Czy coś nas jeszcze łączy?    

Maria Tarlaga

 

 Niektórzy ludzie w  Związku, dzielą organizację na „My i Oni”. Próbują więc tłumaczyć, że tak nie jest, że na pracę Polskiego Związku Niewidomych mamy wpływ wszyscy. Niby tak powinno być, bo my wybieramy władze, ale czy tak rzeczywiście jest?

   Do Związku należę od lat i pamiętam, jak było dawniej. Było biednie, niewiele można było zaoferować niewidomym, jeśli chodzi o sprzęt, ale ludzie chętnie przychodzili do biura koła czy okręgu. Jeśli ktoś chciał, mógł zaprenumerować nie tylko „Pochodnię”, ale jeszcze kilka innych czasopism. Swoje pismo miały panie, mieli masażyści, spółdzielcy, esperantyści i ci, którzy po prostu chcieli czytać. Czytały dzieci, młodzież i dorośli. W niektórych pismach były krzyżówki czy inne zagadki, wymagające czasem poszperania w pamięci lub w jakichś źródłach. Redakcje ogłaszały konkursy na różne tematy. Brali w nich udział ludzie w różnym wieku, o różnym poziomie wykształcenia, lubiący czytać. Nagroda nie była najważniejsza, ale zajęcie wysokiego miejsca mogło być dla niejednego zachętą do dalszej pracy. Były dyskusje, w których można było wymieniać poglądy na wiele spraw. Ludzie, którzy mieszkali nieraz na przeciwnych krańcach Polski, poznawali się przez prasę, czasem nawet nawiązywali korespondencję. Okręgów było ponad 30, a w każdym  terenowy korespondent, który zbierał opinie członków i przekazywał je do redakcji. Polski Związek Niewidomych to była rzesza ludzi chcących sobie pomagać.

Ale czasy się zmieniły i zmienił się Związek. Władze coraz mniej liczyły się z opiniami głoszonymi w terenie. O tych, którzy ośmielali się krytykować, mówiono, że mają roszczeniową postawę. No i kupowano domy wczasowe, w które pompowano masę pieniędzy, a w tym samym czasie padały spółdzielnie, niewidomi tracili pracę, a młodzi w ogóle jej nie znajdowali. I wreszcie w kasie związkowej pokazało się dno. Zaczęto udawać wielkie oszczędzanie, likwidując kilka czasopism. Nic nie pomogło. Nowe władze też cudów nie dokonały. Teren nie miał już takiego głosu, prasę ciągle ograniczano. Ale wydawało się, że to przejściowe, że potem będzie lepiej.

               Czy rzeczywiście początek końca?

Przeszły znów cztery lata, wybrano nowe władze i historia zatoczyła pełne koło. Teraz władze centralne już nam jawnie pokazują, że ci w terenie ich nie obchodzą. Powie ktoś, że można wchodzić na internetową stronę PZN i telefoniczny dyżur w Zarządzie Głównym. Tylko ilu niewidomych posiada internet? Telefon ma pewnie większość z nas, ale czy każdy może sobie pozwolić na zadzwonienie do Warszawy, żeby się podzielić swoimi spostrzeżeniami z kimś z kierownictwa Związku? Przy niskich rentach jest to raczej niemożliwe. Operatorzy telefoniczni dają darmowe godziny, ale wieczorem i w dni ustawowo wolne. W tym czasie nikogo w biurze przecież nie ma, a trudno wymagać, żeby ktoś podawał swój domowy telefon i dyżurował przy nim. Każdy ma przecież prawo do prywatnego życia. Ale dla władzy najważniejsze jest zachowanie pozoru, że chcą kontaktu z terenem. A że ci z terenu nie dzwonią, bo ich nie stać na płacenie wysokich rachunków, to i dobrze, władze mają spokój.

Powie ktoś, że się czepiam. No cóż, w latach dziewięćdziesiątych krytykowałam czynione przez Związek zakupy, wyszło, że miałam rację. A co teraz? Teraz mamy początek końca PZN, niestety. W ostatnim „Biuletynie Informacyjnym”, ostatnim, bo już go nie ma, zamieszczono apel, żeby 1 procent podatku przepisywać na Związek. Tylko po co? Legitymacji PZN nie honorują nigdzie. Żeby załatwić na przykład ulgę w abonamencie telefonicznym, trzeba mieć orzeczenie i legitymacje PCPR z odpowiednim symbolem. Kto w tej sytuacji zechce składki płacić i jeszcze coś tam odliczać?

A co robią nasze władze? Likwidują kolejne czasopisma, a pozostałe obcinają, podwajając jednocześnie ich cenę. Ale to nie wszystko. Styczniowa „Pochodnia” ukazała się z trzytygodniowym opóźnieniem. Dawniej druk odbywał się niemal ręcznie, bo odbijano z metalowych matryc. Czasopism było więcej, nawet co tydzień wychodził zeszyt z programem radiowym. I jakoś wszystko docierało na czas. Teraz nikogo nie obchodzi, czy styczniowa „Pochodnia” wyjdzie w marcu, a może w maju. Najważniejsze, że się czytelnicy dowiedzą o grudniowym prezydium czy plenum, na którym zadecydowano, kto i gdzie pojedzie.

Czy można się dziwić, że ludzie nie płacą składek, że odchodzą ze Związku? Jeśli jeszcze gdzieś w kole jakaś grupa ludzi coś robi, można mówić o jakiejś więzi, ale nie z władzą centralną. Sponsorów szuka się na miejscu, a władze bawią się po swojemu. Gorzkie słowa? Wolałabym, żeby było co chwalić. Jedyną instytucją, która dba o niewidomych, jest Biblioteka Centralna. Władze centralne wolałyby Polski Związek Niewidomych, ale bez niewidomych. To prowadzi do samozniszczenia, ale nikt się tym „na górze” na razie nie przejmuje.

Pochodnia kwiecień   2005