Biografia prasowa  

 

Kazimierz Siedlecki  

Działacz społeczny  

 Korespondencyjny współpracownik  "Pochodni"  

 

 

 W powstańczym szpitalu przy Złotej

     Kazimierz Siedlecki  

W Powstaniu Warszawskim wziąłem udział jako szesnastoletni żołnierz Armii Krajowej, po konspiracyjnym przeszkoleniu wojskowym. Służyłem w kompanii por. "Cordy" (Kazimierz Burnos), która najpierw należała do Batalionu "Chrobry" kpt. "Sosny" (Gustaw Bilewicz), a następnie do I Batalionu Szturmowego kpt. "Ruma" (Jan Kazimierz Bilski). W szeregach tej kompanii broniłem wielu placówek w rejonie browaru Haberbuscha przy ul. Grzybowskiej oraz placówek przy ul. Królewskiej 16 i Brackiej 18. Uczestniczyłem też w wielkim natarciu, jakim była akcja przebicia przejścia na Starówkę przez Hale Mirowskie i ul. Elektoralną, w nocy z 30 na 31 sierpnia 1944 roku.Pod koniec powstania znalazłem się wraz z kilkoma kolegami z naszej kompanii w osłonie sztabu kpt. "Ruma" w Domu Radia przy ul. Zielnej 25. Tam 23 września po południu zostałem ciężko ranny odłamkami granatnika, co spowodowało całkowitą utratę wzroku i niedowład lewej ręki.Stałem wtedy na posterunku w bramie wjazdowej pod częściową osłoną barykady z worków napełnionych piaskiem. Nagle rozbłysły mi w oczach wielkie żółte gwiazdy na zielonym tle, jakaś potężna siła skręciła mnie w lewo i poleciałem w ciemność. Eksplozji pocisku nie słyszałem, usłyszeli go ludzie na podwórzu i przybiegli mi na pomoc.Punkt opaturnkowy znajdował się w piwnicy tego samego domu tuż obok sztabu i kwatery jego osłony. Dotarłszy tam, kazałem wezwać kogoś z mojego oddziału, a gdy nadbiegł "Lotnik" (Henryk Małecki), przkazałem mu swój pistolet maszynowy i resztę ekwipunku. Broń w czasie powstania była skarbem bezcennym i nie mogłem pozwolić, by się dostała w obce ręce. Potem poprosiłem opatrującą mnie sanitariuszkę o przemycie oczu, jak mi się zdawało, zasypanych piaskiem z barykady.Po opatrunku długo leżałem na kozetce w oczekiwaniu na transport do szpitala, na razie niemożliwy z powodu artyleryjskiego ostrzału okolicy i braku ludzi do niesienia noszy. W końcu po godzinie czy dwóch, uzbrojony w pistolet maszynowy "Lotnik" przyprowadził jakichś cywilów i ruszyliśmy w drogę.Gdy dotarliśmy do szpitala przy ulicy Złotej, okazało się, że nie mogą mnie przyjąć z braku miejsc, chyba że moi koledzy postarają się o łóżko, materac i koc. W tej sytuacji konwojujący mnie "Lotnik" pobiegł po pomoc na ul. Sosnową 7, gdzie mieściła się wtedy kwatera naszej kompanii. Zostałem zupełnie sam w bramie wjazdowej, pod ścianą, tam gdzie mnie porzucili przed swoim ulotnieniem się niosący nosze cywile.Powstańczy szpital polowy przy ul. Złotej 22 mieścił się w budynku urzędu probierczego. Rannych lokowano tylko w piwnicach i na parterze, gdyż przebywanie na piętrach było niebezpieczne z powodu ciągłych bombardowań lotniczych i artyleryjskich. Okna wszystkich zajmowanych pomieszczeń założono workami z piaskiem, dla osłony przed odłamkami pocisków i kulami "gołębiarzy", jak nazywano strzelających z ukrycia niemieckich dywersantów.Był już wieczór, gdy położono mnie w pokoju frontowym na parterze i zmieniono prowizoryczne opatrunki. Następnego dnia z rana zniesiono mnie do piwnicy, gdzie w prymitywnych warunkach urządzono salę operacyjną i gdzie amputowano mi pod narkozą prawą gałkę oczną. Ranną nogę włożono do szyny, a ranną rękę unieruchomiono, przybandażowując do klatki piersiowej. Okulisty w szpitalu niestety nie było, sprowadziła go po kilku dniach koleżanka z kompanii "Kawka" (Barbara Kawecka lub Kawczyńska). OOna też zdobyła gdzieś poza szpitalem potrzebne krople do oczu. Badający lewe oko okulista użył latarki elektrycznej, ale chociaż wydawało mi się, że widzę jakiś błysk, tak naprawdę nie widziałem chyba nic.Nazwisk zajmujących się mną lekarzy nie zachowałem w pamięci, ale się ich domyślam na podstawie powojennych lektur. Operował mnie dr Józef Konarski - "Sokół", jako jedyny chirurg w szpitalu przy Złotej 22, na co dzień opiekowała się mną jedyna w tym szpitalu lekarka - dr Anna Czuperska_$śliwiecka - "Anna Podkowa". Przełożoną pielęgniarek była siostra "Wera" (Jadwiga Włoszczerowska_$dolińska), która często przychodziła do naszego pokoju służbowo i chociaż była bardzo zapracowana, zawsze znajdowała czas, by zamienić ze mną parę słów. Niedługo potem broniła mnie przed napastliwością esesmana, gdy w drodze do obozu jenieckiego w Niemczech trafiłem przejściowo wraz z całym transportem do obozu koncentracyjnego na Radogoszczu w Łodzi. Niższy personel szpitalny stanowiły dziewczęta po konspiracyjnych