Co się zmieniło

(II nagroda w konkursie "Pochodni")

Maria Tarlaga

 

Cokolwiek by mówić o czasach, w których przyszło nam żyć, jedno jest pewne - są trudne, ale ciekawe. Często się mówi, że dawniej było lepiej. Czy jest to prawda? To zależy, jak na to spojrzeć. Były spółdzielnie, było zatrudnienie i było państwo, które zajmowało się wszystkim. A że w założeniach ustrojowych był zapisany ponoć dobrobyt, więc nie mógł psuć tego obrazu widok inwalidów. Znana była odpowiedź autorki popularnego programu telewizyjnego, że nie ma zamiaru pokazywać w nim martwych twarzy niewidomych. Dlatego najczęściej upychano ich do pracy w spółdzielniach. Nawet jeśli ktoś pokusił się o średnie czy wyższe wykształcenie, spółdzielnia traktowała wszystkich równo. Nie zamierzam jednak snuć teoretycznych rozważań na temat tego, co było, ograniczę się do osobistych przeżyć.

W szkole podstawowej nauka szła mi dobrze, więc zdecydowałam się pójść do liceum ogólnokształcącego. Byłam pełna zapału do nauki, ale już wtedy czułam, że coś jest nie tak. Tak się złożyło, że idąc do liceum, miałam już ukończone osiemnaście lat. Przedstawiciel okręgu na spotkaniu z ósmą klasą obiecywał uczącym się wszechstronną pomoc, a naiwna uczennica uwierzyła. Rozczarowanie przyszło szybko. Akurat, gdy ukończyłam ósmą klasę, skończyły się tabliczki w Związku. Gdy zgłosiłam się do okręgu, były tylko czterorządkowe plastikowe tabliczki i żadnej nadziei, że będą inne. Zaczął się rok szkolny, postanowiłam więc sprawdzić, na jaką pomoc okręgu mogę liczyć. Jakież było moje zdziwienie, gdy na prośbę o brajlowską maszynę i magnetofon odpowiedziano mi odmownie i dano do zrozumienia, że powinnam podjąć pracę w spółdzielni. Moje tłumaczenie, że się uczę i mieszkam w internacie, przyjmowano z lekceważeniem. Po prostu spółdzielnia miała zbyt na towar.

Zmiany administracyjne kraju i przejście do nowego okręgu PZN wyszło mi na dobre, spotkałam tam bowiem życzliwych ludzi, którzy pomagali mi we wszelkich życiowych sprawach. Mogłam więc pomyślnie skończyć szkołę i zdać maturę. Po szczęśliwym zakończeniu szkolnej edukacji postanowiłam pójść do pracy, żeby wreszcie rodzice przestali mnie utrzymywać, bo małe gospodarstwo nie dawało zbyt dużych dochodów. Dziś mogę się śmiać, wspominając, jaka byłam wtedy naiwna. W okręgu, do którego należę, bardzo interesowano się moimi sprawami, ukończoną maturą. Sądziłam, że i w spółdzielni też to docenią i że dostanę do wyboru kilka ofert pracy. Owszem, wpisano w jakiejś rubryce moje średnie wykształcenie, ale na tym się skończyło. Szybko dano mi do zrozumienia, że decyzję o tym, co mam robić, podejmą inni, a ja mam być wdzięczna państwu, że dało mi pracę. Otrzymałam pracę chałupniczą i stałam się jednym z trybików wielkiej machiny. Ludzie w zakładzie zwartym pracują siedem godzin, a potem mają czas dla siebie. Inaczej w wypadku chałupników - ich nikt nie pytał, ile godzin pracują, wymagano natomiast coraz większej wydajności, strasząc zwolnieniem. Chałupnik miał pracować i cicho siedzieć, bo przecież spółdzielnia dała mu pracę, a do symbolicznego zarobku dorzucała jeszcze niekiedy dotację na niektóre towary. A że była to praca nieprzyjemna, ogłupiająca, że ludzie tracili przy niej zdrowie, o tym się nie mówiło.

Spotkałam kiedyś chałupnika, który wycinał z blachy jakieś detale. Spytany, do czego to służy, nie wiedział. Nikt mu nie powiedział, bo i po co, miał to robić i już. Ludzie, którzy z różnych przyczyn nie mogli skończyć żadnej szkoły, wyciągnięci często z bardzo trudnych warunków, pracowali bez szemrania.

Trudno było mi się z tym pogodzić, a tym bardziej milczeć. A że nie znałam żadnych układów, zaraz na początku naraziłam się paru ważnym osobom i tak się to za mną wlokło. A potem przyszły lata dziewięćdziesiąte i coś się zaczęło walić. Okazało się, że spółdzielnia nie może zapewnić pracy, gdy nie ma dotacji państwowych. Runął system, przyszła chwila prawdy.

Podobno w dawnych czasach, gdy tonął okręt, to wyrzucano za burtę niewolników, żeby zmniejszyć ciężar. Tak samo postępowano w czasie głodu czy innych nieszczęść. I tak też postąpiły spółdzielnie niewidomych. Żeby jakoś przetrwać, pozbyły się tych, którym i tak żyło się ciężko. Bez żadnych skrupułów, jednym pociągnięciem długopisu wyrzucano ludzi - i po kłopocie. Ja jestem o tyle w korzystniejszej sytuacji, że nie mam nikogo na utrzymaniu. Mieszkam z rodzicami, więc nie jest tak źle. Renta nie jest wysoka, ale jakoś żyć można.

