Biografia prasowa

 

 

Tadeusz Majewski

 Psycholog  

 naczelnik   Wydziału  Rehabilitacji Zawodowej Osób Niepełnosprawnych w Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej

Ekspert  Organizacji Narodów Zjednoczonych  

Organizator    instytucji  służącym ludziom niepełnosprawnym  w krajach  Trzeciego świata  

  Autor wielu książek dotyczących   problematyki  osób   niewidomych i  niedowidzących  

Członek honorowy  Polskiego Związku Niewidomych

 

   podróże i śpiew

   Rozmowa z dr Tadeuszem Majewskim

 

Dla wielu osób ze środowiska niewidomych dr Tadeusz Majewski, honorowy członek PZN, to cieszący się autorytetem osobisty przyjaciel, doradca i współpracownik. Z wykształcenia psycholog, absolwent KUL i Uniwersytetu Jagiellońskiego (doktorat), wychowawca w Zakładzie w Laskach, organizator powstałego przy Polskim Związku Niewidomych w początkach lat sześćdziesiątych Zakładu Rehabilitacji Podstawowej, przeznaczonego dla nowo ociemniałych w Warszawie. Przez wiele lat pracował w Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej m.in. na stanowisku naczelnika Wydziału Rehabilitacji Zawodowej Osób Niepełnosprawnych. Jako ekspert Międzynarodowej Organizacji Pracy, osiem lat spędził w Krajach Trzeciego Świata - w Iranie (1975-76) i w Kenii (1981-87), gdzie organizował Afrykański Instytut Rehabilitacji Zawodowej. Prowadził tam wykłady dla studentów z kilkunastu krajów afrykańskich. Jako nauczyciel akademicki opracował i pracuje również w kraju: wykładał tylfopsychologię w Uniwersytecie im. Curie-Skłodowskiej w Lublinie, a obecnie - tyflopsychologię i rehabilitację zawodową osób niepełnosprawnych w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Jest autorem wielu publikacji - artykułów prasowych, drukowanych m.in. w "Pochodni" i dziesięciu pozycji książkowych, z których najważniejsze to: "Psychologia niewidomych i niedowidzących", "Rehabilitacja psychiczna ociemniałych", "Edukacja i rehabilitacja osób głuchoniewidomych", "Niewidomi wśród widzących" oraz "Poglądy i działalność Krajowej Federacji Niewidomych w Stanach Zjednoczonych". Od wielu lat współpracuje z Polskim Związkiem Niewidomych - jest członkiem Rady Naukowej przy ZG PZN, wiceprzewodniczącym Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym, służy pomocą lingwistyczną (honorowo), jeżdżąc jako tłumacz na zagraniczne konferencje czy sympozja.

- Całe swoje życie zawodowe zadedykował Pan niewidomym, czy może szerzej - osobom niepełnosprawnym. Co zadecydowało o takim wyborze?

- Ze środowiskiem niewidomych związany jestem od dzieciństwa. Moja ciotka i wuj, rodzeństwo mojej matki, byli niewidomymi od urodzenia. Mieszkaliśmy obok siebie, a więc i obok siebie żyliśmy. Były to lata wojny i pierwszy okres powojenny. Już wtedy zaczął kształtować się u mnie pozytywny obraz niewidomego, głównie za sprawą wuja, który był profesjonalnym muzykiem, grał na wielu instrumentach, dawał koncerty. A więc - niewidomy potrafi. To był ten pierwszy punkt, wyjściowy. Potem w czasie studiów, w Zakładzie w Laskach dowiedziano się o moich zainteresowaniach środowiskiem niewidomych. Laski zaproponowały mi pracę wychowawcy na letnich turnusach wypoczynkowych i wówczas zetknąłem się z niewidomą młodzieżą. Kontynuowałem tę pracę przez trzy lata, a po studiach zacząłem pracować w Laskach jako nauczyciel i wychowawca. Następną okazją poznawania niewidomych był tworzony wówczas Zakład Rehabilitacji Podstawowej dla osób nowo ociemniałych, gdzie zostałem zatrudniony jako psycholog. Było to dla mnie bardzo ważne doświadczenie, ponieważ do zakładu trafiały osoby bezpośrednio po utracie wzroku, niemal prosto ze szpitala. Pomoc psychologa była im niezbędna.

