Otwarta na trudne wyzwania

Z Anną Woźniak-Szymańską - przewodniczącą Zarządu Głównego PZN - rozmawia Grażyna Wojtkiewicz

Redakcja: - As wyciągnięty z rękawa - tak niektórzy określają Pani wybór na funkcję przewodniczącej Zarządu Głównego, gdyż do tej pory była Pani mało znana, przynajmniej na ogólnopolskim forum. Proszę zatem opowiedzieć coś o sobie i swoich dotychczasowych dokonaniach, by czytelnicy „Pochodni” mogli poznać Panią bliżej.

Anna Woźniak-Szymańska: - To prawda, iż nie udzielałam się na szerszym forum, ale w swoim macierzystym okręgu - mazowieckim - jestem dobrze znana. Przez ostatnie cztery lata prowadziłam tam bowiem jako wolontariuszka poradnictwo dla osób nowo ociemniałych. Organizowałam dla nich spotkania i  szkolenia w zakresie rehabilitacji podstawowej i społecznej. Jestem niezwykle uczulona na wszelkie schorzenia oczu, gdyż sama przez ponad ćwierć wieku borykam się ze straszną chorobą - retinitis pigmentosa, która doprowadziła mnie do Polskiego Związku Niewidomych. Aby choć trochę pomóc tym, którzy tak jak ja zachowali jeszcze resztki widzenia, nawiązałam bliską współpracę z najwybitniejszymi warszawskimi klinikami okulistycznymi. Dziś mazowiecki okręg ma z nimi stały kontakt, wysyłając swoich członków do okulistycznych sław na skomplikowane operacje czy specjalistyczne badania. A ukoronowaniem tej współpracy było ogólnopolskie sympozjum okulistyczne, poświęcone schorzeniom oczu i ich profilaktyce. - A co było wcześniej, zanim jako wolontariuszka trafiła Pani do mazowieckiego okręgu?

- Szkołę podstawową ukończyłam jako dziecko widzące, choć już wtedy należałam do grupy dyspanseryjnej. Potem było liceum medyczne i kilkuletnia praca w zawodzie pielęgniarki w jednym z warszawskich szpitali. Uwielbiałam ją. Miałam 20 lat i   świat „stał przede mną  otworem”. Tę sielankę przerwała nagle  szybko postępująca choroba oczu. Otrzymałam I grupę inwalidzką ze wskazaniem „praca dla niewidomych”. Trzeba było zmienić życiowe plany. I tak w 1980 roku zostałam członkiem PZN. Przed całkowitą rozpaczą i załamaniem uratowały mnie dwie kobiety, które tu spotkałam: okulistka, dr Janina Żurawska, i wiceprezes do spraw rehabilitacji w ówczesnym Centralnym Związku Spółdzielni Niewidomych - Elżbieta Myśliborska. To dzięki nim znów stanęłam na nogi. Zaproponowano mi pracę w dziale rehabilitacji warszawskiej spółdzielni „Metal”, zachęcono do dalszej nauki w pomaturalnym Studium Rehabilitacji, które z powodzeniem ukończyłam. Sukces rodzi kolejne pragnienia. Tak było i u mnie. Postanowiłam uczyć się dalej, tym razem na zaocznych studiach w Instytucie Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. Mimo, iż mój wzrok stale się pogarszał, ukończyłam je w terminie, uzyskując tytuł  magistra polityki społecznej. I znów kolejny życiowy awans -  stanowisko specjalistki do spraw rehabilitacji i zatrudnienia  w Centralnym Związku Spółdzielni Niewidomych. Przepracowałam tam niecałe dwa lata, gdyż zaczęła się transformacja ustrojowa, w efekcie której rozwiązano CZSN.

- A potem rozpoczął się kolejny znaczący etap w Pani życiu...

- Tak, i równie ciekawy jak poprzednie. Ponieważ wówczas jeszcze sporo widziałam, postanowiłam poszukać „szczęścia” poza naszym środowiskiem. Udając osobę widzącą, rozpoczęłam pracę szefa działu oświatowego w Muzeum Historycznym m.st. Warszawy. Ale i tu nie „zagrzałam dłużej miejsca”, gdyż to  udawanie  wychodziło mi coraz gorzej z powodu ciągle pogarszającego się wzroku. Nie chcąc być z tego powodu narażona na ciągły stres, pomyślałam, iż kiedy założę własną firmę, nie będę już musiała niczego udawać. I tak rozpoczęła się moja przygoda z  biznesem. Przez trzy lata z powodzeniem prowadziłam firmę usługową, zatrudniającą 20 ludzi. Zawiadywałam dużym parkingiem z małą gastronomią i sklepikiem. Ale i tu, tym razem znacznie skuteczniej, wkroczyła moja choroba. Któregoś dnia, po silnym ataku jaskry, na sygnale odwieziono mnie karetką do szpitala prosto na stół operacyjny. Przeszłam kilka poważnych zabiegów, które jednak nie uratowały mego wzroku. Dziś jestem osobą słabo widzącą ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Poruszam się z trudem, czasem korzystam z białej laski. Nie czytam czarnego druku, piszę grubym markerem. W pracy korzystam z komputera z oprogramowaniem dla niewidomych.

- Nie rozpieszczało Pani życie...

- Można tak powiedzieć, choć, tak jak wszystko, miało to też swoje dobre strony. Chociaż często przechodziłam trudne chwile, to jednak dzięki swojemu uporowi i pomocy życzliwych ludzi wychodziłam z nich zwycięsko. I myślę, że te moje przeżycia i doświadczenia stanowią dziś mocny fundament dla moich dalszych działań na rzecz naszego środowiska.

- Urodzony społecznik - tak mówią o Pani ci, którzy znają Panią bliżej. Skąd te zainteresowania?

