciągam się powoli do pracy, a pacjenci są na razie bardzo wyrozumiali. Ze względu na nadszarpniętą  trzustkę muszę przestrzegać diety, ale wierzę, że wszystko się dobrze skończy i nie będę musiała odchodzić na rentę. Taka się czuję szczęśliwa, kiedy pacjentki z dwójki mówią mi, że zawsze bardzo na mnie czekają, bo zaraz jest im weselej i jakby bezpieczniej. Jedna z nich przyznała mi się nawet, że nie wyobraża sobie masażu od kogoś innego, a tak w ogóle, to świat nie jest tak  bardzo zły, jakby się mogło wydawać”.   

„Smutny, deszczowy dzień. Siedzę w nowym mieszkaniu, a mama już śpi. Mnie jakoś zupełnie nie do spania. Zmarła moja najlepsza przyjaciółka, a ja nawet na pogrzebie być nie mogłam. A może mnie już niedługo tego życia? Wyraźnie nie wytrzymuję. Dlatego szpital za wszelką cenę postanowił wysłać mnie na rentę. I tak już długo wytrzymałam. Prawie trzy lata od operacji, ale teraz już dłużej się nie da. Dlatego nawiązuje kontakt ze spółdzielnią niewidomych, żeby przynajmniej od nich wziąć jakieś chałupnictwo. Będzie to prawdopodobnie montaż kabli elektrycznych, ale to już nie ma znaczenia, jaka to będzie praca. Nie mogę tylko do tego dopuścić, żeby jej nie było wcale. W takiej sytuacji nie wyobrażam sobie życia”.   

Tyle zapiski, a reszta? Smutne jest życie bez perspektyw. 13 maja 1971 roku, kiedy żegnając się z lekarzem oddziałowym zapytałam, ot tak, z prostej ciekawości, kto teraz przyjdzie na moje miejsce, odparł bez żadnej żenady: „ Masażystka na pewno nie, bo masaż to przeżytek, a prawdziwa przyszłość rehabilitacji to tylko i wyłącznie gimnastyka lecznicza”. Już dawno chciał zatrudnić magistra rehabilitacji, ale nie było co zrobić ze mną, no więc tak właśnie zostałam podsumowana. Trzynaście lat pracy, niepotrzebnej pracy? To pewno dlatego nie pożegnał mnie oddział ani też rada zakładowa tradycyjną w takich przypadkach kawą, a do dziś od zakładu nie otrzymałam ani jednego dowodu pamięci.   

Do zwierzchników nie dzwoniłam nigdy. Nie dali mi powodów do tęsknoty. Pewnie sobie wzajemnie nie przypadliśmy do gustu, tylko, że oni mogli mi o tym powiedzieć, ja zaś nie musiałam. Tamten lekarz zranił mnie tylko pozornie, bo podsumował nie mnie, ale siebie. Co więc zostawiłam w tym szpitalu w ciągu tych trzynastu lat? Może i niewiele z efektów, ale tak w ogóle… ale przecież chciałam, bardzo chciałam. A chociaż nie zabłysnęłam karierą wspaniałej masażystki, podkreślam z całą odpowiedzialnością, że gdyby mi przyszło jeszcze raz wybierać, bez najmniejszego wahania wybrałabym znowu masaż. Nie byłam wziętą masażystką, ale kochałam tę pracę, bo kocham ludzi i chyba lepiej być przeciętną masażystką, niż nie być nią wcale, gdy chory czeka bez względu na to, czy mu ten masaż pomoże, czy choćby tylko ułatwi wiarę, jeśli miałaby to być nawet wiara w niedorzeczność.   

O, jakże chętnie wróciłabym do masażu. Byłabym w stanie znowu pracować, bodaj na pół etatu. Mama by teraz za mną nie biegała, bo nie w głowie jej to i nie ma już na to sił. A ja w tym czasie przeszłam kurs orientacji przestrzennej i już wiem, po co jest biała laska. Problem jednak nie w tym, ze nie ma na razie wolnych etatów. Może niedobrze się dzieje, że owe szczelnie obsadzone etaty wcale niekoniecznie są wypełnione niewidomymi. Widzącym chyba łatwiej znaleźć inne zajęcie, a tymczasem, gdy kończą szkoły laborantów fizykoterapii, mają też ukończony i kurs masażu, a więc blokują etaty, które powinni zajmować niewidomi. Od kogo zależy, żeby to się zmieniło?   

Bardzo wierzę, że jednak wrócę do tych, którzy czekają, i to nie tylko na masaż, bo jeśli nawet nie zdarzy się jakiś wyraźny sukces, to i tak moja praca nie będzie pozbawiona sensu, gdyż już w samym założeniu opiera się na wzajemności  potrzebujących się ludzi i nikt nie może tego podważyć.  Kwartalnik  

Niewidomy Masażysta Nr3 1981 r.   

       Pochodnia  Wrzesień 1981