Natomiast moja współpraca z PZN rozpoczęła się, gdy podjąłem pracę w Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej, które sprawowało wówczas nadzór merytoryczny nad działalnością Związku. Wspólnie ustalaliśmy kierunki działań i sposób finansowania.

- Zatem Pana związek ze środowiskiem trwa, można powiedzieć, od kolebki. Panie Doktorze, nie tylko my, widzący, możemy coś ofiarować niewidomym, ale i oni, z czego nie zawsze zdają sobie sprawę, mogą wiele ofiarować osobom pełnosprawnym. Co Pan o tym sądzi?

-  Jest to sprawa bardzo indywidualna i zależy od wielu czynników. Niektórzy traktują pracę w środowisku po prostu jako zawód, sposób na zarabianie pieniędzy. Ale u innych  wynika to z zaangażowania. Mówi się, że praca z niewidomymi to połknięcie bakcyla i nie można już sobie wyobrazić życia poza tym środowiskiem. Dla mnie, jako dla psychologa, praca ta ma dużą wartość poznawczą.

- Materiał naukowy - mówiąc nieco brutalnie...

- To nie tak. Kiedy studiowałem i zaczynałem pracę, nie było jeszcze tyflopsychologii ani tyflopedagogiki jako dyscyplin naukowych, a więc kontakt z niewidomymi był źródłem konfrontacji mojej wiedzy książkowej z praktyką. Dziś z perspektywy lat mogę powiedzieć, że ta praca daje mi bardzo wiele satysfakcji i stale myślę, co by tu jeszcze zrobić, aby to miało wartość dla tych ludzi, a moje życie nabrało większego sensu. Należy podkreślić również to, że praca wśród niewidomych służy nawiązywaniu przyjaźni osobistych, wytwarza się pewien krąg, w którym człowiek realizuje swoje społeczne potrzeby.

- Zdarza się jednak, i to nierzadko, że ktoś, kto chciałby swoje społeczne potrzeby realizować również poprzez kontakt z osobami niepełnosprawnymi, nie bardzo wie, jak się wobec nich zachować i w rezultacie rezygnuje. Styka się Pan zapewne z tym problemem jako nauczyciel akademicki?

- To bardzo istotny problem. Występują tu dwa rodzaje mechanizmów. Pierwszy, to ukształtowany przez wiele lat stereotyp niewidomego jako człowieka niezdolnego do pracy, do kontaktów społecznych, a więc potrzebującego pomocy, której trudno będzie sprostać. Ten obraz oficjalnie się zmienia, ale niestety ciągle jeszcze funkcjonuje w świadomości społecznej. Druga sprawa to brak pewnej wiedzy, jak się wobec niewidomego zachować, na przykład jakich używać słów. Niektórzy sądzą, błędnie, że przy niewidomym nie należy mówić o tym, czego on nie może zobaczyć. A przecież on widzi, tyle że dotykiem, i chce mieć o świecie widzialnym jak najwięcej informacji. Edukacja społeczeństwa jest tu bardzo potrzebna w ukształtowaniu prawdziwego obrazu człowieka niewidomego  oraz wzajemnego partnerstwa niewidomych i widzących. Trzeba też wiedzieć, w jakiej sytuacji poradzi sobie sam, a kiedy należy mu pomóc.

- Pracuje Pan wśród niewidomych od bardzo wielu lat. W statusie niewidomych zmieniło się bardzo wiele...

- Otóż i tak, i nie. Musimy tu wyróżnić dwa rodzaje postaw - formalne i nieformalne. Formalnie zmieniło się wiele, trudno bowiem dziś spotkać osobę, która oficjalnie i publicznie kwestionowałaby prawa i możliwości niewidomych do uczestnictwa w życiu społecznym. Ale w praktyce, kiedy przychodzi do konkretnych działań, na przykład gdy pracodawca ma zatrudnić niewidomego zgodnie z jego kwalifikacjami, to znajdzie 150 powodów, żeby go jednak nie zatrudnić.