kursach sanitarnych i ochotniczki bez przeszkolenia. Taką ochotniczką była "Ciotka" (Leokadia Ćwiertniak), która najczęściej usługiwała mi w chorobie, a następnie otoczyła mnie stałą opieką, kiedy znaleźliśmy się w obozie jeńców wojennych w Zeithain koło Drezna, umożliwiając mi przetrwanie.Na razie jednak leżałem w szpitalu przy Złotej, półdrzemiąc całymi dniami z osłabienia i budząc się tylko na opatrunki lub na odgłos jakiejś silniejszej detonacji. W tym czasie na warszawskim niebie pojawiły się nieobecne dotąd radzieckie myśliwce i odstraszały niemieckie "sztukasy", lecz i tak przeżyłem wraz ze wszystkimi niejedną chwilę grozy, gdy świst spadającej bomby zdawał się mierzyć prosto w nas. Mimo ciągłego zagrożenia szpital funkcjonował sprawnie, dzięki ogromnemu poświęceniu jego personelu, który ponadto musiał sprostać rozlicznym trudnościom i brakom. Codziennie o właściwej porze mierzono rannym temperaturę, odbywały się wizyty lekarskie i zmiana opatrunków, myto rannych i podawano im posiłki, chociaż wodę trzeba było nosić wiadrami z dalekich studzien, a żywność w workach na plecach z równie odległych magazynów, często pod obstrzałem i wśród bombardowań. I było to wyżywienie jak na głodne powstańcze czasy znakomite. Na śniadanie i kolację dawano kromkę chleba z marmoladą buraczaną i kubek kawy zbożowej z cukrem, a na obiad "zupę pluj", czyli przemielone na ręcznym młynku i rozgotowane ziarno.Początkowo byłem zbyt chory, by jeść cokolwiek, mimo zachęt próbujących mnie nakarmić sanitariuszek. Piłem tylko zdobyczne mleko skondensowane, którego tubkę przyniosła mi moja przyszła druga matka, wtedy jeszcze Halina Ulanowska. W końcu jednak apetyt mi wrócił i postanowiłem zjeść obiad samodzielnie. Za pierwszym razem co prawda trafiłem łyżką do nosa, ale potem szybko nabrałem wprawy w posługiwaniu się nią.Był to mój pierwszy sukces na drodze rehabilitacji, osiągnięty dzięki temu, że mimo wszystko udało mi się zachować psychiczną równowagę i wraz z tym naturalne odruchy przystosowawcze. Oczywiście nie było mi lekko, ale odsuwałem wszelkie niedobre myśli w podświadomej samoobronie, tak jak to wszyscy robiliśmy w oddziałach bojowych i teraz w szpitalnym pokoju. Grozie wojny przeciwstawialiśmy iście wisielczy humor, na co w tej ciężkiej chwili zdobyć się wprawdzie nie umiałem, jednak chętnie przysłuchiwałem się żartobliwym rozmowom moich lżej ranych kolegów. A gawędzili beztrosko całymi dniami, dowcipkując i śmiejąc się, jakby nie zdawali sobie sprawy, że powstanie dogorywa i że już wkrótce czeka nas totalna zagłada, gdyż Niemcy mordowali dotąd wszystkich pojmanych powstańców, nie wyłączając rannych w szpitalach.2 października 1944 r. Warszawa skapitulowała, a wraz z tym i nasza ulica zaroiła się od śpieszących w różne strony przechodniów. Można było wśród nich spotkać także niemieckich żołnierzy i oficerów, którzy na ogół odnosili się do nas, powstańców, z dużym uznaniem. Zdarzyło się jednak, że jeden z nich usiłował chyba po pijanemu wrzucić do naszego pokoju granat, co na szczęście skończyło się tylko hukiem i chwilą strachu.W tych dniach po raz pierwszy wstałem z łóżka i odbyłem krótki spacer, prowadzony pod rękę przez "Ciotkę". Chociaż szliśmy znaną mi i prostą ulicą Złotą, wydawało mi się, że wciąż skręcamy w prawo, zataczając duży krąg. Wrażenie to ustąpiło już na drugim spacerze, tak jak przedtem ustąpiły zaburzenia w orientacji przestrzennej, które pojawiły się w parę dni po utracie wzroku. Miałem wtedy przed oczyma ciemną płaszczyznę, a dochodzące do mnie odgłosy zjawiały się w jej różnych punktach. Z czasem ta ciemność przed oczyma zaczęła nabierać głębi, aż wreszcie nauczyłem się tworzyć dynamiczne obrazy przestrzenne otaczającej mnie rzeczywistości.Tymczasem ewakuowano ludność cywilną, potem do niewoli wyszło wojsko i w opustoszałym mieście zostały tylko szpitale polowe. Chyba 9 października zajechały przed nasz szpital niemieckie ciężarówki, by odwieźć nas na Dworzec Zachodni. Moi lekko ranni koledzy nie wiadomo kiedy opuścili pokój, a ja zostałem zupełnie sam. Od strony bramy i ulicy dochodziły do mnie odgłosy pośpiesznej krzątaniny, przycichającej coraz bardziej wraz z odjazdem kolejnych samochodów. Zaczęło mi się robić nieswojo, bo wyglądało na to, że o mnie zapomniano, gdy nagle do pokoju wpadła "Ciotka", która przebiegała cały szpital sprawdzając, czy ktoś nie został. Ubrała mnie szybko, zwinęła w tobołek pościel i po chwili byliśmy już na ulicy. Jakieś przyjazne ręce wciągnęły nas na platformę ostatniej ciężarówki, kiedy ta już ruszała z miejsca.

Pochodnia wrzesień 1992