„zawsze redaktor”
Danuta Tomerska redaktor naczelny wydawnictwa książkowego Polskiego Związku Niewidomych
Ciekawi ludzie, wspaniała atmosfera... 6 grudnia 1995 roku w gmachu PZN w Warszawie redaktor Danuta Tomerska oraz lektor Ksawery Jasieński - otrzymali prestiżowe wyróżnienia środowiska niewidomych - Nagrodę im. Jana Silhana za rok 1994. Poniżej zamieszczamy wywiady z laureatami. Z Danutą Tomerską kierownikiem redakcji wydawnictw nieperiodycznych, rozmawia Krzysztof Górski. - Pani Danuto, spodziewała się Pani tej nagrody? - No, nie bardzo. Uważa, że powinni ją dostawać niewidomi zasłużeni dla swego środowiska. Niemniej jest mi bardzo przyjemnie, tym bardziej że dobrze znałam Jana Silhana i jego żonę Margit. - Kiedy Pani trafiła do PZN? aa- W 1955 roku. W tym czasie na ul. Krajowej Rady Narodowej (obecna Twarda) mieścił się dział wydawniczy PZN. Dyrektorem był pan Jan Marynowski. Ktoś mi powiedział: "idź tam, czeka cię ciekawa praca", a ja byłam pełna energii, dopiero co po studiach polonistycznych. Do wydawnictwa przyszłam na wiosnę i od razu wraz z pracującą tam Basią Fuksiewicz musiałam przygotować plan wydawniczy na rok następny. Wkrótce pan Jan Silhan odwiedził nas i wtedy po raz pierwszy bardzo miło porozmawialiśmy. To był człowiek wielkiej kultury. - Z kim na początku Pani pracowała, kto wywarł na Pani duże wrażenie? - Dyrektorem drukarni, a potem studia nagrań był Tadeusz Biernacki - profesjonalista, jeśli chodzi o sprawy organizacyjne. Przed wojną pracował jako inżynier na kierowniczych stanowiskach w fabryce Gerlacha. On nas uczył dobrej pracy, rzetelności. Pracowaliśmy z nim do początków lat siedemdziesiątych, potem zastąpił go Zdzisław Silecki. - Prawdą jest, że chciała Pani odejść z wydawnictw nieperiodycznych na początku swej pracy? aa- Był taki moment, że chciano się pozbyć jak najwięcej ludzi widzących i na ich miejsce przyjąć niewidomych kończących właśnie studia. Moje pierwsze wrażenia z pracy z niewidomymi - to swego rodzaju egzotyka, z którą musiałam się oswoić, przyzwyczaić. I zastanawiałam się na początku: jak długo tu wytrwam? Trzymały mnie jednak dwie rzeczy - praca o wiele ciekawsza niż w innych wydawnictwach i możliwość podejmowania samodzielnych decyzji. - Wiem, że dział, którym Pani do dziś kieruje, ma ogromne zasługi w opracowaniu brajlowskich podręczników dla niewidomych uczniów. a- Wraz z redaktorami Józefem Szczurkiem, Jerzym Szczygłem, Edwinem Kowalikiem i Haliną Banaś tworzyliśmy podstawy działu wydawniczego. Podręczniki opuszczające redakcję były wspólnym dziełem wielu ludzi, m. in. Andrzeja Galbarskiego, Zdzisława Sileckiego, Andrzeja Adamczyka i in. Sprzedawano je szkołom po cenach książek czarnodrukowych, choć oczywiście ich koszty były dużo wyższe. Różnicę dopłacało Ministerstwo Zdrowia, a od roku 1966 Ministerstwo Oświaty i Wychowania. - Czy tylko podręcznikami zajmował się Pani dział? aa- Drugim ważnym kierunkiem naszej ówczesnej działalności były książki brajlowskie. Nie zapomnę listów od czytelników, dziękujących za wspaniałą literaturę, które upewniały, że nasza praca nie trafia w próżnię. - Kiedy zaczęło się nagrywanie książek na taśmę magnetofonową? Za kadencji prezesa Mieczysława Michalaka. Zapadła stosowna uchwała na prezydium, a mnie zobowiązano do ułożenia planu wydawniczego. Od strony technicznej zajęli się tym inżynier Adolf Rode - przedwojenny fachowiec i inżynier Tadeusz Biernacki. W studio na Konwiktorskiej zaczęło się więc nagrywanie w sposób, nawet jak