Biografia  prasowa  

    

 Maria Tarlaga  

 Niewidoma organizatorka    życia społecznego i  kulturalnego w miejscowym      

 społeczeństwie  

 Moja droga - Maria Tarlaga   

 

Najtrudniej jest  pisać o sobie, bo cóż ciekawego może  być w  życiorysie wiejskiego dziecka, które urodziło się jako niewidome?

Na świat przyszłam dwunastego marca 1955 roku.  Była to wielka radość dla moich rodziców i dziadka, bo w naszej familii rodzili się sami chłopcy. Mój tato miał sześciu braci, pierwszym dzieckiem w mojej rodzinie był też chłopczyk.

Ale to szczęście nie trwało długo. Rodzice zauważyli, że coś ze mną jest nie tak. Nie chwytałam zabawek, które mi podawali, nie próbowałam chodzić jak inne dzieci. Okazało się, że ja nie widzę. Zaczęło się szukanie lekarzy, którzy mogli pomóc. Operacja w Krakowie na prawe oko nie udała się, z lewym poszło lepiej. Nie było to wiele, ale widziałam twarze i rozróżniałam kolory.

Naszą rodzinę dotknęła kolejna tragedia, po krótkiej chorobie zmarł mój brat. Potem mama zachorowała i już nie mogła mieć więcej dzieci.

W dalszym ciągu rodzice wozili mnie do lekarzy. Tak w wieku sześciu lat trafiłam do kliniki w Lublinie. Przebywałam tam od połowy listopada do połowy kwietnia bez kontaktu z rodzicami. Wtedy nikt się nie przejmował, jak taka rozłąka wpłynie na psychikę dziecka. Gdy wyjeżdżałam do szpitala, był pochmurny listopadowy dzień. Widziałam leżące wszędzie pożółkłe liście, ciężkie chmury pędziły po niebie. Gdy wracałam, był piękny, słoneczny kwietniowy dzień, ale ja już nie zobaczyłam zielonej trawy i żółtych kaczeńców.

W domu wszystko było obce, potykałam się o różne sprzęty, dlatego nie chciałam wychodzić z domu. Rodzice nie wiedzieli, jak mi pomóc. Wiedzieli tylko, że żadne leczenie nie będzie skuteczne. Trzeba było jakoś zająć się wychowaniem niewidomego dziecka, co nie było łatwe. Nie mogli ciągle być przy mnie, bo to przecież była wiosna, trzeba było iść w pole. Zabierali mnie czasem ze sobą, ale ja się nudziłam. Obok nas mieszkało starsze małżeństwo. Pan Tomasz był kościelnym, jego żona była nazywana przez wszystkich babcią. Wychowała kilkanaścioro dzieci. Często ludzie prosili ją o radę w różnych sprawach, bo i na leczeniu się znała, nawet powróżyć umiała. Chociaż, jak teraz wspominam te jej wróżby, to sprowadzały się one do rozmowy, które pozwalały właściwie podejść do problemów. U tej babci rodzice zaczęli mnie zostawiać. A ona zabierała mnie na spacery w pole, na łąki, gdzie zbierałyśmy zioła, uczyła mnie rozpoznawać głosy ptaków. Kiedy jej powiedziałam, że boję się zostawać w domu sama, bo coś stuka, szeleści, powiedziała, żebym to próbowała łapać. W ten sposób nauczyłam się rozpoznawać różne dźwięki. Z czasem nawet polubiłam to łapanie głosów.

Babcia przekonała moją rodzinę, że trzeba wykorzystać to, co zostało. Czytała mi książki i zachęcała mnie, żebym je opowiadała rodzicom po powrocie do domu. Rodzice w wolnym czasie też zaczęli mi czytać książki. Lubiłam słuchać bajek opowiadanych przez babcię i książek czytanych przez nią w dni, kiedy deszcz nie pozwalał  wyjść z domu. Na wsi nie da się niczego ukryć, ludzie wszystko wiedzą. Już wkrótce wiadomość, że wróciłam ze szpitala i nie widzę, rozeszła się po całej wsi. Ludzie współczuli moim rodzicom, ale nikt nie umiał znaleźć rady. Odwiedzający nas sąsiedzi często przychodzili ze swoimi dziećmi. Wtedy, gdy dorośli rozmawiali, my wymyślaliśmy różne zabawy.

Z czasem dzieci sąsiadów zaczęły same przychodzić do mnie. Z początku bawiliśmy się pod okiem dorosłych, ale potem zostawiano nas samych i pozwalano nam wychodzić na spacery. Koleżanki i koledzy szybko pojęli, że różnię się od nich, że nie mogę biegać za piłką, nie dostrzegam koloru zabawek, a kwiatki rozpoznaję dopiero wtedy, gdy biorę je do ręki. Robili więc wszystko, żebym mogła się z nimi bawić. Nikt nie wiedział, że istnieją zabawki przystosowane dla niewidomego dziecka. Nie wiem nawet, czy takie wtedy były.  W ogóle z tymi zabawkami nie było tak, jak teraz. Rzadko ktoś dostawał jakąś zabawkę kupioną w sklepie, najczęściej zabawki robił dziadek albo ojciec koleżanki. Moja babcia nauczyła mnie robić lalki z sitowia, wyplatać z trawy czapeczki, koszyczki i łódki. Robiliśmy też zabawki z papieru, a w jesieni dobrym materiałem były kasztany i żołędzie. Pojawił się  tylko jeden kłopot. Inne dzieci   chodziły do szkoły i uczyły się różnych ciekawych rzeczy, a ja nie. Odrabiały przy mnie lekcje, uczyliśmy się razem, ale łatwo nie było. Mogłam zapamiętać wierszyk, którego  się uczyły, mogłam zapamiętać jakąś  regułę, ale co z matematyką czy przyrodą?