O regulacjach prawnych mówi się w wielu krajach dużo, od czasu kiedy powstały dokumenty ONZ ułatwiające rehabilitację, edukację i szkolenie zawodowe, a okazuje się, że efekty nie są zadowalające. Toteż naukowcy na różnych konferencjach mówią o konieczności stworzenia "kodeksu dobrej praktyki", mającego ustalić pewne zasady postępowania we współpracy z niepełnosprawnymi, a więc przeniesienia tych kwestii ze strefy prawnej na płaszczyznę współdziałania społecznego i płaszczyznę etyczną.

- W kreowaniu wizerunku niewidomego jako człowieka maksymalnie samodzielnego najdalej posunięte są chyba Stany Zjednoczone?

-  W Stanach podstawą życia społecznego jest ogromna konkurencyjność. Tam, aby żyć na pewnym poziomie, trzeba być nie tylko samodzielnym, ale i przedsiębiorczym; dotyczy to także osób niepełnosprawnych.

W 1995 r. brałem udział w Kongresie Krajowej Federacji Niewidomych w Chicago, na który przyjechało 2500 niewidomych z całego kraku. Żaden z nich nie przyjechał z przewodnikiem. Posługując się długą białą laską, doskonale poruszali się po ogromnym hotelu. Spotykałem ich na ulicach, a potem sami odjechali na lotnisko. Oczywiście była to "elita", ale było ich 2500, zebranych w jednym miejscu.

W Stanach Zjednoczonych ścierają się dwie tendencje - pierwsza to, tradycyjna, istniejąca od wielu lat. Preferuje ona pełnosprawnych instrukorów rehabilitacji podstawowej i zawodowej. Federacja, o której wspomniałem, krytykuje tę zasadę, twierdząc że instruktorzy ci nie zawsze niewidomych rozumieją. Od dziesięciu lat Federacja organizuje własne ośrodki, w których instruktorami są niewidomi, czyli ci, którzy ten wysoki stopień samodzielności już osiągnęli. Oni, zdaniem Federacji, lepiej rozumieją potrzeby niewidomych. Obserwuje się już wpływ tych ośrodków na system tradycyjny.

- W naszej transformacji ustrojowej chętnie, by nie powiedzieć łapczywie sięgamy po wzory amerykańskie. Czy koncepcje amerykańskiej Federacji to dla nas dobry wzór?

- Jako zwolennik filozofii Arystotelesa, twierdzącego że "cnota znajduje się pośrodku", doradzałbym umiarkowanie. Środowisko niewidomych, jak każde inne, jest bardzo zróżnicowane. Jedni są zdolniejsi, inni mniej, jedni aktywni, drudzy pasywni, zamknięci w sobie, lub otwarci itp. Należy więc podchodzić do nich w sposób zróżnicowany, bo nawet przy najwyższym poziomie rehabilitacji o samodzielności decyduje też osobowość i różnego rodzaju motywacje, a także wiek i dodatkowe niepełnosprawności.

- Spędził Pan sześć lat w Afryce, w Kenii, jako organizator i wykładowca w Afrykańskim Instytucie Rehabilitacji Zawodowej. Jak tam wygląda sytuacja społeczna niewidomych, czy bardzo różni się od standardów europejskich?

- Należy na to spojrzeć w kontekście społeczno-kulturowym. Kontynent afrykański jest bardzo zróżnicowany i trudno tu generalizować. Można jednak powiedzieć, że postawa rodziny wobec osoby niewidomej jest poprawna - niewidomy z głodu nie umrze, chyba że umrze cała rodzina. Istnieje tam zresztą pojęcie rodziny poszerzonej, która obejmuje nie tylko najbliższych i jest głęboko zakodowany obowiązek wzajemnego pomagania sobie. Wiele takich rodzin mieszka w buszu, gdzie życie sprowadza się do zdobywania pożywienia, polowania, zbierania owoców. Osoby niepełnosprawne są w to włączane, ich potrzeby są zresztą podobne, więc nie mają, albo mają mniej kompleksów.