na owe czasy prymitywny. Powielanie odbywało się na sprzężonych magnetofonach Melodia. Inżynierowie Rode i Biernacki jakimś cudem wydobyli z Politechniki Warszawskiej starą kopiarkę, która pozwalała na jednoczesne kopiowanie 4 egzemplarzy. Przy tym kopiowaniu zaczął pracować pan Roman Powała. To był rok 1962 i jest to data znacząca, gdyż wtedy pierwsza nagrana książka opuściła nasz zakład. - Jaki był jej tytuł? - Wtedy chwaliłam się nim, teraz mniej - "Popiół i diament" Andrzejewskiego. Kiedyś to była programowa książka, teraz uważa się, że pisano ją pod dyktando KC, fałszując obraz akowskiej młodzieży. - Pamięta Pani pierwszych lektorów? - Zaczynali czytać amatorzy, chociaż jeden z nich, student Politechniki Warszawskiej - Adam Sikora, to był talent czystej wody. Następni to już radiowi spikerzy i lektorzy: Ksawery Jasieński, Jerzy Bokiewicz, Stella Weber, Józef Małgorzewski i Mirosław Utta. Z tej pierwszej grupki pozostali panowie: Mirosław i Ksawery. Te pierwsze książki tworzyliśmy bez jakichkolwiek wzorów, uczyliśmy się na własnych błędach. - Pani zasługą są te olbrzymie zbiory książki mówionej. To Pani wybierała poszczególne pozycje do nagrania? - Tak, właściwie ja tym dyrygowałam, ale istniała też komisja wydawnicza, która moje plany zatwierdzała. W latach 70. książka mówiona z zacisznej Biblioteki Centralnej kierowanej przez Dobrosława Spychalskiego, zaczęła docierać do licznych bibliotek publicznych w całym kraju. Nigdy wcześniej nie płaciliśmy naszym autorom żadnych honorariów. W odpowiedzi na nasze prośby o zgodę, autorzy przysyłali nam nie tylko akceptację. Ci ludzie byli zachwyceni, że z ich twórczości będą korzystać niewidomi. - Już na początku lat siedemdziesiątych na Konwiktorskiej powstaje nowe studio. Dyrektorem Zakładu Wydawnictw i Nagrań zostaje pan Silecki. Zaczynają czytać najwybitniejsi aktorzy. Na czym polegała Pani praca? - Polegała na tym samym: wyborze książek i doborze aktora. Pomysł z aktorami był mój. Pierwszą książkę - "Konopielkę" Redlińskiego - nagrał Wojciech Siemion. Długo to trwało, aż dwa lata, ale efekt był wspaniały. Wacław Kowalski czytał "Ptasi gościniec" i "Babie lato" Auderskiej - znakomicie operując wschodnim, kresowym językiem. Muszę powiedzieć, że nie wszyscy nasi czytelnicy lubią aktorskie wykonanie i dlatego pan Ksawery Jasieński jest uniwersalnym lektorem, lubianym przez każdego. ma doskonałą dykcję, piękny głos i wspaniale rozumie tekst. Nasza polityka wydawnicza polegała na tym, że najpierw na taśmę szły pozycje, których nie ma w brajlu. Książki dla dzieci muszą mieć znakomite wykonanie. Zwróciliśmy się więc do wybitnych aktorów. Nie wyobrażam sobie, aby ktoś inny niż pani Irena Kwiatkowska mógł przeczytać "Kubusia Puchatka". Pani Irena zgodziła się, ale po godzinie 22, tzn. po zakończeniu spektaklu w teatrze. Więc we trójkę, wraz z Romanem Powałą, nocami pracowaliśmy nad tą książką. - Czy miała Pani kontakty ze środowiskiem czytelniczym, ze szkołami? - Oczywiście. Bardzo często z panią Haliną Banaś, kierującą wydawnictwami dla dzieci, wyjeżdżałyśmy do szkół na spotkania. Raz w roku organizowałyśmy konkurs czytelniczy na temat wybranej książki w brajlu, zdobywałyśmy nagrody dla najlepszych. Wtedy to się nie nazywało sponsoringiem . - Były jakieś śmieszne historyjki podczas nagrań z aktorami? - Było ich wiele, ja opowiem jedną. Mieczysław Voit nagrywał kiedyś u nas poezję Kazimierza Wierzyńskiego. Zadzwonił do mnie i mówi: "Pani redaktor, przejrzałem wybór