Na peryferiach szkolnictwa

    Odwiedzanie zakładów wychowawczych jest jednym z moich obowiązków zawodowych. Bezpośrednie kontakty z nauczycielami, wychowawcami i młodzieżą pomagają mi w redagowaniu czasopism, przeznaczonych dla dzieci w wieku szkolnym. W tym sensie moje wizyty w zakładach uważam istotnie za bardzo owocne. Mają one jeszcze inne znaczenie -                                                            pozwalają mi zgłębić problematykę zakładów, a trzeba stwierdzić, że placówki te stanowią istną kopalnię trudnych, niemal nierozwiązywalnych zagadnień. Nierozwiązywalnych, czy może raczej nie rozwiązywanych - często zastanawiam się nad tą alternatywą. Nie wiem, kto ponosi zasadniczą winę za taki stan rzeczy i nie zamierzam bynajmniej w tym artykule precyzować kwestii w aspekcie winy. Nie chcę też, by ktokolwiek przypuszczał, że moją intencją było czynienie generalnego zarzutu nauczycielom i wychowawcom. Takie przypuszczenie byłoby błędne, gdyż właśnie oni pomagają mi w poznawaniu zakładowej problematyki, w którą wplątani są niemal tak, jak wychowankowie, tylko w większym od nich stopniu zdają sobie sprawę z istniejących powikłań i trudności.

Każdy pobyt w zakładzie dla dzieci niewidomych napełnia mnie uczuciem gorzkiego przygnębienia. Tym razem dawka goryczy była szczególnie mocna, ponieważ w krótkim czasie odwiedziłam wszystkie nasze szkoły w celu rozstrzygnięcia konkursów, zorganizowanych przez naszą redakcję. Jedn z tych konkursów pod nazwą "Sylwetki dwudziestolecia" przewidziany był dla starszej młodzieży. Zadanie konkursowe polegało na tym, aby wybrać i opisać postać człowieka, żyjącego i działającego w minionym dwudziestoleciu PRL. Wymagane było również uzasadnienie dokonanego wyboru. Ono właśnie stanowiło główny cel konkursu - chodziło nam przede wszystkim o to, aby stwierdzić, jakim wartościom ludzkim nasza młodzież przypisuje największe znaczenie i jak daleko sięgają jej zainteresowania.  

Na ostatnie pytanie otrzymaliśmy niemal jednoznaczną odpowiedź - dziewięćdziesiąt procent uczestników konkursu wybrało postać swojego nauczyciela. Fakt ten można by w zasadzie uznać za zjawisko normalne, gdyby nie to, że kryje on w sobie znamiona pewnej symboliki, znacznie przekraczające ramy omawianego konkursu. Wyrazem tej symboliki są, moim zdaniem, mury zakładów, za którymi niewidomi wychowankowie przygotowują się do życia, i poza które nie wykraczają ich zainteresowania. Zdaję sobie sprawę, że usunięcie tych murów nie jest sprawą możliwą - nauka niewidomych dzieci zawsze będzie wymagała warunków specjalnych. Ale na pewno jest rzeczą możliwą, by zakładowe mury stały się bardziej "przepuszczalne". Szkolnictwo specjalne w stosunku do normalnego zajmuje pozycję odległych peryferii, na które rzadko, zbyt rzadko zaglądają dziennikarze, wizytatorzy i naukowcy. Swoisty zaułek na tych peryferiach stanowią szkoły dla niewidomych. Doprawdy trudno w tym zaułku dopatrzyć się znamion dwudziestego wieku - jego rozmachu, postępu, nowoczesnych metod nauczania, politechnizacji, rozwoju życiowych perspektyw. Toczące się w naszym społeczeństwie dyskusje nad współczesną młodzieżą nie zdają się tu wywierać najmniejszego wpływu. W naszych zakładach obserwuję rodzaj pewnej stagnacji, która napełnia mnie lękiem. Spróbuję ją wykazać na jednym tylko odcinku, tym mianowicie, który wiąże się z wyborem zawodu, ponieważ w przedwakacyjnym okresie zagadnienie to nabiera szczególnej aktualności.  