- Ale i tam dociera cywilizacja, a więc pojawia się problem dostępu do zawodów...

- Od lat siedemdziesiątych uruchomiono tam programy rehabilitacyjne, finansowane przez ONZ. Ponieważ wielu ich uczestników wróci potem do swoich wiosek, więc są one tak pomyślane, aby wyuczone umiejętności były w owym buszu przydatne. Jest to kaletnictwo, proste krawiectwo czy stolarstwo. Drugi kierunek to rolnictwo. W bardziej zaawansowanych krajach istnieje pedagogika specjalna, a więc przygotowuje się młodzież do nauczania w tych szkołach. Najbardziej zdolni niepełnosprawni trafiają do szkół średnich, potem na uczelnie.

- Uwielbia Pan podróże, podobno zjeździł pan cały świat. Co Pana szczególnie w zwiedzanych krajach interesowało?

-  Istotnie, podróże to moja pasja. Podróżuję od 1963 roku. Czy byłem wszędzie? Chyba tak, za wyjątkiem Japonii. A co mnie szczególnie zainteresowało? To bardzo trudne pytanie, bo wszędzie można znaleźć coś interesującego. Ale gdyby mnie zapytano, gdzie chciałbym mieszkać poza krajem, to wybrałbym Kenię. Może ze względu na ten cudowny klimat, gdzie zawsze jest ciepło, a deszcz jest przyjemnością, a nie uciążliwą pluchą. Często obce kraje są czymś innym, niż nam się z oddali wydaje. Na przykład Madagaskar nie jest oazą szczęścia, lecz miejscem niewyobrażalnej wprost biedy.

Zawsze mnie interesowało to, co można by nazwać folklorem, a więc niekoniecznie obiekty architektoniczne opisane w przewodnikach, lecz wiejskie budownictwo, naprawdę piękne, oryginalne, ludowe tańce, śpiew...

- Właśnie: śpiew, muzyka to także Pana hobby. Czy początki tej pasji również prowadzą do wuja muzyka?

-  Prowadzą. Ponieważ mieszkaliśmy w jednym domu, byłem więc muzyką "bombardowany" od małego. Muzykiem nie zostałem - wuj mnie zdyskwalifikował, ponoć nie miałem słuchu. Zawodowym muzykiem został mój brat, a ja zostałem melomanem, kochającym muzykę poważną, operę, operetkę, tę ostatnią może nawet szczególnie, na "Wesołej wdówce" byłem chyba 60 razy.

- Mówią, że zna się Pan na operze i operetce nie gorzej niż sam Bogusław Kaczyński.

-  Mam wielkie uznanie dla tego, co robi pan Bogusław  Kaczyński, jesteśmy wraz z żoną Czesławą stałymi  bywalcami "Romy"; wystawiane tam operetki są naprawdę na światowym poziomie. A mogę coś na ten temat powiedzieć, bo gdziekolwiek jestem, zaczynam pobyt od sprawdzenia, co grają w teatrach muzycznych. Kiedy byłem na stypendium w Stanach, a był to rok 1970 i płacono nam marnie - 20 dolarów na tydzień, to jednak wybrałem się na stojące miejsce, za dolara i 25 centów, do Metropolitan Opera w Nowym Yorku.

- Ale - proszę powiedzieć, jak, mając tyle zainteresowań i prowadząc tak aktywne życie znajduje Pan na to wszystko czas?

-  Zasada jest prosta: dobra organizacja czasu i punktualne, dokładne realizowanie tego, co się ustaliło. Moi koledzy ze Związku dobrze o tym wiedzą.

- I cenią wysoko. Dziękuję Panu za rozmowę.

                           Rozmawiała Iwona Różewicz

Pochodnia  czerwiec 1998