Nie wiem, jak wyglądałoby moje życie, gdybym, pracując w spółdzielni, oprócz wyrabiania normy nic innego nie robiła. Ale dzięki dobrym radom ówczesnego kierownika okręgu i przewodniczącego koła odnalazłam się w pracy społecznej. Materialnych korzyści to nie daje, ale daje radość, gdy coś się uda. A tej pracy wszędzie dla każdego wystarczy.

Wróciłam na wieś zaraz po maturze, a praca chałupnicza na szczęście nie odizolowała mnie od ludzi. Początkowo bacznie mnie obserwowano, a ludzie nie wierzyli, że mogę coś robić. Ale zdarzało się, iż ktoś tam nie mógł sobie poradzić z napisaniem podania do urzędu, ktoś inny znowu nie mógł uporać się z zadaniem, które dziecko miało odrobić w domu. Wtedy chętnie służyłam pomocą i tak się to zaczęło. Potem ktoś zaproponował mi napisanie kilku piosenek i wierszyków dla szkolnego zespołu, potem dla Koła Gospodyń Wiejskich i może właśnie dlatego utrata pracy w spółdzielni nie załamała mnie psychicznie, bo i bez niej czas mam wypełniony.

Dwa lata temu kilku działaczy naszej gminy postanowiło powołać lokalną gazetę. Dostałam propozycję współpracy. Oczywiście, pracujemy społecznie, ale jest własna gazeta. Pisanie do prasy nie było dla mnie nowością, bo piszę od lat do związkowych czasopism, ale i tak trzeba się ciągle uczyć. Przeprowadzanie wywiadów, wyszukiwanie ludzi, którzy mogliby o wielu ciekawych wydarzeniach opowiedzieć, pisanie tekstów związanych z obchodami świąt i rocznic - to moje zadanie w zespole. A przy okazji staram się też przybliżać ludziom problemy niewidomych. Ta działalność, choć nie daje korzyści materialnych, daje jednak dużo satysfakcji. Tu czuję się sobą, a nie jakimś nie liczącym się trybikiem w maszynie, który można wyrzucić, kiedy przyjdzie na to ochota. Jeśli dostaję jakieś zadanie, to wiem, że muszę je wykonać dobrze. Oczywiście zawsze mogę liczyć na pomoc naszego naczelnego redaktora, który chętnie dzieli się z nami swoim dziennikarskim doświadczeniem. Sądzę, że to też chyba jest sposób integracji, o której tyle się ostatnio mówi. Jeśli niewidomi będą zauważani przez lokalne władze, to może w przyszłości i dla nich będzie praca. Jeśli natomiast będziemy się izolować tylko w granicach Związku i biadolić, że spółdzielnie się walą, to nic nie wymyślimy. Związek kupuje coraz to nowe ośrodki, ale nie ma koncepcji ich wykorzystania. Organizuje się turnusy rehabilitacyjne, lecznicze i prawie nic poza tym. To było dobre, gdy faktycznie tylko spółdzielnie dawały to i owo.

Mamy grupę piszących do prasy związkowej. Może niektórzy z nich mogliby spróbować swych sił w prasie lokalnej w miejscu zamieszkania. Ale trzeba im pomóc, może podpowiedzieć. Mamy też w Związku ludzi znających języki obce i wielu takich, którzy by się chcieli nauczyć. I znów pole działania dla władz Związku. Mamy ośrodki, są ludzie, którzy mogą uczyć, chętnych do nauki też pewnie nie zabraknie. To samo można powiedzieć o nauczeniu niewidomych, jak mają korzystać z komputera, gdyby kogoś było na taki wydatek stać. A jak na razie, to mamy narzekania i niby wszyscy się głowią, jak coś zmienić, a zmienia się niewiele. Pytania - kiedy i komu było lepiej - zostawmy historykom. Po prostu skończył się czas udawania, że coś jest, czego nie ma. Albo potrafimy się przystosować do nowego, albo...

Sądzę, że czas najwyższy przemyśleć ten problem. Niektórym działaczom wydawało się, że szybko dogonimy zachodnie kraje, gdy kilku osobom zafunduje się komputery, gdy będą komputery w biurach okręgów i innych związkowych instytucjach. No i są komputery tu i tam, ale Biblioteka Centralna PZN jeszcze niedawno była zagrożona w swoim istnieniu, bo ktoś zapomniał sprawdzić, kto ma ją finansować. Wydawnictwa prasowe się likwiduje, też podobno dla dobra. Tylko dla czyjego? Teraz ktoś chce analizować, dlaczego ludzie ze Związku odchodzą. Może tam, "na górze", nie mogą na to wpaść, bo my w kołach to wiemy. Coraz częściej jedyne, co możemy ze Związku otrzymać, to dobre słowo, bo o radę już trudniej. Pracy nie ma, pieniędzy na nic nie ma. Ktoś kupuje magnetofon, bierze gdzieś pożyczkę i czeka na dotację kilka miesięcy.

Pozwoliłam sobie na szczyptę ironii, ale tak właśnie to widzę. Związek musi się zmienić. Może należałoby przesunąć pewne sprawy do okręgów? Liczy się czas. Nie dość, że okręg dostaje pieniądze na działalność z półrocznym poślizgiem, to jeszcze mu się z góry wyznacza, ile ma na co wydać. A może dać więcej samodzielności okręgom? Może wtedy gdzieś ktoś wpadnie na jakiś pomysł, wypróbuje u siebie i podzieli się swym doświadczeniem z innymi?

Pochodnia Wrzesień 1995