Radosny powrót -

ANNA SZYMAŃSKA

Moje życie zawodowe poświęciłam osobom chorym i niepełnosprawnym. Dzięki zaspokajaniu ich potrzeb sama mogłam się realizować.

Mając lat 20, rozpoczęłam pracę zawodową jako pielęgniarka w jednym z warszawskich szpitali. Bardzo lubiłam to, co robiłam. Była to praca na rzecz chorych dzieci i osób dorosłych. W wieku 25 lat świat mi się zawalił. Okuliści stwierdzili groźną chorobę obu oczu - retinitis pigmentosa. Konsekwencją tej diagnozy był absolutny zakaz wykonywania zawodu pielęgniarki, I grupa inwalidzka z powodu wzroku, ze wskazaniem "praca dla niewidomych".

Zupełnie nieźle jeszcze wtedy widziałam. W jednym oku pełna ostrość, w drugim około 0,5, no i oczywiście bardzo zwężające się pole widzenia. Przez dwa lata w ogromnym stresie z trudem rano otwierałam oczy, obawiając się doznania zupełnej ciemności. Tak się jednak nie stało, co zmobilizowało mnie do otrząśnięcia się z szoku i prób poszukiwania jakiegoś zajęcia. Pozostało mi średnie wykształcenie i chęć do pracy na rzecz ludzi. Trafiłam do jednej z warszawskich spółdzielni niewidomych, gdzie zaproponowano mi pracę referenta w dziale transportu. Biały fartuszek i czepek na głowie zamieniłam na kantorek przy brudnym warsztacie samochodowym, wśród 20 mężczyzn pachnących benzyną i smarami.

Miałam jednak dużo szczęścia. Moje marzenia o pracy w dziale rehabilitacji w tej spółdzielni wyczuła pracująca tam lekarka okulistka. Dzięki niej rozpoczęłam naukę w pomaturalnym Studium Rehabilitacji, które ukończyłam z wyróżnieniem. Już po pierwszym roku nauki zostałam pracownikiem działu rehabilitacji. Dzięki tej pracy znowu się odnalazłam i już nie bałam się podejmowania kolejnych prób terapeutycznych. Prowadziłam rehabilitację niewidomych alkoholików, ludzi ze złożonym inwalidztwem, a także tych, którzy tak samo jak ja musieli zmienić zawód i środowisko po to, by dalej funkcjonować. I znów na swojej życiowej drodze spotkałam życzliwego człowieka - promotorkę mojej pracy dyplomowej ze Studium, która uświadomiła mi, że aby jeszcze lepiej rozwiązywać problemy ludzi tracących wzrok, należy posiadać większą wiedzę. Wybrałam Uniwersytet Warszawski i studia w Instytucie Polityki Społecznej. Od trzeciego roku nauki było mi szczególnie ciężko, gdyż coraz mniej widziałam. Pisanie grubym flamastrem zajmowało dużo miejsca i czasu. Coraz częściej też musiałam korzystać z pomocy lektora, ale nie zrezygnowałam. Studia skończyłam w terminie. Byłam jedną z pierwszych osób, które obroniły pracę magisterską. Jako jedyna osoba słabowidząca na moim roku swą pracę dyplomową poświęciłam ludziom z dysfunkcją narządu wzroku.

Praca w rehabilitacji była dla mnie ogromną radością. Miałam bardzo wielu przyjaciół z grona osób, którym pomagałam się odnaleźć. Kandydowałam nawet na stanowisko prezesa do spraw rehabilitacji. Przegrałam oczywiście z mężczyzną. Wzrastał mój niedosyt zawodowy. Chciałam mieć wpływ na decyzje dotyczące większej zbiorowości. Otrzymałam propozycję pracy w Centralnym Związku Spółdzielni Niewidomych. Czułam się tu doskonale, gdyż mogłam wykorzystać doświadczenie zdobyte podczas pracy w spółdzielni niewidomych.