Wiejscy nauczyciele nie wiedzieli, jak mogliby mnie uczyć, powiatowe kuratorium przysyłało co roku formularz z zapytaniem, dlaczego rodzice nie posyłają mnie do szkoły. Ale gdy kierownik szkoły wpisywał notatkę, że nie widzę, uważano sprawę za załatwioną. Na szczęście, dzieci bywają czasem uparte i nie rezygnują tak szybko. Nie mogły nauczyć mnie pisać i czytać, ale dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie zdołałam opanować. Pomoce naukowe zawsze były pod ręką. Patyczki, papier, plastelina, a nawet wosk, były często wykorzystywane. Jeśli to było możliwe, kolega łapał jakieś zwierzątko i dawał mi do ręki. Potem kazali mi to lepić z plasteliny. Jeśli coś było nie do zdobycia, jego siostra robiła model z wosku i mogłam go dokładnie obejrzeć.  Moi mali sąsiedzi  pewnie dobrze się bawili, ale, może nawet nikt nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mi pomagają. Dzięki tym dziecięcym zabawom w szkołę moje palce nauczyły się rozpoznawać kształty, uszy rozróżniały głosy ptaków. Prawda, że czasem coś ugryzło mnie w palec, ręce miałam w bąblach, bo akurat trafiłam na pokrzywę, ale kto by się tym przejmował.  Ciągle tyle było do obejrzenia i wszystko okazywało się  takie interesujące.

Kiedy w domu pojawiło się radio, dodatkowym źródłem wiedzy stały się audycje dla szkół. Słuchałam ich, a potem dzieliłam się tymi wiadomościami z koleżankami. Bardzo lubiłam długie zimowe wieczory, bo wtedy rodzice mieli więcej czasu dla mnie. Gdy tato kończył pracę, mama podawała kolację. Potem tato siadał blisko pieca, brał do ręki książkę i czytał. Z początku były to bajki, potem powieści dla dzieci.. Ucząc się z koleżankami, słuchając radiowych audycji dla szkół, zdobywałam różne wiadomości.

Jedna z koleżanek często opowiadała o swoim starszym bracie, który studiował w Krakowie. Kiedyś  spytałam ją o coś, czego nie wiedziała. powiedziała, że ona nie wie, ale jej brat to by na pewno wiedział. Jej mama była krawcową i mama poszła tam ze mną, żeby mi coś uszyła. Akurat trwały wakacje i brat Ani był w domu. Kiedy nasze mamy rozmawiały, on zaczął mnie wypytywać, co robię, czym się interesuję. Sama nie wiem, jak to się stało, że nagle zaczęłam mówić. Mówiłam, że chciałabym kiedyś umieć czytać, bo rodzice niektórych książek nie chcą mi czytać. Umilkłam przerażona, że on, taki mądry, wyśmieje mnie i jego siostra przestanie się ze mną bawić. Ale on się nie roześmiał. Odezwał się po chwili i  powiedział, że są takie książki i ja będę mogła je czytać. Potem Ania zaczęła pytać brata czy widział takie książki i czy może je przywieźć. Ja już prawie się nie odzywałam, myślałam tylko, jak by to było dobrze, gdybym mogła sama czytać.  W końcu nasze mamy skończyły rozmowę i trzeba było iść do domu.  

Moja mama nie zwracała uwagi na nasze rozmowy, więc nie mogła zrozumieć mojego roztargnienia. Chodziłam po domu zamyślona i nikt nie mógł się ze mną dogadać. Wieczorem przyszła pani Irena, mama Ani i jej brata. Okazało się, że po naszym wyjściu on zaczął wypytywać swoją siostrę, a potem rodziców, jak ja się uczę.  Dowiedział się, że rodzice szukali dla mnie szkoły, ale nikt nie potrafił pomóc. Powiedział, że on się tym zajmie i będę mogła pójść do szkoły. I zaczęło się.  Coś co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe, stało się faktem. Trzeciego września 1967 roku znalazłam się w Krakowskiej  Szkole dla Niewidomych  Dzieci.  

/Fragment  autobiograficznych zapisków/  

                                                                   *   *   *

                                                           *   *   *

Współpracuję z gminnym domem kultury i, z parafią. Pisanie do prasy brajlowskiej nie było trudne. Pisałam tekst w brajlu i wysyłałam do redakcji. Ale tekstów do lokalnej gazety już tak nie mogłam pisać. Musiałam je przepisywać na maszynie czarnodrukowej. Gdy żyli rodzice, sprawa była łatwa. Miałam pewność, że będzie miał kto sprawdzić czy da się to przeczytać. Ale, gdy zostałam sama, pojawiły się problemy. Wystarczyło, że od pisania nagle oderwał mnie dzwonek telefonu i już trudno było wrócić do przerwanego tekstu. Nie byłam też pewna czy oddawane teksty nie zawierają błędów.  Wiedziałam, że rozwiązaniem stać się mógł  komputer, ale z przyczyn finansowych nie miałam szans na jego zakup, jednak  moja  miejscowa   społeczność, z którą związałam całe swe życie, nie zostawiła mnie samej.  

  Proboszcz naszej parafii, gdy dowiedział się, że moja maszyna może przestać pisać, wziął sprawy w swoje ręce. I tak od kwietnia 2013 roku laptop znalazł się w moim domu. Organista, który jest też informatykiem, przychodził i uczył mnie. Pomocne okazały się też rady mojej przyjaciółki, która posiada komputer od dawna. I tak od dłutka przeszłam do komputera. Jest łatwiej, bo on sam mówi, gdzie jest błąd. Jestem przekonana, że teraz otwierają się przede mną nowe  rozległe możliwości.