W maju i czerwcu otrzymujemy zawsze wiele listów od uczniów, kończących szkołę podstawową, którzy proszą, by im poradzić, co mają robić dalej. Napływ tego rodzaju korespondencji odczuwają w tym czasie wszystkie redakcje w Polsce. W młodzieżowej prasie czarnodrukowej roi się od porad, dyskusji i informacji, związanych z właściwym wyborem zawodu. Redakcje te operują setkami, a nawet tysiącami  adresów szkół zawodowych różnego typu, zalecając często korzystanie z usług licznych w Polsce poradni specjalistycznych. Tymczasem w naszych warunkach sprawa wygląda żenująco nieskomplikowanie. W naszym poradnictwie możemy uwzględnić trzy szkoły zawodowe: w Laskach, Bydgoszczy i Wrocławiu. Nie różnią się one między sobą prawie wcale i ukończenie którejkolwiek z nich praktycznie nie ma większego znaczenia, gdyż nasze szkoły zawodowe nie zostały dotąd sprofilowane. Od dawna wprawdzie ich absolwenci zatrudniani są w spółdzielniach, od dawna też wiadomo, że spółdzielniom nie odpowiada ich przygotowanie do pracy. Nikt jednak na razie nie wyciągnął z tej sytuacji praktycznych wniosków.  

Osobiście mam o to pretensję do Ministerstwa Oświaty oraz do Związku Spółdzielni Niewidomych, sądzę bowiem, że sprofilowanie naszych szkół zawodowych mieści się w kompetencjach i obowiązkach tych właśnie instytucji. Przypominam sobie rozmowę z pewnym wizytatorem z Ministerstwa Oświaty, w której starałam się uzasadnić pogląd, że jednym z czynników wywołujących bierność niewidomej młodzieży jest brak jej życiowych perspektyw oraz brak zaangażowania uczuciowego w odniesieniu do przyszłego zawodu. Pan wizytator był jednak entuzjastą szczotkarstwa i moje argumenty nie trafiały mu do przekonania.  

Wydana w lipcu 1961 roku ustawa "O rozwoju systemu oświaty i wychowania w Polsce Ludowej" mówi, że zakłady pracy powinny interesować się sprawą kształcenia zawodowego młodzieży, powinny zezwalać jej na odbywanie praktyki, która ma stanowić część procesu kształcenia i która powinna odbywać się w zakładach produkcyjnych. W ustawie tej jest również artykuł, przyznający zakładom pracy uprawnienia w zakresie roztaczania opieki nad szkołami, zwłaszcza troskę o ich politechnizację. Jeżeli nasze spółdzielnie nadal mają stanowić główną bazę zatrudnienia niewidomej młodzieży, należałoby oczekiwać od nich większej niż dotąd aktywności w realizowaniu zadań wspomnianej ustawy.  

Związkowi Spółdzielni Niewidomych chciałabym powierzyć jeszcze jedną sprawę do rozstrzygnięcia. Dotyczy ona wartości nabywanych kwalifikacji. W naszym społeczeństwie zyskują one coraz większe znaczenie, a w wielu wypadkach są niezbędnym warunkiem zatrudnienia. Natomiast w spółdzielniach sprawa ta liczy się w stopniu minimalnym. Dla spółdzielni nie zdaje się być ważne, czy dany pracownik ukończył trzyletnią szkołę zawodową, czy też nabył swe umiejętności w wyniku trzymięsięcznego szkoleniaprzywarsztatowego. Młodzież zdaje sobie z tego sprawę i często zdarzają się jednostki, które wręcz oświadczają dyrektorowi zakładu, że uczęszczanie do szkoły zawodowej jest "tylko stratą czasu". Dyrektor jest w takich wypadkach całkowicie bezsilny i nie może zatrzymać wychowanka w zakładzie - przymusowa nauka niewidomych nie obowiązuje. I tak zamyka się koło, z którego nie ma wyjścia - nie ma tylko dlatego, że zbyt mało czasu poświęca się jego znalezieniu. Takich błędnych kół jest w naszej  szkole bardzo wiele. Domagają się i one jakiejś generalnej dyskusji, której zainicjowanie proponuję redakcji "Pochodni". Mogłaby ona mieć charakter dwuetapowy - najpierw na łamach pisma, a później w bezpośrednim spotkaniu zainteresowanych tą sprawą czytelników oraz przedstawicieli  resortu oświatowego i spółdzielczości.

Pochodnia, czerwiec 1964