Przemiany systemowe, jakie zaszły w naszym kraju, ponownie zburzyły moje życie. W 1991 roku Centralny Związek został zlikwidowany. Powrót do pracy w spółdzielni był również niemożliwy. I wtedy udało mi się przekonać dyrektora Muzeum Historycznego, że jako absolwentka humanistycznej uczelni, będę świetnym kierownikiem kina oświatowego. Siedziba tegoż muzeum mieści się na Starym Mieście w Warszawie, które było mi bardzo dobrze znane z dzieciństwa. Umiałam się tam poruszać. Schowałam więc głęboko swoje orzeczenie o inwalidztwie wzrokowym i udając osobę widzącą, rozpoczęłam pracę. Nie przychodziło mi to łatwo. Miałam na przykład problem każdego pierwszego dnia, kiedy musiałam podpisywać listę obecności, na której nie mogłam znaleźć swojego nazwiska. Scenariusze były bardzo różne. Zabierałam listę obecności do swojego biura mówiąc, że właśnie tego dnia dokonuję kontroli spóźnień swoich pracowników. Tam oczywiście miałam przygotowaną lupę, dzięki której czytałam. Lista obecności, raz podpisana cienkim mazakiem, służyła mi już cały miesiąc. Innym razem zabawiałam panią portierkę lub wysyłałam ją do sklepu po kawę, którą wspólnie wypijałyśmy. Improwizacje były konieczne. Nikt przecież nie chciałby zatrudniać osoby praktycznie niewidomej na stanowisku kierownika. Chciałabym nadmienić, że była to praca, która w rezultacie dawała mi dużą satysfakcję. Pełniłam tam funkcję osoby reprezentującej dyrekcję muzeum, przyjmując w tymże kinie delegacje z całego świata, pokazując im dokumentalny film o Warszawie z okresu II wojny światowej w siedmiu wersjach językowych. Do moich zadań należały słowa powitania, krótkie wprowadzenie w języku angielskim i pełnienie roli gospodarza placówki.

Po pewnym czasie pełnienia tej funkcji znów poczułam niedosyt. Zaczęłam interesować się architekturą staromiejskich kamieniczek. Poprosiłam koleżankę z długoletnim stażem pracy o pokazanie mi piwnic znajdujących się w ciągu 11 kamienic pod siedzibą muzeum. Byłam oczarowana ich architekturą i niezłym stanem oryginalnej cegły gotyckiej, która przetrwała działania wojenne. Jednocześnie z przykrością patrzyłam na bałagan, brud i zaniedbania z okresu pięćdziesięciu powojennych lat. W mojej głowie zrodził się pomysł, by udostępnić zabytkowe piwnice osobom zwiedzającym ten obiekt. Kilka swoich propozycji przedstawiłam dyrekcji, a jedna z nich została zaakceptowana. Piwnica pod moim kinem miała stać się małą gastronomią, w której osoby zwiedzające mogłyby napić się herbaty lub kawy oraz odpocząć po trudach zwiedzania. Remont piwnicy trwał kilka lat. Dużo czasu zajęły negocjacje z konserwatorem zabytków. Finał przedsięwzięcia był taki, że w lipcu 1993 roku została otwarta restauracja "U Dekerta". Do końca tego roku pracowałam w niej ze swymi wspólnikami, ale jako osobie tracącej wzrok było mi coraz trudniej. Myślałam o małej, samodzielnej firmie, w której mogłabym zarządzać i pracować z najbliższą rodziną, tzn. mężem i synem. Niemniej, mówiąc nieskromnie, byłam dumna, że dzięki mojej inicjatywie kilka piwnic w siedzibie Muzeum Historycznego zostało odrestaurowanych i mogą je oglądać turyści z całego świata.

Wkrótce udało mi się tu zorganizować własną działalność gospodarczą. Był to parking, sklep i mała gastronomia. Po półtora roku zaczęły się jednak schody - kolejny kryzys zdrowotny (dwie operacje z powodu zaćmy i dwie przeciwjaskrowe). Nikt z moich najbliższych nie czuł się na siłach poprowadzić dalej firmę.

Leczenie skutków kolejnych operacji zajęło mi kilka lat i nagle na mojej drodze pojawiła się znowu wspaniała osoba, dyrektor biura Okręgu Mazowieckiego PZN Małgorzata Pacholec, która zaproponowała mi dyżury instruktora ds. rehabilitacji w tymże okręgu. Jestem wolontariuszem, ale znowu osobą czynną zawodowo. Czuję się potrzebna innym tracącym wzrok, mogę wskazywać im drogę w tym trudnym procesie rehabilitacji, radzenia sobie w życiu mimo dysfunkcji wzroku.

Nie jest to pierwsza moja praca społeczna. Pracując zawodowo, pełniłam różne funkcje, np. pracowałam w dzielnicowym kole PZN, byłam członkiem zarządu Rady Spółdzielczyń, szefem Uczelnianej Rady Studentów Pracujących UW, a jednocześnie przez wiele lat współpracowałam z Urzędem Dzielnicowym Warszawa-Śródmieście i zajmowałam się dziećmi z domów dziecka, zabierając je na zimowe lub letnie akcje kolonijne.

Znów jestem szczęśliwa, bo przecież to, co możemy zrobić dla innych, świadczy o naszym człowieczeństwie. Myślę, że wspólnie z panią Małgorzatą uda nam się zrealizować różne pomysły i plany na  rzecz osób niewidomych i słabowidzących.

Pochodnia marzec 2001