- Od kiedy tylko pamiętam, zawsze pełniłam różne funkcje w szkolnych samorządach, w harcerstwie, również na studiach. Pracując zawodowo, także udzielałam się społecznie, najpierw  w Kole PZN Praga Południe, gdzie byłam sekretarzem zarządu, a potem w moim macierzystym kole wołomińskim. Kocham ludzi, lubię z nimi przebywać, a trudne wyzwania mnie mobilizują.

- Czy Związek pod Pani kierownictwem będzie zupełnie inną organizacją? Jakie priorytety w jego działaniu są według Pani najważniejsze?

-  Nie wrócą już czasy dawnych bardzo licznych przywilejów dla niewidomych, dlatego najważniejszym zadaniem takiej organizacji jak nasza jest szeroko pojęta rehabilitacja - podstawowa, społeczna, zawodowa. Szczególną opieką należy otaczać niewidome dzieci oraz osoby nowo ociemniałe i ich rodziny, organizując dla nich różnorodne szkolenia, przede wszystkim w  miejscu zamieszkania.

 Ważną rolą okręgów powinna być profilaktyka ślepoty, czyli szerzenie wiedzy na temat chorób oczu i nowych metodach ich leczenia. Taka wiedza pomoże zachować resztki widzenia. Nie ma też żadnych przeszkód, by tworzyć przy okręgach czy kołach nowe grupy zainteresowań, zorientowane na wspólny cel - sport, kulturę, turystykę. Koordynatorem tych wszystkich działań na swoim terenie powinien być okręg, gdyż tam są wykształceni i sprawdzeni fachowcy.

Jednak nawet najbardziej ambitne plany są niewiele warte bez pieniędzy, więc by można je realizować, należy pieniądze pozyskiwać z różnych źródeł. I tu kolejne ważne zadanie dla Związku - trzeba inwestować w potencjał ludzi, którzy mają wiedzę i umiejętności, jak i gdzie szukać pieniędzy na działalność Związku. Taka edukacja jest ważna na wszystkich szczeblach działania - począwszy od Zarządu Głównego, poprzez okręgi i koła. Zwłaszcza koła, gdyż to one są najbliżej władz samorządowych, które pieniędzmi dysponują. Myślę, iż nasze członkostwo w Unii zwiększy te możliwości. Dlatego trzeba pilnie śledzić prawodawstwo i sprawdzone rozwiązania, już funkcjonujące w innych krajach, i przenosić je na grunt polski.

Kolejna ważna rzecz to otwartość na nowych ludzi i nowe pomysły, nie da się bowiem w dalszym ciągu stosować dotychczasowych metod działania, gdy dookoła tak szybko wszystko się zmienia. Trzeba uważniej słuchać ludzi, zwłaszcza tych na najniższym szczeblu, aby czuli, iż w takiej organizacji jak nasza to oni są najważniejsi. Dla mnie nie ma spraw błahych, wszystkie są ważne. Tyle mogę dziś obiecać.  To, w czym się poprzednie władze Związku pogubiły, był brak bliskiej współpracy z terenem. Postaram się to zmienić. Dlatego w każdą trzecią środę miesiąca w godzinach od 13 - 15. będę dyżurować ja i jeden członek prezydium w biurze na Konwiktorskiej. Każdy więc będzie mógł  przyjść osobiście lub skontaktować się telefonicznie i porozmawiać o swoich sprawach.

Ważnym priorytetem działania Związku powinna być skuteczniejsza niż dotychczas, szeroko pojęta edukacja społeczeństwa, zwłaszcza decydentów i urzędników, którzy dysponują pieniędzmi na rehabilitację, głośne i konsekwentne mówienie o naszych problemach oraz uzasadnianie naszych potrzeb.

 Podczas Krajowego Zjazdu wielu delegatów domagało się osobowości prawnej dla kół. Według mnie na dzień dzisiejszy nie jest to możliwe, gdyż jedynie nieliczne nasze terenowe placówki mogłyby udźwignąć taki ciężar. Może szkoląc przez całą kadencję działaczy kół, na kolejnym zjeździe ten postulat uda się zrealizować?

- Zostawmy priorytety, wróćmy do bardziej osobistych spraw. Jak lubi Pani spędzać wolny czas? Jakie ma Pani hobby, zainteresowania?

- Mam to szczęście, iż w podwarszawskiej Zielonce, gdzie mieszkam, mam własny dom z ogródkiem. I właśnie przy pracy w ogrodzie najlepiej odpoczywam. Kocham kwiaty i mam do nich dobrą rękę. Rosną mi i te lepsze, i te gorsze. Lubię, kiedy mnie otaczają wszędzie, także w pomieszczeniach. Jestem z natury estetką i nie jest mi obojętne, jak wygląda moje otoczenie. Dużą wagę przywiązuję również do ubioru  i wyglądu. W domu wszystko robię sama, to co każda kobieta. Mam męża i 29-letniego, samodzielnego już syna.

A jeśli chodzi o zainteresowania, to kocham muzykę, przede wszystkim poważną, Chopina, Vivaldiego. Ona mnie wycisza, uspokaja. Lubię też czytać, zwłaszcza literaturę faktu - biografie, wspomnienia. A jak mi jest już tak prawdziwie po babsku smutno, natychmiast poprawia mi nastrój mój ulubiony film z Patrick'em Swayzee zatytułowany „Dirty dancing”, zwłaszcza jego wspaniała muzyka. Pamiętam go z czasów, kiedy jeszcze dobrze widziałam. On jest dla mnie najlepszym lekarstwem na chandrę.

- Dziękuję za rozmowę.

                          Rozmawiała Grażyna Wojtkiewicz  

  Pochodnia maj   2004