poezji, ale nie rozumiem tego pierwszego wiersza. Ja go pani przeczytam." Przeczytał. A ja do niego: "Ależ pan nie recytuje mi wiersza, pan recytuje spis treści!" - Wiem, że poza pracą ma Pani dwie pasje w życiu - spotkania z ciekawymi ludźmi i podróżowanie. O ciekawych ludziach słyszeliśmy, a teraz proszę o podróżach. - Ale co pan właściwie chce wiedzieć? - W jakich miejscach Pani była, gdzie Pani najczęściej wraca? - Dawno temu przez przypadek poznałam uroczych paryżan Arlettę i Serge'a Guillemet. Mieszkali u nas w Warszawie przez miesiąc. W następnym roku zaprosili nas do Francji. Pojechałam z mężem i oczarował nas Paryż i ten kraj. Zaprzyjaźniliśmy się z Guillemetami i do dziś często się odwiedzamy. Mieszkają tam również moje dzieci. Myślę, że dzisiaj znam lepiej Paryż niż Warszawę. - Jak dalej Pani sobie wyobraża działalność redakcji nieperiodyków? - W ostatnich latach powstało mnóstwo nowych wydawnictw, ale ilość nie przechodzi w jakość. Literatury ambitniejszej wychodzi mało. Na rynku jest mnóstwo książek sensacyjnych.Wyławiamy więc dobre, ważne książki. Z drugiej strony zmieniają się gusta czytelników. Ostatnio przygotowałam z panią Wandą Opalą-Wiśniewską nowy plan wydawniczy. Mamy już 100 tytułów. Głośny film, głośna książka "Forrest Gump" w świetnym wykonaniu kasetowym pana Kołbasiuka miał nakład 111 egzemplarzy i był największym w ubiegłym roku. Kiedyś 200 egzemplarzy to był normalny nakład. Obecnie biblioteki nie mają pieniędzy. Dawniej naszym podstawowym zadaniem było kształtowanie gustów czytelników. Ale ludzi na siłę nie można uszczęśliwiać. Wybór książek musi być bardzo szeroki: i dla tych, którzy chcą odpocząć, i tych, którzy chcą przemyśleć, wzbogacić osobowość. Coraz mniej jest koneserów literatury, a coraz więcej tych, którzy chcą odpoczywać przy książce sensacyjnej. a- Jest Pani teraz na emeryturze, ale ciągle kieruje redakcją nieperiodyków. Jakie są Pani reminiscencje po tych czterdziestu latach? - Zawsze dużą satysfakcję dawała mi praca w wydawnictwie oraz wdzięczność ludzi, dla których pracowałam. Ważna była też wspaniała atmosfera pracy, byliśmy zżyci ze sobą. Dzięki tej pracy zdobyłam wielu niewidomych przyjaciół, również poza redakcją. Nie sposób ich wszystkich wymienić. Spotkałam ludzi, którzy w jakiś sposób zaważyli na moim życiu zawodowym. Bardzo cenię sobie współpracę z redaktor Wandą Opala-Wiśniewską, która rozpoczęła pracę dziennikarską w "Naszym Świecie", a później przeszła do mojej redakcji. Jest pracownikiem inteligentnym i bardzo zaangażowanym. Wśród przyjaciół widzących bardzo bliska mi jest Grażyna Wojtkiewicz. Pamiętam ją jeszcze jako bardzo młodziutką i śliczną dziewczynę, która rozpoczynała pracę w redakcji "Pochodni". Od razu połączyła nas nić sympatii. Przez wiele , wiele lat wspólnie uczestniczyłyśmy w różnych konkursach, imprezach organizowanych dla niewidomych. Praca w redakcji nieperiodyków dała mi też pełny rozwój zawodowy. Musiałam śledzić, to co najważniejsze na rynku wydawniczym, mieć kontakty z redakcjami, z aktorami, lektorami, jednym słowem - z ciekawymi ludźmi. Musiałam też dużo czytać i wydaje mi się, że jestem jedną z niewielu najbardziej oczytanych osób w Polsce. a- Pani Danuto, dziękując za rozmowę, w imieniu redakcji "Pochodni" i jej czytelników składamy Pani serdeczne gratulacje z okazji otrzymania tej prestiżowej nagrody. Jednocześnie dziękujemy za te lata pracy w Związku. A że była ona udana, to chyba największa Pani zasługa. Pochodnia styczeń 1996 |